Rozklekotany autokar – bo takimi
głównie podróżuje się w Dzikich Krajach – powoli zjeżdżał z
gór Atlas na pustynną równinę. Do świtu było jeszcze kilka
godzin, więc szlak nie był zbytnio uczęszczany, ale i tak
jechaliśmy relatywnie wolno. To znaczy – dla miejscowego kierowcy
tempo było na pewno nie takie, a dla Białasa (czyli dla mnie) na
pewno za wysokie. Pozostali pasażerowie – marokańscy Arabowie i
Berberowie – spali zawinięci w kurtki, płaszcze i koce – było
im wszystko jedno, mieli po prostu dojechać do Warzazat, bramy
Sahary. Mój cel podróży leżał jednak kilkanaście kilometrów
przed miastem, dlatego w pewnym momencie poprawiłem kurtkę i czapkę
(jechaliśmy przez wysokie góry, było naprawdę rześko) i
poszedłem do przodu pojazdu prosić kierowców o wcześniejsze
wyrzucenie z wehikułu. Szofer i jego zmiennik (albo bileter, trudno
powiedzieć, zresztą całą noc chyba przegadał wisząc na
telefonie) już mnie kojarzyli – po pierwsze byłem jedynym
Białasem w środku, po drugie – w Marrakeszu dość nietypowo i
niespodzianie do autokaru wsiadłem (o czym innym razem). Rozmowa z
kierowcą odbywała się głównie za pomocą rąk (dość karkołomne
to było, zwłaszcza na dziurawej drodze) oraz kilku znanych przeze
mnie francuskich (a przez kierowcę angielskich) słów. Niemniej w
końcu doszliśmy do porozumienia, i przy licznych arabskich
"sz'kran" (albo "szokuran" – dziękuję)
wysiadłem w środku nocy w środku niczego.
Szybko opuściłem zabudowania
przydrożnej wioski i ruszyłem w stronę właściwego celu wyprawy –
oazy ze słynnym ksarem (pustynny zamek, w dużym skrócie), czy też
wioską Ajt Bin Haddu. Jak wspominałem była noc, ale na szczęście
księżycowa – bezchmurne niebo i pełnia sprawiały, że
widoczność była całkiem niezła. Choć oczywiście miałem ze
sobą latarkę, prawie zawsze mam.
Bramy oazy |
Didaskalia: wpis o krótkim, bo
kilkugodzinnym, spacerze przez pustynię to właściwie taki mały
poradnik, stąd będę się mądrzył niczym jakiś Wujek Dobra Rada.
Latarka jest konieczna. Owszem,
większość osób ma takie urządzenie wmontowane w smartfona,
zresztą stare, normalne telefony komórkowe też często miały taki
gadżet, ale lepiej jest nosić niezależną latarkę. Smartfony
łatwo ulegają rozbiciu, szybko się rozładowują – latarka jest
trwalsza i działa dłużej (chyba, że ktoś jej nie naładuje albo
nie zmieni baterii – no ale to wtedy sam sobie na problemy
zapracował). W każdym razie: latarka, i to najlepiej czołówka. Bo
wtedy człowiek ma wolne ręce i automatycznie steruje strumieniem
światła. Owszem, wymaga to pewnej wprawy, ale po dwóch-trzech
upadkach człowiek się uczy (wtedy przydają się wolne ręce). No i
czołówkę trudniej jest, motyla noga, upuścić i zgubić.
Pełnia na pustyni |
W każdym razie: była pełnia, więc
było relatywnie widno. Do tego byłem na pustyni, więc nie było
żadnych zanieczyszczeń światłem, nic nie przeszkadzało oczom w
funkcjonowaniu w księżycowej poświacie (księżycowa poświata,
ale poetycko; pustynia sprzyja poezji). Jeśli kiedykolwiek będziesz
miał, szanowny Czytelniku, okazję spacerować księżycową nocą
staraj się nie używać latarki – wtedy bowiem widzisz tylko
oświetlony fragment, gdy zaś jest zgaszona, a wzrok się
przyzwyczai, masz pogląd na całą okolicę.
Tak więc wędrowałem w księżycowym
blasku w czapce, rękawiczkach i kurtce (a pod nią miałem jeszcze
polarową koszulę) i było dosyć rześko. Co prawda w książkach
do geografii czytanych wiele lat wcześniej pisali, że pustynia
charakteryzuje się wyjątkowo wielkimi dobowymi amplitudami
temperatur (tak pisali – nie wiem jak teraz, bo "amplituda"
to trudne słowo; "dobowe wahania"?) i bardzo zimnymi
nocami, ale co innego czytać, co innego doświadczyć samemu. Bo
niby człowiek nie powinien być zaskoczony, a wychodzi z niego
Tomasz Didymos (apostoł, święty). Wtedy nagle zastał mnie świt.
Autor na pustyni |
Pustynne słońce nie brało jeńców.
Od razu wspięło się wysoko na nieboskłon i zaczęło
niemiłosiernie grzać. Temperatura rosła właściwie z minuty na
minutę. Powoli zdejmowałem kurtkę, szalik, rękawiczki, nawet
czapkę (ale tylko na chwilę – jestem na głowie dość
alternatywnie owłosiony, więc polarową zastąpiłem zwykłą
dżokejką), wreszcie polarową koszulę z długim rękawem zmieniłem
na t-shirt. Słońce tylko popatrzyło na mnie z ironicznym uśmiechem
i podkręciło termometr. Po chwili na twarzy i odkrytych
przedramionach począłem odczuwać słoneczne promieniowanie (był
luty, kilka dni wcześniej przyleciałem z zimowej i bezsłonecznej
środkowo-wschodniej Europy). Po następnej chwili z powrotem miałem na sobie długi
rękaw, rękawiczki i tunel zakrywający większość twarzy. Tak
było po prostu bezpieczniej – owszem, groziło mi, że się spocę,
ale nie groziło odwodnienie, poparzenie bądź – często
śmiertelny – udar cieplny. Przepakowany zarzuciłem na ramię
torbę (był to mój kolejny błąd – po kilku godzinach
przewieszana torba dawała się bardzo we znaki – i od tamtej pory
właściwie zawsze jestem wierny plecakowi) i ruszyłem, już
zabezpieczony przed słońcem, dalej.
Sukulenty |
Owszem, ktoś powie przecież, że
skoro Ajt Bin Haddu jest miejscem znanym i turystycznym, to jakbym
poczekał do świtu pewnie złapałbym jakiś autostop, autobus albo
grande taxi (marokańska taksówka międzymiastowa, najczęściej
beżowy mercedes). Może i tak, ale wtedy na przykład nie
zobaczyłbym na przykład pustynnej wadi (zdaje mi się, że była to
rzeka Ounila, ale mogę się mylić), kilku wspaniałych
landszaftów – no i nie odczuł na własnej skórze dobowej
amplitudy temperatur.
Pustynne atrakcje |
Wracając – późnym popołudniem –
do trasy Marrakesz – Warzazat już złapałem autostop. Podrzucili
mnie młodzi Niemcy z Frankfurtu.
- Tego nad Menem czy nad Odrą? -
zapytałem.
- Od razu widać, że jesteś z Polski
– zaśmiał się kierowca – Tylko wy o to pytacie, w Niemczech o
Frankfurcie nad Odrą niewielu słyszało.
Po głębszym przemyśleniu przyznałem
mu rację – miasto nad Menem było jednym z głównych ośrodków
przemysłowych, kulturowych (historycznych także) Niemiec, a nasz
nadodrzański Frankfurcik nie dość, że prowincjonalny, to jeszcze
z byłego NRD. Cóż, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia,
kilka godzin przed tą rozmową przekonałem się o tym w bardzo
ciekawych okolicznościach, kiedy to dowiedziałem się, stojąc u
wrót Sahary, że jednak wcale nie jestem w Afryce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz