Tłumacz

30 września 2024

Miasto kontrastów cz. 2

Samolot nad zatoką w Rio
   
Rio de Janeiro nieodmiennie kojarzy się z sambą i karnawałem. I o ile karnawał jest charakterystyczny dla całej Ameryki Południowej (o Oruro pisałem, a w Manaus musiałem długo tłumaczyć, że u nas w Polsce nie tańczy się wtedy na golasa na ulicy, bo jest zimno; i to zimno normalnie, nie amazońskie 20 stopni, tylko poniżej zera; towarzyszyły historii westchnienia grozy pełne), to samba już niekoniecznie. Powstała tu, na wzgórzach Rio de Janeiro, światowego centrum handlu niewolnikami.
    To centrum odkopano kilka lat temu, w Cais do Valongo. Pozostałości nabrzeży do których przybijały niegdyś statki niewolnicze zostały wpisane przez UNESCO na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości (podobnie jak cariocas, dzielnice miasta rozrzucona na wzgórzach w dolinie rzeki Cariocy; carioca jest też określeniem mieszkańca Rio).

Panorama miasta
    Po sąsiedzku znajduje się dzielnica Gamboa – królestwo szkół samby, które rywalizują między sobą w trakcie karnawału. Nie jest to najpiękniejsza część Rio, mnie mocno przypomina Łódź (zapuszczone kiedyś przepiękne kamienice, przerobiona na hotel fabryka, leży na wzgórzach – no i po co do Ameryki Południowej latać?), ale właśnie tutaj wykwitła ta kultura.

Gamboa
    I nie jest to jakaś cepelia – ot, na główny placu dzielnicy odbywał się niewielki festyn. Oczywiście z obowiązkową orkiestrą i grupą tancerzy samby. Widownia też podrygiwała w rytm muzyki. Żadni turyści, sami miejscowi.

Potańcówka w dzielnicy Gamboa
    Grupę muzyków zajadle ćwiczących spotkaliśmy także w Cais do Valonga.

Cais do Valonga - pozostałości nabrzeży i portu niewolniczego
    To emblematyczne, że samba powstała właśnie w tym miejscu – jej bazą były tańce, śpiewy i ogólnie kultura niematerialna przywożone tu przez pochodzących głównie z Afryki Zachodniej czarnych niewolników. Podobnie jak żyjący w okolicach marokańskiej As-Suwairy, dawnego portugalskiego Mogadoru Gnawa, którzy także wnieśli swe muzyczne tradycje w nowe otoczenie (zaprawdę dobrze prawił któryś ze średniowiecznych arabskich podróżników, że nawet spadając z nieba na ziemię Murzyn robiłby to w rytmie muzyki).

Mogador
    Bardzo interesującym – i zwyczajnie ładnym – miejscem jest sąsiadujący od drugiej strony rejon Pedra do Sal.

Pedra do Sal
    Nazwa oznacza Słony Kamień – było to bowiem jałowe i nieurodzajne wzgórze, na którym mieszkali uwolnieni niewolnicy oraz gdzie ukrywali się uciekinierzy z plantacji.

Dawna osada wyzwoleńców
    Dzisiaj to miejsce pełne knajpek, bazarków i innych takich codziennych sprawek (oraz samby), nadal zamieszkana przez potomków byłych niewolników.

Targ przy Pedra do Sal
    Nad zaś okolicą góruje dawny portugalski fort strzegący miasta (zbudowany po drugim ataku Francuzów w 1711 roku; o wojnach kolonialnych w Ameryce Południowej wiemy jeszcze mniej niż o tych pomiędzy niepodległymi już tamtejszymi państwami), Fortaleza de Conceicao – leży on już w dzielnicy Saude, i jest przykładem kolonialnego baroku, troszkę innego niż nieco geometryczny mestizo w peruwiańskich i boliwijskich Andach. Choć oczywiście Indianie także uczestniczyli w rozwoju tego stylu w Brazylii – najsłynniejsze chyba są rzeźby w kościołach pierwszej stolicy kraju, leżącym bliżej równika Salvador de Bahia.

Portugalski fort
    Nie będę ukrywał, że jako Polakowi styl barokowy jest bardzo bliski, w końcu właściwie wszystko u nas w kraju jest barokowe, albo zbarokizowane – po prostu po Potopie jeszcze mieliśmy dość pieniędzy, by totalnie zniszczony kraj odbudować.

Brazylijski barok
Polski barok
   
Każda z tych dzielnic jest inna, w każdej niemal jest stadion, siedziba któregoś z najlepszych brazylijskich klubów piłkarskich. Piłka nożna jest tu bowiem bardzo ważna – i ona, i samba, są często jedyną szansą dla mieszkańców faweli na godne życie. Albo po prostu na życie – oprócz zabłąkanej kuli podczas strzelaniny (w pierwszej części wspominałem – w dzielnicach biedy toczą się nieraz prawdziwe bitwy, i nikt nie patrzy gdzie strzela) łatwo można wpaść w szpony jakiegoś nałogu, z których alkoholizm wydaje się jednym z bezpieczniejszych (oczywiście wyjście z biedy niczego nie gwarantuje – każdy fan futbolu zna tragiczną historię jednego z poetów tej dyscypliny, Garrinchy). Do gry – jak i do tańca – wystarczy miejscowym chociażby kawałek plaży (ale każdy marzy o występie na Maracanie lub Sambodromie).

Copacabana
    Jak nie lubię dużych, nowoczesnych miast, tak Rio de Janeiro chyba warto odwiedzić – a kończąc moją blogową podróż po Ameryce Południowej udam się w jeszcze jedno miejsce, jakże emblematyczne dla miasta – zalesione wzgórze Corcovado. Nazwa nie tak znana jak inna z miejscowych gór, Pan de Azucar, Głowa Cukru, ale jeśli powiem, że na szczycie postawiono te sto lat temu olbrzymią figurę Chrystusa Odkupiciela, to już będziemy wiedzieć o co chodzi.
    Ktoś mógłby jeszcze zapytać, dlaczego – skoro Brazylia jest krajem kawy – nie było nic o tym napoju. Wyjaśniam – nie lubię. Nie smakuje mi. Nie dość, że gorzkie (można osłodzić, wiem, ale to nie sportowo; Brazylia jest olbrzymim producentem cukru – choć część przeznacza się na alkohol dodawany do paliwa, powietrze w brazylijskich miastach wonieje lekko gorzałą) to jeszcze ohydnie pachnie. Czasem tą zieloną, nieprażoną wypiję, ma smak pestek słonecznika. Albo taką z kupy wygrzebywaną, kopi luwak. W Ameryce Południowej też robią. Lekko kwaskowata w smaku.

Dojrzewające jagody kawowca

27 września 2024

Miasto kontrastów cz. 1

    Zostałem – co tu dużo ukrywać – zaskoczony. W. Sz. Czytelnicy zapewne już wiedzą, że nie jestem fanem ani wielkich, ani nowoczesnych miast (często dochodzi tu jeszcze brak starego miasta), ale Rio de Janeiro okazało się nie tylko leżeć w czarownych okolicznościach przyrody, ale i mieć dla mnie wiele do zaoferowania.
   Nawet i coś dawnego się znajdzie, w końcu miasto było nie tylko stolicą portugalskich kolonii w Ameryce Południowej, ale i ogromnego Cesarstwa Brazylii.

Pozostałości portugalskiego imperium kolonialnego w Rio
Mogador - ślady Portugalczyków w Afryce Północnej
   
Pozostałości po latach imperialnej chwały można znaleźć w wielu miejscach miasta, ale pałac cesarski znajduje się w okolicach dawnego portu, całkiem niedaleko ścisłego centrum, pełnego (trochę ubarwiam, ale naprawdę trochę) barokowych kościołów, secesyjnych kamienic i niebosiężnych współczesnych wieżowców.

Cesarski pałac
    Naprawdę, Rio de Janeiro ma wiele twarzy – od faweli położonych na zboczach wzgórz do których nikt nie zagląda, poprzez nowoczesne dzielnice biznesowe, po szerokie, atlantyckie plaże. Każdy może znaleźć coś dla siebie, niekoniecznie nawet to, czego szuka.

Panorama miasta - w centrum Głowa Cukru
    - Tu jest bezpiecznie – miejscowy, znajomy kolegi z którym do Rio dotarłem pociągnął łyk piwa – Owszem, zadźgali tu kogoś koło plaży [Copacabanie – przyp. Autor] w zeszłym tygodniu, ale to – tu padły długie słowa wyjaśnienia, czemu, ale oszczędzę Czytelnikowi szczegółów – rzadko się zdarza. Co innego w dzielnicach opanowanych przez gangi narkotykowe. Albo bojówki militarne. Tam wszyscy walczą między sobą. A najgorzej, jak wpada policja. Ci się nie certolą, tylko od razu otwierają ogień. Gangi odpowiadają. A giną ludzie znajdujący się pomiędzy. Wyobraź sobie, oglądasz telewizję – Brazylijczyk zagryzł piwo świetnymi smażonymi drobiowymi sercami (tu mają najlepsze na dzielnicy, słusznie zachwalał) – i nagle nie wiadomo skąd pada strzał. I nie żyjesz. Ale tu jest bezpiecznie – powtórzył – Za dużo turystów.
    Znaczy, trzeba było na kieszonkowców uważać, ale, że pogoda była tragiczna – 25 stopni, czyli mróz – i słynna Copacabana, i sąsiednia Ipanema były puste. A fale były takie, że obalały dużego chłopa, takiego jak mnie. Raz jak fiknąłem to aż spadły mi okulary – i teraz pewnie pływają gdzieś po Atlantyku.

Autor kotłowany (foto. P. Kawiak)
    Cóż, widzę, że może być trudno się w jednym wpisie zmieścić. Postaram się nie dopuścić do drugiej części (choć Cristo Redentor dostanie swój, osobny, ale to inna inszość), ale nie obiecuje. Wszak Czytelnik pewnie Ameryką Południową już znudzony jest, a z Rio wracamy już do Europy, i to Środkowej. Zobaczymy, wyjdzie w praniu. Na razie było o centrum i fawelach – a skoro jesteśmy przy plaży, to niech i ta Copacabana będzie.

Plaża Copacabana
    Od razu mówię – a wiernym Czytelnikom przypominam – że nie jest to oryginalna Copacabana. Ta pierwotna znajduje się na tym samym kontynencie, ale w innym państwie (i dużo dalej). To boliwijskie miasteczko nad Jeziorem Titicaca, prekolumbijskie miejsce kultu Pachamamy zwane Qupakawana, co Hiszpanie przechrzcili na Copacabanę właśnie – a samo sanktuarium poświęcono Matce Boskiej. Jest ono jednym z najważniejszych w całej Ameryce Południowej (kto odwiedził kiedyś kataloński klasztor na Montserrat, u Czarnej Madonny na pewno widział mapę tych najważniejszych miejsc kultu maryjnego – jest i Copacabana, i Częstochowa), nic więc dziwnego, że i tu powstał kościół poświęcony właśnie NMP z Copacabany. Dał on nazwę całej dzielnicy, a ta – nie da się ukryć – przyćmiła sławą eponima.

Sanktuarium nad Titicacą
    Możliwe, że dzięki owej słynnej plaży – piaszczystej, długiej i szerokiej. Jesteśmy w Brazylii, więc muszą na niej być boiska – do piłki nożnej, siatkówki i, co jest miejscowym hitem, siatkonogi plażowej. Mimo pochmurnego nieba i tak ktoś grał. W piłkę, bo po zapadnięciu zmroku w tańce: rozlokowane przy plaży knajpki rozbrzmiewały bowiem dźwiękami wykonywanej na żywo muzyki – w tym i, przecież jesteśmy w Rio de Janeiro, samby. Narodziła się ona całkiem nie daleko, i faktycznie nie jest tu skansenem – ale o tym troszkę więcej w (a jednak) drugiej części wpisu.

Wieczorna zabawa w barach przy plaży
    O dziwo dużo więcej ludzi było nie na Copacabanie, a na sąsiedniej dużo mniej turystycznej Ipanemie – choć oczywiście nie kąpało się w oceanie. Akurat bowiem wydano ostrzeżenie, że w wodzie występuje zbyt duże stężenie niebezpiecznych bakterii – w końcu na brzegu jest wielomilionowe miasto, prawda?

Plaża Ipanema
    Takich ostrzeżeń nie wydaje się dla plaży w Copacabanie, największej chyba atrakcji turystycznej miasta. Cóż. Od Ipanemy Copacabana oddzielona jest niewielkim skalnym półwyspem na którym zlokalizowany jest fort – jeden z kilkunastu – chroniących malowniczą zatokę. Rozbudowywany był także w XX wieku.

Fort Copacabana
    To pewnie te wojskowe konstrukcje sprawiają, że bakterie boją się przepłynąć. Na pewno. Bo przecież nie zmowa milczenia miejscowych władz bojących się paniki i utraty wpływów z turystyki. Nie może być inaczej. Prawda?
Copacabana
    Nie no, oczywiście, że wszedłem do wody (wszak pisałem powyżej, że mnie skotłowało) – w końcu nie wiadomo, kiedy tu wrócę. Zresztą widział ktoś te zarazki? I skoro ludziom w amazońskim Belen nie przeszkadzało...

20 września 2024

Amazońska Atlantyda

    W relacji księdza de Carvajala z wyprawy Francisco de Orellany (tej oryginalnej, nie tej blogowej oczywiście) znajdują się wzmianki jakoby w tamtym czasie brzegi Amazonki pokrywała gęsta sieć osad, a konkwistadorzy co i rusz spotykali różne plemiona, w tym i wojownicze niewiasty, od miana których rzeka w końcu nazwę swą przyjęła. Pierwszą europejską była bowiem Rio Orellana.
Port nad Amazonką wieczorem
    I przez kilkaset lat wszyscy uczeni (poza może działającym na przełomie XIX i XX wieku odkrywcy o nazwisku Fawcett) twierdzili, że są to opowieści z mchu i paproci, ot, rojenia głów próżniaczych. Badacze Amazonii – ci już całkiem naukowi – natrafiali tu tylko na tak zwane Ludy Pierwotne, nieskażone cywilizacją (Fawcett wyruszył na poszukiwanie ukrytej cywilizacji i słuch po nim zaginął; potem zaginął też po ekspedycji ratunkowej - i wyprawie szukającej owej). Michał de Montaigne, renesansowy filozof, ukuł nawet koncepcję Szlachetnego Dzikusa (Noble Savage), który żyjąc w owym stanie pierwotnym, naturalnym, jest czysty, nieskażony złem – Złem – tego coraz bardziej uprzemysławiającego się właśnie Świata. Ta koncepcja nadal pokutuje, zwłaszcza w środowiskach negujących cywilizacyjną rolę kolonizacji Świata przez Europę (nie całego, oczywiście – były regiony o wysokiej cywilizacji, a kiedy już Europa przyniosła industrializację szybko zasypały powstałą przepaść technologiczną). Jest ona błędna o tyle, że spotykane przez Europejczyków ludy faktycznie w porównaniu z Białymi były zacofane. Pomijam tu inne wartości kulturowe, miłość do krwawych ofiar, ludożerstwo – bo to nieistotne. Natomiast dmuchawka i łuk zamiast muszkietu, tu jest różnica. Okej, w dżungli dmuchawka lepiej zabija niż karabin, bo ciszej, ale ilościowo Calatos nie mają szans.
    I w Amazonii tych właśnie Dzikich było jak na lekarstwo. Żadnych ludnych wiosek, niczego takiego.

Amazonia
    Dopiero badania w drugiej połowie XX wieku przyniosły sensację, i nie było to odnalezienie pozostałości wyprawy Fawcetta – faktycznie, przed przybyciem Europejczyków w Amazonii istniała zaginiona cywilizacja, a sama dżungla była zasiedlona dużo gęściej, liczbę ludności oszacowano na miliony, nie dziesiątki tysięcy. Ta Amazońska Atlantyda – jak ją nazwały media i ja – nie zapadła się jednak pod wodę. Prawdopodobnie odpowiadały za to choroby płuc (nie, nie kowidowe), jakie przynieśli Hiszpanie. Na takie choróbska Indianie byli średnio odporni – za to spożywając w ogromnych ilościach zawierający cyjanek maniok nie mają praktycznie pasożytów w jelitach. Coś za coś.
    Okazało się też, że owa cywilizacja była już neolityczna – znaczy rolnicza. Było to rolnictwo na miarę dżunglowych warunków, ale zawsze. Po upadku cywilizacji – jak twierdzą naukowcy – pozostali przy życiu mieszkańcy przerzucili się na tryb myśliwsko-zbieracki. A zbierać było co – w puszczy występuje bardzo wiele jadalnych roślin, aż za wiele. Pojawiły się koncepcje, że takie ich zagęszczenie to pozostałość po dawnych uprawach. Cóż, te współczesne dżunglowe agrykultury nadal wyglądają jak fragment dżungli. Taka dżungla uprawna.

Dżungla uprawna
    Kolejne odkrycia pokazały jednak, że ci prekolumbijscy mieszkańcy puszczy tropikalnej mogli być naprawdę sprawnymi agronomami. Tak zaawansowanymi, że aż zainteresowali się nimi Teoretycy Starożytnej Astronautyki. Oto bowiem na wielką skalę zrobili coś, co w książkach s-f czasem nazywa się terraformowaniem. W niegościnnej dżungli stworzyli sobie doskonałe warunki do uprawy, tak dobre, że jeszcze dziś te zmienione miejsca są wykorzystywane pod pola manioku i kukurydzy.

Dym: ślady deforestacji - współczesnej metody preparowania pól uprawnych
    Oryginalnie gleba w dżungli jest bowiem niezbyt urodzajna. Tak, wiem, wszystko tu rośnie jak oszalałe, ale jest to związane z wysoką temperaturą, obfitością wody i dostępnością nutrientów (czyli związków mineralnych – dostarczają ich regularne wylewy rzek oraz, trzymajcie się krzeseł, pasaty zwiewające je znad Sahary; na Saharze kwitło kiedyś życie, a dziś jego szczątki karmią Amazonię). Obieg materii jest przez to tak szybki (wszystko gnije w moment), że warstwa gleby nie jest w stanie porządnie się wykształcić. Czerwone gleby laterytowe uprawiane chociażby po deforestacji (czyli wypaleniu lasu najczęściej) po kilku sezonach stają się niemal jałowe. Z racji koloru zwane są one czerwoną ziemią, terra rosa.

Uboga czerwona gleba laterytowa w jednym z amazońskich portów
    Gdzieniegdzie, nieraz na wielkich areałach, na terasach położonych powyżej obszarów zalewowych, spotkać można inną glebę – terra preta (czyli żyzna ziemia dosłownie). Po drobiazgowych badaniach okazało się, że nie jest to formacja naturalna, a antropogeniczna – miejscowi (albo Starożytni Kosmici) umieszczali w gruncie tony węgla drzewnego, kawałki skorup i inne takie, co spowodowało, że powstałą gleba o odpowiedniej strukturze, gromadząca wodę i nutrienty – słowem nadająca się do uprawy (i to nawet dziś, po kilkuset latach). Jak to zrobili? No pewnie za pomocą drewnianych i kamiennych motyk – ale sam pomysł to jeden z najwspanialszych zabiegów argotechnicznych w historii. Zbudowali na tym całą cywilizację, która miała czas zajmować się tak skomplikowaną sztuką jak petroglify nad Rio Negro.

Petroglify z Amazonii
    A przynajmniej tak myślę, że to oni, nie mam ku temu bowiem żadnych dowodów (tak, jak i nie da się wydatować owych alternatywnej urody dzieł sztuki).
    Nie ma też dowodów na wizytę Starożytnych Kosmitów w Amazonii (zaraz się odezwą Teoretycy, że przecież jest plemię, które przebiera się w stroje wyglądające jak skafandry kosmiczne i twierdzące, że przybyło z gwiazd; nazwy nie pomnę, zresztą nie spotkałem osobiście). Są jednak poszlaki wskazujące na prekolumbijskie kontakty ze Starym Światem. Bardzo nieostre, ale są – w delcie Amazonki znaleziono rysunki przypominające te z północnej Afryki (na Wyspach Kanaryjskich także są znaki, charakteryzowane jako pismo libijskie). Według jednej z koncepcji to bowiem przodkowie Berberów – o jasnych oczach i rudych włosach – wespół z mieszkańcami Balearów i semickimi Kartagińczykami dotarli do Ameryki Południowej (technologia była, dowiódł tego doświadczalnie Thor Heyerdal). Przybysze mieli zapuścić się Amazonką w interior (nie od razu, Fenicjanie opływali Afrykę przez trzy lata) i dotrzeć aż do Andów, gdzie stworzyli znaną z nietypowych sarkofagów i mumii kulturę Chachapoyas (kolejny cel odwiedzin w Peru). Podobno Hiszpanie w tym regionie dzisiejszego Peru spotkali Indian o rudych i kręconych włosach. Rzeczywiście, do dziś potomkowie Chachapoyas miewają takie włosy i jasne oczy – ale może to być efekt wizyty konkwistadorów, w części przecież potomków jasnookich i bladolicych Wizygotów.
    Będąc w Mazan w szkole pośród śniadych twarzy indiańskich uczniów (tylko tacy uczęszczali tu do szkoły) mignęła mi w którejś z klas dziewczynka, której zdjęcie spokojnie mogłoby trafić na peruwiańską okładkę opowieści o Pippi Langstrumpf (Fizia Pończoszanka inaczej) – dzieciak włosy miał nie tyle rude, co czerwono-miedziane. I bledszą cerę. Dziewczynka szybko zniknęła mi z oczu, a przecież nie będę jej gonił. Zwróciłem tylko uwagę naszemu cicerone, Pawłowi.
    - Pewnie jakaś przyjezdna – wzruszył ramionami.

Szkoła w Mazan
    Fakt, do Iquitos z sadyb Chachapoyas jest kawałek drogi – i to nie lądowej.
Droga przez dżunglę

13 września 2024

Tajemnica Rio Negro

    Rio Negro, uchodząca do Amazonki (czy jak chcą miejscowi, do Solimoes) w Manaus to potężna rzeka, ma około 2300 kilometrów długości. Mimo to, jak każda z rzek Amazonii w ciągu roku znacznie zmienia swoją głębokość.
Most na Rio Negro
    Na tyle mocno, ze w Roku Pańskim 2023 była tak płytka, że przestała być nawet na długich odcinkach żeglowna. Dla mnie informacja ta nie miała szczególnego znaczenia, choć dzięki tej największej od 120 lat suszy można było w końcu zobaczyć normalnie ukryte pod lustrem ciemnej wody petroglify w Ponta das Lajes.

Ponta des Lajes
    Dużo gorzej miał poznany na Amazonce Joe – potężnej postury Amerykanin, Redneck, jak sam z dumą się określał – ewangelicki misjonarz zmierzający do Gujany. Miał ze sobą wielką, zapieczętowaną beczkę pełną Biblii i olbrzymi religijny zapał charakterystyczny dla niektórych protestanckich denominacji. Z racji niskiego stanu wód musiał, biedak (jak wspominałem, ogromne chłopisko), tłuc się całą drogę do gujańskiej granicy brazylijskimi autobusami. Czemu taką okrężną drogą, przez Peru i Brazylię, a nie bezpośrednio samolotem z USA? Miał swoje powody, nie będę ich zdradzał. Oby się tam dostał, i oby wojska wenezuelskie do Gujany nie wkroczyły [EDIT: i się nieco tam uspokoiło].
    Joe'go – i innych Białych z owej amazońskiej Gringolandii – również namówiliśmy na wyprawę W końcu atrakcja taka jak owe petroglify trafia się raz na 120 lat. Amstrong załatwił łódź z kapitanem i swoim siostrzeńcem jako przewodnikiem, więc ruszyliśmy w stronę portu.

Manaus, miasto żyjące z rzeki
    Port w Manaus jest olbrzymi – obsługuje wszak statki pełnomorskie, które swobodnie dopływają aż tutaj, na środek kontynentu (kto budował te nabrzeża? A jakże, polski inżynier Bronisław Rymkiewicz). Co się eksportuje? A różne rzeczy – choć głównie ropę, wydobywaną w okolicy. Manaus, tak jak Iquitos, wzrasta obecnie głównie dzięki temu. Małe turystyczne łodzie mają jednak swoje przystanie, na przykład niedaleko secesyjnej hali targowej – a raczej, ponieważ była pora sucha, kilkanaście metrów poniżej.

Fragment portu w Manaus
    W każdym razie zgramoliliśmy się na dół i ruszyliśmy – także by z bliska obejrzeć ten słynny fenomen nie mieszkających się rzek, tym razem z poziomu wody, a nie z wysokiego pokładu lanchy.
    Rzeczywiście, sprawdziłem organoleptycznie, wody Amazonki i Rio Negro mają nie tylko różną barwę, ale i temperaturę. Także, choć tu muszę wierzyć na słowo, inny odczyn. Przez kilkanaście następnych kilometrów obie rzeki płyną więc obok siebie, choć w jednym korycie. Nie ma w tym nic cudownego, ot, zwykła fizyka, ale efekt jest przewspaniały. No, może wspanialszy byłby w pełnym słońcu, ale jak wspominałem – zaczynał się sezon na ulewy.

Wody Rio Negro i Solimoes vel Amazonki płynące obok siebie
    A cel wyprawy, ktoś zapyta? Petroglify? W pełni widoczne ostatnio na początku XX wieku, częściowo ze dwadzieścia lat temu? A były, były.
    - Mają tysiąc lat – stwierdził nasz cicerone – Wykonali je ludzie z plemienia Manaos, którzy kiedyś tu mieszkali. Zresztą stąd nazwa naszego miasta.
    Manaos żyli tu właściwie aż do XIX wieku, walcząc z Portugalczykami, ale czy to oni wycięli w skałach te... Te obrazy?
    Trzymam w niepewności jak wyglądają, prawda? Chyba, że ktoś niesportowo od razu przewinął w dół bez czytania. Więc oto przed W. Sz. Czytelnikiem tysiącletnie petroglify ludu Manoes, zazwyczaj zatopione wodami Rio Negro:

Petroglify nad Rio Negro
    No takie, takie. Takie emotki. Może najstarsze emotki na całym południowoamerykańskim kontynencie.
    Macie syndrom paryski? Ja w sumie nie do końca, bo też i nie wiedziałem czego się miałem spodziewać. Choć może faktycznie liczyłem na coś bardziej spektakularnego.

Antropogeniczne żłobienia na skałach Ponte des Lajes
    I na tym właściwie powinienem zakończyć opowieść o Manaus i przenieść się na ostatni przystanek całej trasy, do Rio de Janeiro (jak – całkiem poprawnie śpiewa Kazik – Hijo de Żanejro), ale ponieważ dawno nie było o Starożytnych Astronautach i różnych nieudokumentowanych teorii, to w ramach rozrywki będą.
    Jeszcze tylko, w ramach kronikarskiego obowiązku, opowiem, że na koniec popłynęliśmy do miejscowych Indian, możliwe, że potomków Manoes. Generalnie w okolicach miasta znajduje się kilka społeczności pierwotnych mieszkańców, a ich odwiedzanie jest ważną częścią lokalnej turystyki. Wiecie, to ci Indianie, co na widok Białych przebierają się w tradycyjne fatałaszki i wołają dolarów – zresztą o wizytach w takich miejscach i moim stosunku do nich już na blogu wspominałem. My też nie zagłębialiśmy się w dżunglę. Posililiśmy się tylko w pływającej restauracji, obejrzeliśmy stragany z delikatnie badziewnym asortymentem i wróciliśmy do miasta.

Muzeum Amazonii
    Wszystko w deszczu, podczas naszego pobytu poziom Amazonki w Manaus podskoczył o parę centymetrów, a wkrótce tajemnicze petroglify znów zniknęły pod wodą. I nie wiadomo kiedy będzie można obejrzeć je ponownie.
    Na koniec jeszcze uwaga odnośnie zmian klimatu – czyżby było tu kiedyś dużo bardziej sucho, skoro miejscowi widzieli sens w wykuwaniu takich emotek?
    Alternatywna teoria to taka, że rzeka płynęła innym korytem, ale fizyka podpowiada, że i tak w obniżeniach terenu zbierałaby się woda.
    No albo obrazki są starsze niż węgiel i zrobili je niezbyt uzdolnieni kosmici. Bo w to, że są to ślady krainy El Dorado, Złotego Człowieka, trudno uwierzyć. Choć w dżungli wydobywa się złoto.

6 września 2024

Opera w dżungli

    Pierwsze informacje o Manaus zdobyłem czytając najlepszą chyba część opowieści o przygodach Tomka Wilmowskiego (Tomek u Źródeł Amazonki – przez wiele lat ostatnia część cyklu, na kontynuację trzeba było czekać aż 20 lat). Stąd wiedziałem, że na przełomie XIX i XX wieku mieszkańcy miasta byli na tyle bogaci, by wybudować sobie w centrum olbrzymi gmach Opery – Teatro Amazonico to eklektyczny, bogato zdobiony budynek wzorowany nieco na operze paryskiej.
Opera Amazońska
    Może jest trochę krzykliwy, ale taką ładną, secesyjną krzykliwością (nie to co Wielka Otwarta Paczka Chusteczek Higienicznych w Sydney) i od razu widać, że to budynek przeznaczony dla Sztuki przez duże sz. Mediolańską La Scalę można minąć wcale się nie orientując koło czego się przeszło, a tu od razu wiadomo. Kultura. Jeszcze do tego fikuśna fontanna (ale normalna, nie jakieś nowoczesne rokokoko) oraz dawne tory tramwajowe i mamy centrum dynamicznie rozwijającego się miasta epoki rewolucji przemysłowej i fin de siecle.

Centrum miasta
Zbiorniki na kauczuk, złoto Manaus
   
Czyli ta sama sytuacja co w Iquitos (a jak ktoś nie chce do dżungli jechać, bo tam parchato, komary rypią i inne takie to: Łódź – może drogi trochę gorsze, ale za to włodarze jeszcze mniej o tą secesyjną perłę dbają; jest też dużo bliżej): Manaus wykwitło na fali kauczukowej gorączki, wszak dżungla po horyzont i za horyzont. W sumie miasto tak się rozwinęło, że trzeba było kawałek tej dżungli płotem ogrodzić i zrobić Muzeum Amazonii – MUSA. Można tam na przykład wejść na wieżę widokową by niczym Bilbo Baggins spojrzeć na puszczę z wysokości. Landszaft jak landszaft – zamiast Samotnej Góry widać wieżowce Manaus, a tak to korony drzew w każdą stronę.

MUSA - Muzeum Amazonii
    Zdecydowanie – centrum Manaus jest chyba bardziej imponujące niż Iquitos. I dużo bardziej zaniedbane. O bezpieczeństwie nawet nie wspominam. Ów Holender, Carlos, o którym wspominałem przy okazji Gringolandii na Voyagerze na Amazonce wieczorem wyszedł z hotelu (mieszkał w nim te 20 lat temu) i zwinęła go policja. Dlaczego? Bo było niebezpiecznie. Zapakowali Białasa i odstawili do hotelu. Jak przestępcy na motorach zastrzelą miejscowego, to jest to sprawa lokalna. Jak inostrańca, to robi się problem. A żadna służba w tak skorumpowanym kraju jak Brazylia nie lubi jak jej się przeszkadza i wściubia nos w sprawy i sprawki. Lepiej Gringo przypilnować, jak potem odpowiadać (to słuszna koncepcja, sam też staram się zapobiegać problemom niż później się martwić). Sam hotel – potem się doń wprowadziliśmy, pierwszą noc spędziliśmy w hipisowskim hostelu, droższym i choć bardziej wymuskanym, to mniej komfortowym, takim dla Białych hipisów – okazał się być schludny (może lekko ubarwiam: na pewno był mieszkalny).
Ulice Manau
    Co mnie w Manaus zaskoczyło to to, że oprócz faweli – jesteśmy w Amazonii, część z nich to nadrzeczne palafity – znajdują się tu też siedziby i centra badawcze wielkich międzynarodowych koncernów, i to z różnych branż, także wysokich technologii. Do tego obowiązkowo ogrodzone dzielnice bogatych.
    - Teraz to zamknijcie okna – zakomenderował nasz kierowca, kiedy jechaliśmy do MUSE i ogrodu zoologicznego usytuowanego na terenie jednostki wojskowej specjalnych sił dżunglowych.
    Dlatego dobrze jest poruszać się po mieście z kimś sprawdzonym – będzie wiedział, gdzie nikt nie sprzeda kosy pod żebro (albo gdzie szanse na to są mniejsze – w tym dwumilionowym mieście jest naprawdę spora przestępczość). Skąd mieliśmy kierowcę? Dzięki Carlosowi. Dwadzieścia lat temu poznał w Manaus Amstronga (tak, chłop dostał imię po astronaucie który jako pierwszy postawił nogę na Księżycu, Neilu Armstrongu; ot, mamie się spodobało). Amstrong zaś pracuje w turystyce i zna, może nie płynnie, kilkanaście języków. Potrafi też powiedzieć kilka zdań po polsku, i to nie tylko wyuczonych (jego siostrzeniec także uczy się naszego języka – widać trafiają tu i turyści z Polski). Tak więc ów Amstrong załatwił nam kierowcę – chłopak bardzo sympatyczny, choć nie tak uzdolniony lingwistycznie. Co prawda my nie mówiliśmy wcale po portugalsku, ale on za to słabo po angielsku, ledwo po hiszpańsku – i wcale po naszemu. Niemniej powoziliśmy się po mieście, skoczyliśmy także nad Rio Negro zobaczyć gigantyczny most spinający brzegi tej potężnej nawet w porze suchej rzeki. To zdaje się jedyny most na tym mającym kilka tysięcy kilometrów długości cieku.

Most na Rio Negro
    Amstrong załatwił nam także łódź – ponieważ nie ukrywam, że odkąd dowiedziałem się, iż w Manaus pojawiły się z dawna niewidziane petroglify, stały się moim głównym punktem na turystycznej mapie miasta – nawet ważniejszym niż gargantuiczna opera. Na początku kombinowaliśmy jak dostać się tam od strony lądu – to kilkanaście kilometrów od centrum – ale miejscowi odradzili. Podobno tamtejsza dzielnica nie była najbezpieczniejsza dla Gringos, a i dostęp na ową kamienną plażę miał być reglamentowany. Łodzią nie było problemu.

Panorama miasta od strony Rio Negro
    Trzeba było się jednak pospieszyć – zaczynała się pora deszczowa (tak, przez kilka dni pobytu w Manaus nieustannie lało), a Amazonka, zasilana coraz to obfitszymi opadami w Andach (kiedy dwa tygodnie wcześniej wyruszaliśmy z Limy do Iquitos właśnie zbierało się tam na tradycyjne, choć delikatnie spóźnione, o tej porze roku ulewy). Udało się – bo kiedy będzie następna okazja by zobaczyć to, niech będzie, stanowisko archeologiczne nie wiedzą nawet najstarsi klimatyści górale.

2 września 2024

Dziennik Adamasa de Orellany

    Jako, że właśnie – po 76 godzinach na łodzi (nie licząc tych kilkunastu z Iquitos na granicę; swoją drogą podróż z Tabatingi zwykłym statkiem, lento, trwa jakieś 10 dni) – dotarłem do Manaus to taka mała wprawka literacka na blogu.
Manaus nad Rio Negro
    Bo skoro pokonywałem trasę, którą te prawie pięćset lat temu płynęła pierwsza znana ekspedycja ze Starego Świata (plotki o tym, że dużo wcześniej w górę rzeki – niczym Tomek Wilmowski et consortes – wędrowali Kartagińczycy póki co wkłada się w akta i teorie miłośników Starożytnej Astronautyki; Thor Heyerdal uśmiecha się gdzieś tam – gdzie jest – pod nosem) postanowiłem zaktualizować nieco dziennik wyprawy Francesco de Orellany. Czy może raczej jego kapelana Gaspara de Carvajala sporządzającego notatki. Sam de Orellana, zgodnie ze standardami epoki, nie musiał być piśmienny. Mój wyczyn nie był może aż tak bohaterski jak przypadkowa w sumie (z dzisiejszego Ekwadoru wypłynął rzeką Napo po spyżę – a zawrócić już z powodu silnego prądu i wirów zawrócić nie mógł; wiry na Napo nadal utrudniają przemyt żeglugę) ekspedycja hiszpańskich konkwistadorów, ani tak doniosły w skutkach, ale był – cóż – mój. W Ekwadorze też byłem, choć przez chwilę tylko.

Rio Napo
    Od tamtego czasu wiele też się zmieniło, choćby technologia i tempo podróży (odkrycia XIX stulecia sprawiły, że nie musiałem machać wiosłem - ni brygantyny budować - przez kilka tysięcy kilometrów; to też jednak była pewna monotonia podróży). Nie ostrzeliwano już też statków z brzegów (aczkolwiek pełnej gwarancji na to dać nie mogę, zwłaszcza jeśli chodzi o tereny przygraniczne i uczęszczane szlaki przemytni... no, nieważne). Jedno pozostało bez zmian – wielka rzeka. No i to, że życie w dżungli jest parchate – czyli w sumie dwie rzeczy; zresztą selva to właściwie jedyne, co widzi się na brzegach.

Dżungla
    Ad rem. Zaczynajmy.

    Dziennik Orellany z peregrynacji po wielkiej rzece Roku Pańskiego dwa tysiące dwudziestego i trzeciego (we fragmentach znalezionych w żołądku kajmana).


    (...) W dniu wspomnienia świętych Hipacego Paflagończyka i Alberyka z Utrechtu Roku Pańskiego 2023 stanęliśmy na brzegu Napo, podle ujścia do niej jakieś lokalnej rzeczki i odpoczęliśmy. Miejscowi mówią na to miejsce Mazan, i mamią nas opowieściami o drodze, która przedzierając się przez Andy niebotyczne w jedną, i nieprzebytą dżunglę w drugą spiąć ma oba brzegi Okeanu opasającego cały kontynent. Mówią na nią Transamazonica, i podobno w sąsiedniej wiosce jest ktoś, kto zna kogoś (...), kogo wuj widział ślady onej trasy. Nasz informator zdawał się być wiarygodny, na potwierdzenie swych wiadomości zdradził nam, że wuj ów ma pypeć na nosie (...)
    Święta Agnieszka z Asyżu w swoim dniu w Roku Pańskim 2023 sprawiła, iż dotarliśmy do naprawdę olbrzymiej rzeki. Jest tak szeroka, że ani chybi – blisko już być musi do Atlantyku, skoro z łodzi dostrzec się dają delfiny, które ponoć rozbitków potrafią uratować, jak mądrzy Autorzy łacińscy piszą (...).
    Okazuje się, że jednak wcale nie tak blisko do tego Oceanu, a miejscowe delfiny wcale do pomocy topielcom skore nie są. W dniu świętych Grzegorzy, Cudotwórcy i tego z Tours, Roku Pańskiego 2023 wczesnym rankiem dotarliśmy, umęczeni, do Santa Rosa de Ybycui. W panującym upale trudno się na czymś skupić.
    Wieczorem tegoż dnia (...) wreszcie znaleźliśmy spokojny kąt do spania. Jako, że był to piątek, miejscowi postną strawę przygotowali. Dziwna ta ryba, zębata strasznie, acz smaczna. Autochtoni o jeszcze innych cudach na rzece opowiadali, oprócz zębatych krwiożerczych ryb i delfinów także o olbrzymich wężach, syrenach i lewiatanach, zdolnych łódź całą połknąć. Zwą je tu – lewiatany owe – arapaimami. Sami też z gołym niemalże przyrodzeniem biegają i w robactwie, które to w gnijącym drewnie się rodzi, gustują (...). Czas jednak w dalszą drogę wyruszać, ku ziemiom Amazonek i Złotego Człowieka.
    (...) Nie wiemy, czy to Niedziela w listopadzie Roku Pańskiego 2023, czy nie – dni na rzece bowiem nic się od siebie nie różnią, ni podniosłością, ni długością. W oddali tylko błyska się, co zwiastuje burzę niechybną. Miejscowi mówią, że już kilka miesięcy na deszcz czekają, a rzeka przez to ledwo co płynie. Trochę nie chce nam się w to wierzyć, jakoby jeszcze większa być miała. Takoż plemion dzielnych wojowniczek Amazonkami zwanych ani widać, ani słychać. Choć trzeba przyznać, że kiedyśmy widzieli pogoń Indianki z klapkiem w dłoni za niewielkim złośliwym huncwocikiem, możemy przypuszczać, iż wśród przodkiń miała jakąś scytjską wojowniczkę (...) Co zaś się deszczy i burz tyczy, póki co szczęśliwie nas omijają. Ale gdyby przyszły, to święty Jacku od Pierogów, miej nas w swojej opiece (...).
    Święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny (prawdopodobnie) Roku Pańskiego 2023. Rankiem całą rzekę zasnuły dymy woniejące spalenizną. Ani chybi, po tylu dniach żmudnej podróży, teraz już na pewno zbliżamy się ku ujściu (...). Musi też tu znajdować się jakaś wielka osada, inaczej skąd tyle dymu, jak nie z sadyb ludzkich? Wciąż liczymy, że dotrzemy do kraju Złotego Człowieka. Leży on nad Czarną Rzeką i znajdować tam mają się nieprzebrane wręcz bogactwa, acz skoro niedaleko Ocean, to i może El Dorado szukać należy w innych rejonach tego bezkresnego kontynentu?
    Tegoż dnia, wieczorem. Jest i Rio Negro! Czarna Rzeka. Musimy być blisko. Może spróbujemy popłynąć w górę, wszak tam musi być El Dorado, Złoty Człowiek i jego bogate królestwo. Nasza ekscytacja sięga zenitu (...). Na skałach nad Rio Negro dostrzegliśmy tajemnicze rysunki ludzkich głów, co tylko utwierdza nas w przekonaniu, że chociaż ta z opowieści jest prawdziwa. Dopłynąć tam będzie jednak ciężko, gdyż ciemny nurt jest wartki. Rzeka ta też nie wpada od razu do naszej, tylko płyną obok siebie jednym korytem – żółto-brunatna i czarna. W to nikt nam nie uwierzy (...). Jest tu też dużo krokodyli, których miejscowi kajmanami zowią. Iście, olbrzymie są niczym smoki (...)

    Tu zapiski się kończą.
    Co prawda w okolicach Manaus raczej trudno kajmana spotkać, ale petroglify nad Rio Negro jak najbardziej. Na zakończenie warto dodać, że prawdziwy de Orellana dopłynął do Atlantyku (i faktycznie myślał, że koło Manaus jest już blisko do oceanu – dziś zresztą przypływają tu statki oceaniczne – a nad Rio Negro leży kraina El Dorado, królestwo Złotego Człowieka), ale wiedziony chęcią zdobycia skarbów wrócił do Amazonii – i został już na zawsze, umierając gdzieś w delcie Amazonki w końcu 1546 roku.

Amazonka, wcześniej Rio Orellana, tu na odcinku gdy zwie się Solimoes
    Gaspar de Carvajal zmarł w wieku około 80 lat w 1584 w klasztorze dominikanów w Limie.
Pacyfik w Limie i pomnik najsłynniejszego peruwiańskiego podróżnika

Najchętniej czytane

Serenissima cz. 1

     W poprzednim wpisie przy okazji Słowian i Dubrownika wspomniałem – zresztą chyba nie pierwszy raz na blogu – o Wenecji. Mieście przez...