Tak więc w środkowym Maroko Berberów
spotkać można na każdym kroku. Dosyć łatwo ich też rozpoznać –
i to niekoniecznie po niebieskich strojach. Otóż Berberowie są...
Bardzo różnorodni.
Przynajmniej jeśli chodzi o lud zwany z
francuska Cheluh a po swojemu Ishelhien (z angielska Shila) –
Berberów, Amazygów, zamieszkujących wspomniane już środkowe
Maroko (jak wspominałem, innych nie miałem okazji jeszcze poznać).
Choć nie istnieje polski egzonim wariantowy tej grupy spolszczę ją
na potrzeby tego wpisu i dla wygody swojej i Czytelników będę
nazywał ich Szeluhami (mam nadzieję, że wolni Niebiescy Ludzie
Pustyni się za to nie obrażą).
|
Niebiescy Ludzie Pustyni
|
Przez wieki przez tereny Maroka
przewijały się bowiem najprzeróżniejsze ludy, i dzisiejsi
Marokańczycy są efektem w dużej mierze właśnie owego mieszania
się ludzkich ras – czy też jak chcą zwolennicy poprawności
politycznej: odmian – ludzkich. I choć wpływ ludów semickich na
współczesnych Berberów jest dość znaczny, to jednak nie mają
oni typowych arabskich rysów. Często chociażby występują u nich
szare bądź zielone oczy oraz rude włosy. Może to być oczywiście
efekt kontaktów z Europejczykami (zwłaszcza w Algierii i Tunezji,
gdzie osiedlali się Wandalowie i Francuzi – w Maroku częściej
Berberowie kontaktowali się z ciemnookimi mieszkańcami Półwyspu
Iberyjskiego), ale równie dobrze pozostałość po pierwotnym
wyglądzie Szluhów. Niektórzy antropolodzy taki typ urody nazywają
rasą kromaniońską, czwartą (po białej, czarnej i żółtej)
odmianą człowieka – najmniej dziś znaną i popularną (a
niektórzy entuzjaści dawnych wieków widzą także przedstawicieli
tej odmiany sportretowanych jako słynne mau'i z Wyspy Wielkanocnej).
Do tego pośród Szeluhów dość często występują cechy
negroidalne – jest to efekt wieloletnich kontaktów handlowych z
Afryką Subsaharyjską i tamtejszymi Murzynami. Kontakty te nie
zawsze były tylko-li handlowe – sprowadzano stamtąd niewolników
(w sumie to jednak też był handel). Ciekawostką jest, że
najwięcej czarnych niewolników sprowadzali nie miejscowi władcy, a
Portugalczycy siedzący w nadbrzeżnych miastach. Dziś potomkowie
owych przymusowych robotników tworzą grupę etniczną Gnawa i żyją
między innymi w przepięknym Mogadorze. Ba, mają nawet swój
festiwal muzyczny.
Co do berberyjskiej muzyki – to przyznam
się, że nie przesadnie aktywnie poszukiwałem jakichś jej śladów.
Ot, w słynnym Ajt Bin Haddu natknąłem się – oprócz pan antykwariusza i pana aktora-statysty na artystę wygrywającego na
miejscowym instrumencie strunowym szarpanym którego nazwy nie znam
niezbyt może przyjemne dla europejskiego ucha dźwięki. Jako, że
pan muzyk siedział sobie przy drodze na leżące w najwyższym
punkcie wioski ruiny warowni wzbudzał zainteresowanie przyjezdnych
Białasów i w ten sposób zarabiał na życie. Był zaś grajek
osobą ciemnoskórą, choć nie miał wyraźnych cech negroidalnych –
dlatego strzelam, że był Szeluhem, a nie Gnawą – aczkolwiek w
tym wypadku nie miało to wielkiego znaczenia (UWAGA: gdyby ktoś
próbował zarzucić mi rasizm prawdopodobnie jest wtórnym
analfabetą i nie umie czytać ze zrozumieniem – to, że jesteśmy
różni jest faktem naukowym, i w tej różnorodności tkwi właśnie
piękno Ludzkości; a jeżeli nie jest analfabetą, musi być
zwyczajnym złośliwym nienawistnikiem). Siedział w berberyjskim
płaszczu na kamieniu w oazie na pustyni, grał na berberyjskim
instrumencie, więc musiał być Berberem. Choć, tu trzeba zauważyć,
płaszcz nie był niebieski.
|
Muzyk berberyjski
|
Tak więc istnienie pośród
Berberów zarówno bladych rudzielców jak i typowych negroidów dało
asumpt do kilku teorii z kręgów, można by rzec, alternatywnych.
Oto bowiem w dzisiejszym Meksyku odkryto bowiem kulturę Olmeków –
najstarszą zaawansowaną cywilizację Mezoameryki – a wśród jej
artefaktów olbrzymie głowy o – podobno – negroidalnych rysach
twarzy. Zarówno meksykańscy Aztekowie, jak i andyjscy górale z
Inkami na czele w swoich mitologiach mają postać jasnoskórego
rudzielca (jedno z imion to Wirakocza), który przypłynął z
Zachodu, nauczył miejscowych różnych fajnych sztuczek i odpłynął
na Wschód (na przykład na Rapa Nui, Wyspę Wielkanocną).
Niezrównany Thor Heyerdal udowodnił organoleptycznie, że i
Atlantyk, i Pacyfik dało się pokonać na łodziach czy tratwach
jeszcze przed Epoką Brązu (czyli w neolicie) – dodając do siebie
te informacje, oraz szukając paraleli między cywilizacjami Starego
i Nowego Świata wysnuto wniosek, że cywilizacje amerykańskie
rozwinęły się dzięki pomocy ze strony... Wychodzi, że ze strony
Amazygów. Berberów. Niebieskich Ludzi Pustyni.
|
Mapa piramid - jedna z paraleli między Nowym i Starym Światem - muzeum w Guimar
|
Nie no, choć
moje wnioski są dużo bardziej logiczne nikt jakoś nie bierze pod
uwagę Szeluhów jako Olmeków czy Wirakoczów. Obstawiają raczej
Egipcjan, Sumerów czy innych Atlantów (nomen omen według Herodota
jedno z plemion berberyjskich). Choć na pewno jakieś kontakty
międzykontynentalne istniały przez tysiące lat, to jednak trudno
uwierzyć, by starożytne cywilizacje były od siebie zależne w tak
wielkim stopniu: podobieństwa między nimi to raczej efekt
podobieństw między nami – skoro mamy takie same dłonie czy mózgi
wpadamy na analogiczne pomysły na całym Świecie (chyba, że za
wszystkim stoją Starożytni Astronauci albo inni cykliści).
|
Malowane berberyjskie drzwi
|
|
Dom Berbera
|
Tak
więc raczej to nie Berberowie odpowiadają za krwawe rytuały Majów
czy Azteków, ale są ludem dość wiekowym, który w niekorzystnych warunkach Sahary przetrwał i nie poddał się romanizacji,
arabizacji czy europeizacji. Dzisiaj, jak już wspominałem, kultura
Szeluhów przeżywa pewien – może niewielki, ale jednak –
renesans. Berberowie wychodzą ze swoim językiem czy pismem z cienia
– gdzieniegdzie można zobaczyć ich narodowe flagi, czasem nazwy
miejscowości zapisywane są nie tylko po arabsku czy łaciniką, ale
także we własnym, berberyjskim alfabecie. Niedługo może staną
się nawet prawdziwym narodem, w myśl nowoczesnych (dobra,
pochodzących z XIX wieku, więc nie takich znów młodych) pojęć.
Choć, oczywiście, może to być nie w smak arabskojęzycznej
większości Marokańczyków.
|
Flaga i alfabet
|
Kiedy już jechałem – ostatni
raz jak do tej pory – marokańskim autokarem na lotnisko w Agadirze
(to lekka zmyłka – lotnisko leży w szczerej pustyni prawie 30
kilometrów od miasta; swoją drogą Agadir to pełen hoteli
nowoczesny kurort, wszystko co fajne zostało zniszczone przez
trzęsienie ziemi w połowie XX wieku – ostały się tylko mury
twierdzy na wzgórzu) miałem jeszcze jedną okazję, właściwie
rzut oka, na Berberów. Oto bowiem za oknem pojawiły się typowe dla
tej części Afryki zarośla z arganowca – są to niewielkie
drzewa, sucholubne oczywiście, znane z tego, że często są
miejscem wypasu kóz (oraz będące źródłem olejku arganowego).
Znaczy: zwinne zwierzęta włażą na konary i bezczelnie objadają
liście oraz owoce. To znany landszaft z Maroka. Tym razem między
drzewami stało mnóstwo namiotów – zarówno tych tradycyjnych,
skórzanych, jak i nowoczesnych – oraz środków transportu – jak
wyżej: tradycyjnie ekologicznych i nowych. Straszne zbiegowisko,
innymi słowy. Nie znając płynnie ani arabskiego, ani francuskiego
– ani tym bardziej narzeczy berberyjskich – trochę czasu zajęło
mi wyciągnięcie odpowiedzi na pytanie co to za impreza.
- To
doroczny zjazd koczowników z Pustyni – wyjaśnił mi (oczywiście,
nie jednym zdaniem, sama rozmowa trwała dość długo, ale gesty i
chrząknięcia dość trudno przenieść na papier) chudy i brodaty,
jakżeby inaczej, Berber – Spotykają się tu całe rodziny, nieraz
widzą się tylko raz do roku.
|
Zjazd Berberów pośród arganowców
|
Podejrzewam, że takie zjazdy były
też świetną okazją do załatwiania różnych geszeftów,
sprzedaży wielbłądów albo zawierania małżeństw, niestety, nie
zdążyłem o to zapytać – autobus zatrzymywał się już w środku
niczego, więc pożegnałem się z przygodnym współpasażerem,
naciągnąłem na głowę czapkę i ruszyłem w stronę agadirskiego
lotniska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz