Nie jestem fanem seriali telewizyjnych
(owszem, kiedyś za dzieciaka oglądałem, najbardziej cenię sobie
"Było sobie życie", ale nie pogardzę też "Allo,
allo" albo "Czerwonym Karłem") – zwłaszcza tych
dobrze nakręconych, które potrafią człowieka przykuć do ekranu i
zmuszają go do nerwowego oczekiwania na następny odcinek (owszem,
po sezonie można obejrzeć całość na raz – ale sprawia to, że
czuję się, jakbym marnował czas – a jak mawia św Paweł:
"fratres, tempus est brevis" – "Bracia, czas jest
krótki), ale znajomi owszem, seriale oglądają, zwłaszcza te
ambitniejsze. Czyli nie opery mydlane. Jakiś – zdaje się, że
dość odległy – czas temu jeden z kolegów wciągnął się w
serial z gatunku s-f, w którym po zagładzie ludzkość musi na nowo
budować cywilizację (albo jakoś tak – serial chyba miał tytuł
"Jericho", aczkolwiek nie mam pewności). I jednym z wątków
była walka o złoża soli.
- Czemu walczą o sól? - zapytał
mnie znajomy – Przecież to trucizna.
Właśnie. Wtedy powiedziałem, że to
świetny konserwant – i jest to prawda oczywiście, ale ważniejsze
jest to, że w niewielkich dawkach chlorek sodu jest niezbędny dla
funkcjonowania organizmu – i bez soli po prostu się umrze.
Sól czekająca na zapakowanie - Maras w Peru |
Nie tylko dlatego, że – na przykład
– chlor tworzy kwas solny w żołądku. Najważniejsze rola tych
dwóch pierwiastków – w układzie wodnym organizmu występują w
formie zdysocjowanej, czyli jako jony – to utrzymanie odpowiedniego
stężenia, pH, w organizmie (oraz w komórkach). Dzięki temu
możliwy jest przepływ ładunków elektrycznych w organizmie – i,
na przykład, mogą następować skurcze serca. Przypominam –
jeżeli skurcze ustają krew przestaje krążyć i dostarczać tlen i
glukozę do komórek, a te pozbawione tych substratów nie mogą w
procesie oddychania komórkowego wytwarzać energii niezbędnej do
funkcjonowania komórek, przez co te giną. Na śmierć. Kiedy
uczyłem w szkole chyba w łatwiejszy sposób potrafiłem to
przekazać. W każdym razie – sól jest niezbędna do życia.
Wiedzą o tym zwierzęta chociażby i
instynktownie szukają soli. Obecnie mają łatwiej, leśnicy i
myśliwi wystawiają zimą specjalne lizawki, ale kiedyś tak łatwo
nie było, musiała wystarczać – także człowiekowi – sól
zawarta w pożywieniu. A w nieprzetworzonym pokarmie jest jej
naprawdę bardzo mało. Co innego w przetworzonym – a dzięki
naszemu rozwojowi cywilizacyjnemu przyjmujemy jej w nadmiarze (co
nieźle rozregulowuje naszą gospodarkę mineralną – i mocno
obciąża chociażby serce). Choroby cywilizacyjne nie wzięły się
znikąd.
Co zaś się właśnie cywilizacji
tyczy – sól była jednym z motorów napędowych rozwoju Ludzkości.
Była bowiem cenna – raczej jednak jako środek konserwujący, choć
zapewne instynktownie każdy jej potrzebował – więc o dostępne
złoża solne wybuchały wojny. A wojna, jak wiadomo, jest tym
czynnikiem, który najlepiej stymuluje rozwój Człowieka (od
zaostrzonego kijka po Internet – wszystko to są przecież
wynalazki militarne). Tam, gdzie wojen nie było, tam nie trzeba było
ścigać się z przeciwnikiem, i Człowiek żył nadal w stanie
pierwotnym.
Kto już położył łapę na solnisku
ten stawał się bogaty. W Średniowieczu sól była jednym z
regaliów – czyli praw niezbywalnych władcy. W Polsce Bolesław
Krzywousty ponownie przyłączał Pomorze raczej nie z powodu miłości
do morskich ryb (jak pięknie śpiewa Anonim zwany Gallem w swej
sławetnej "Kronice") – ważniejsze były solanki w Kołobrzegu. Na późniejszy rozwój Kujaw też wpływ miała
zasobność terenu w ten minerał. A po opanowaniu Rusi Czerwonej i
odkryciu złóż halitu (taka jest fachowa nazwa soli kamiennej) mógł
Kazimierz Wielki rozpocząć budowę silnego królestwa – jest
spora szansa, że to właśnie sól pomogła w stworzeniu
Rzeczypospolitej Obojga Narodów – prawdziwego imperium trzęsącego
połową Europy. Ale o tym następnym razem.
O kulturowej wartości soli świadczy
na przykład zwyczaj witania gości chlebem i solą, składanie
solennych obietnic, czasem przyjdzie słono za coś zapłacić, czasem
zaś: solidne komuś – heh – przysolić. W Imperium Rzymskim solą płacono legionistom, więc może stąd po angielsku pensja, wypłata
to "salary".
Sól jest jednak także trucizną.
Zasolona ziemia staje się jałowa (owszem, istnieją gatunki roślin
– halofity – które są w stanie wytrzymać pewne zasolenie, ale
też niezbyt duże), a rosnące w takim środowisku rośliny cierpią
na tzw. suszę fizjologiczną – mimo, że w glebie jest woda, to
ponieważ jest zasolona to w związku z niekorzystnym stosunkiem
stężeń nie jest w stanie wniknąć do korzeni roślin. Jest to
wiedza chemiczna na poziomie liceum – albo i późnej podstawówki
– więc nie chcę zamienić tego wpisu w jakiś wykład. I tak
zresztą za dużo tu książkowych mądrości. Bo choć miało być
delikatnie edukacyjnie, to jednak bardziej podróżniczo.
Mangrowiec kiełkujący na słonej plaży |
No więc najdosadniej niszczycielską
siłę soli widać chyba w malowniczej chorwackiej Dalmacji. Dobra,
jest też Morze Martwe, najbardziej zasolony akwen na Ziemi (to
bujda, jest kilka bardziej słonych jezior, ale Morze Martwe jest
bardziej znane; i większe; i je widziałem, a tych jezior jeszcze
nie), ale tam w okolicy nie ma właściwie żadnego życia – bo
dookoła jest pustynia (kiedyś były tam niedaleko Sodoma i Gomora,
ale wszyscy wiemy jak to się skończyło; a, żona Lota zamieniła
się przy okazji w słup soli) – więc trudno jest mieć jakiś
punkt odniesienia.
Co innego dalmatyńskie wyspy. W
sensie geologicznym są to fragmenty Gór Dynarskich zalane niezwykle
słonym Adriatykiem. Od stałego lądu są więc oddzielone dosyć
głębokimi kanałami – onegdaj górskimi dolinami. Takie poprzeczne
fjordy, można by powiedzieć. Najciekawsze w ukształtowaniu tych
wysp i wysepek jest to, że część znajdująca się od strony lądu
jest jałowa. Rośliny – nawet lasy – spokojnie rosną sobie na
zachodnich wybrzeżach wysp, ale wschodnia to tylko skały. Pokryte
solą.
Zatoka Kvarner |
Dlaczego? Odpowiadają za to: Adriatyk
i bora. Co to takiego, ta bora? To spływający z Gór Dynarskich
niezwykle nieprzyjemny wiatr typu fenowego (w Polsce takim wiatrem
jest halny), zimny, suchy i porywisty. Ześlizgując się po zboczach
masy powietrza uderzają w dalmatyńskie kanały, porywają ze sobą
słoną wilgoć Adriatyku i obryzgują nią brzegi wysp –
degradując, czyli zasalając, cienką warstwę gleby, z trudem
powstającą na skalistym podłożu. W takich warunkach o bujnej
florze można tylko pomarzyć – to, czego nie wyżre sól, zniszczy
wiatr.
Takie krajobrazy – i dysproporcje
między wschodnim a zachodnim wybrzeżem – można podziwiać
chociażby na największej chorwackiej wyspie, o nazwie nie do
wymówienia dla kogoś, kto nie jest Słowianinem – Krk.
Jałowe brzegi Krk |
Płynąc po wzburzonym kanale pomiędzy
fragmentem wybrzeża zwanym Rivierą Crkvenicką a właśnie Krkiem,
omywany zarówno padającym deszczem jak i falami Adriatyku uciąłem
sobie krótką pogawędkę (była by dłuższa, ale w końcu deszcz i
wiatr przegoniły nas z pokładu) z miejscowym marynarzem, Chorwatem
– właśnie o naszych słowiańskich językach. Ponieważ od
Średniowiecza języki słowiańskie nieco się od siebie oddaliły
rozmawialiśmy oczywiście po angielsku. Przy odrobinie samozaparcia
dałoby radę dojść do porozumienia – ale kapiąca na głowę
woda sprawiła, że jednak skorzystaliśmy z tego niezbyt wyszukanego
języka wehikularnego.
- Tak, to trudna nazwa, ten nasz Krk –
powiedział marynarz i zaciągnął się papierosem; mimo
wszechobecnej wilgoci koniec żarzył się na czerwono.
- Zgadzam się – odparłem ze
śmiechem – ja jednak mogę ją wymówić, choć może trochę się
przy tym popluję.
- Ty tak, ale za czasów Jugosławii
pływałem w naszej flocie handlowej właśnie na "Krku" –
marynarz uśmiechnął się (miał prawie wszystkie zęby) do wspomnień i poklepał burtę
niewielkiej krypy na pokładzie której staliśmy oparci o reling –
Pewnego razu czekaliśmy na redzie w Bombaju oczekując na pozwolenie
na wejście do portu. W pewnym momencie usłyszeliśmy przez radio
jak kapitanat nawołuje statek... Kik. Kuyk. Keek. Hindus strasznie
łamał sobie język. W końcu nie wytrzymał, i krzyknął: Hej, ty
statku, z tą p***doloną trzyliterową nazwą. Słyszycie? Wasza
kolej na wejście do portu. Over!
Buchnęliśmy śmiechem. Trzeba było
jednak uczciwie przyznać, że ów Hindus sprytnie wybrnął z tego
językowego łamańca. Nagle dmuchnęło trochę mocniej. Deszcz przybrał na sile.
Wzdrygnęliśmy się. Marynarz wyrzucił niedopałek i schowaliśmy
się pod dach.
- Krk – rzuciłem jeszcze, zerkając
na gołe brzegi wyspy.
Jutro - 04.07.2020 - kolejna porcja soli.
A 06.07.2020 następna słona opowieść.
Chyba, że jeszcze 10.07.2020 będzie coś słonego.
EDIT: Albo 20.10.2020, bo trudno żyć bez soli.
Krk |
Jutro - 04.07.2020 - kolejna porcja soli.
A 06.07.2020 następna słona opowieść.
Chyba, że jeszcze 10.07.2020 będzie coś słonego.
EDIT: Albo 20.10.2020, bo trudno żyć bez soli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz