Tłumacz

4 marca 2022

Przez pustynię

    Rozklekotany autokar – bo takimi głównie podróżuje się w Dzikich Krajach – powoli zjeżdżał z gór Atlas na pustynną równinę. Do świtu było jeszcze kilka godzin, więc szlak nie był zbytnio uczęszczany, ale i tak jechaliśmy relatywnie wolno. To znaczy – dla miejscowego kierowcy tempo było na pewno nie takie, a dla Białasa (czyli dla mnie) na pewno za wysokie. Pozostali pasażerowie – marokańscy Arabowie i Berberowie – spali zawinięci w kurtki, płaszcze i koce – było im wszystko jedno, mieli po prostu dojechać do Warzazat, bramy Sahary. Mój cel podróży leżał jednak kilkanaście kilometrów przed miastem, dlatego w pewnym momencie poprawiłem kurtkę i czapkę (jechaliśmy przez wysokie góry, było naprawdę rześko) i poszedłem do przodu pojazdu prosić kierowców o wcześniejsze wyrzucenie z wehikułu. Szofer i jego zmiennik (albo bileter, trudno powiedzieć, zresztą całą noc chyba przegadał wisząc na telefonie) już mnie kojarzyli – po pierwsze byłem jedynym Białasem w środku, po drugie – w Marrakeszu dość nietypowo i niespodzianie do autokaru wsiadłem (o czym innym razem). Rozmowa z kierowcą odbywała się głównie za pomocą rąk (dość karkołomne to było, zwłaszcza na dziurawej drodze) oraz kilku znanych przeze mnie francuskich (a przez kierowcę angielskich) słów. Niemniej w końcu doszliśmy do porozumienia, i przy licznych arabskich "sz'kran" (albo "szokuran" – dziękuję) wysiadłem w środku nocy w środku niczego.
    Szybko opuściłem zabudowania przydrożnej wioski i ruszyłem w stronę właściwego celu wyprawy – oazy ze słynnym ksarem (pustynny zamek, w dużym skrócie), czy też wioską Ajt Bin Haddu. Jak wspominałem była noc, ale na szczęście księżycowa – bezchmurne niebo i pełnia sprawiały, że widoczność była całkiem niezła. Choć oczywiście miałem ze sobą latarkę, prawie zawsze mam.

Bramy oazy

    Didaskalia: wpis o krótkim, bo kilkugodzinnym, spacerze przez pustynię to właściwie taki mały poradnik, stąd będę się mądrzył niczym jakiś Wujek Dobra Rada.
    Latarka jest konieczna. Owszem, większość osób ma takie urządzenie wmontowane w smartfona, zresztą stare, normalne telefony komórkowe też często miały taki gadżet, ale lepiej jest nosić niezależną latarkę. Smartfony łatwo ulegają rozbiciu, szybko się rozładowują – latarka jest trwalsza i działa dłużej (chyba, że ktoś jej nie naładuje albo nie zmieni baterii – no ale to wtedy sam sobie na problemy zapracował). W każdym razie: latarka, i to najlepiej czołówka. Bo wtedy człowiek ma wolne ręce i automatycznie steruje strumieniem światła. Owszem, wymaga to pewnej wprawy, ale po dwóch-trzech upadkach człowiek się uczy (wtedy przydają się wolne ręce). No i czołówkę trudniej jest, motyla noga, upuścić i zgubić.

Pełnia na pustyni

    W każdym razie: była pełnia, więc było relatywnie widno. Do tego byłem na pustyni, więc nie było żadnych zanieczyszczeń światłem, nic nie przeszkadzało oczom w funkcjonowaniu w księżycowej poświacie (księżycowa poświata, ale poetycko; pustynia sprzyja poezji). Jeśli kiedykolwiek będziesz miał, szanowny Czytelniku, okazję spacerować księżycową nocą staraj się nie używać latarki – wtedy bowiem widzisz tylko oświetlony fragment, gdy zaś jest zgaszona, a wzrok się przyzwyczai, masz pogląd na całą okolicę.
    Tak więc wędrowałem w księżycowym blasku w czapce, rękawiczkach i kurtce (a pod nią miałem jeszcze polarową koszulę) i było dosyć rześko. Co prawda w książkach do geografii czytanych wiele lat wcześniej pisali, że pustynia charakteryzuje się wyjątkowo wielkimi dobowymi amplitudami temperatur (tak pisali – nie wiem jak teraz, bo "amplituda" to trudne słowo; "dobowe wahania"?) i bardzo zimnymi nocami, ale co innego czytać, co innego doświadczyć samemu. Bo niby człowiek nie powinien być zaskoczony, a wychodzi z niego Tomasz Didymos (apostoł, święty). Wtedy nagle zastał mnie świt.

Autor na pustyni

    Pustynne słońce nie brało jeńców. Od razu wspięło się wysoko na nieboskłon i zaczęło niemiłosiernie grzać. Temperatura rosła właściwie z minuty na minutę. Powoli zdejmowałem kurtkę, szalik, rękawiczki, nawet czapkę (ale tylko na chwilę – jestem na głowie dość alternatywnie owłosiony, więc polarową zastąpiłem zwykłą dżokejką), wreszcie polarową koszulę z długim rękawem zmieniłem na t-shirt. Słońce tylko popatrzyło na mnie z ironicznym uśmiechem i podkręciło termometr. Po chwili na twarzy i odkrytych przedramionach począłem odczuwać słoneczne promieniowanie (był luty, kilka dni wcześniej przyleciałem z zimowej i bezsłonecznej środkowo-wschodniej Europy). Po następnej chwili z powrotem miałem na sobie długi rękaw, rękawiczki i tunel zakrywający większość twarzy. Tak było po prostu bezpieczniej – owszem, groziło mi, że się spocę, ale nie groziło odwodnienie, poparzenie bądź – często śmiertelny – udar cieplny. Przepakowany zarzuciłem na ramię torbę (był to mój kolejny błąd – po kilku godzinach przewieszana torba dawała się bardzo we znaki – i od tamtej pory właściwie zawsze jestem wierny plecakowi) i ruszyłem, już zabezpieczony przed słońcem, dalej.

Sukulenty

    Owszem, ktoś powie przecież, że skoro Ajt Bin Haddu jest miejscem znanym i turystycznym, to jakbym poczekał do świtu pewnie złapałbym jakiś autostop, autobus albo grande taxi (marokańska taksówka międzymiastowa, najczęściej beżowy mercedes). Może i tak, ale wtedy na przykład nie zobaczyłbym na przykład pustynnej wadi (zdaje mi się, że była to rzeka Ounila, ale mogę się mylić), kilku wspaniałych landszaftów – no i nie odczuł na własnej skórze dobowej amplitudy temperatur.

Pustynne atrakcje

    Wracając – późnym popołudniem – do trasy Marrakesz – Warzazat już złapałem autostop. Podrzucili mnie młodzi Niemcy z Frankfurtu.
    - Tego nad Menem czy nad Odrą? - zapytałem.
    - Od razu widać, że jesteś z Polski – zaśmiał się kierowca – Tylko wy o to pytacie, w Niemczech o Frankfurcie nad Odrą niewielu słyszało.
    Po głębszym przemyśleniu przyznałem mu rację – miasto nad Menem było jednym z głównych ośrodków przemysłowych, kulturowych (historycznych także) Niemiec, a nasz nadodrzański Frankfurcik nie dość, że prowincjonalny, to jeszcze z byłego NRD. Cóż, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, kilka godzin przed tą rozmową przekonałem się o tym w bardzo ciekawych okolicznościach, kiedy to dowiedziałem się, stojąc u wrót Sahary, że jednak wcale nie jestem w Afryce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...