Tłumacz

3 lipca 2020

Sól cz. 1

   Nie jestem fanem seriali telewizyjnych (owszem, kiedyś za dzieciaka oglądałem, najbardziej cenię sobie "Było sobie życie", ale nie pogardzę też "Allo, allo" albo "Czerwonym Karłem") – zwłaszcza tych dobrze nakręconych, które potrafią człowieka przykuć do ekranu i zmuszają go do nerwowego oczekiwania na następny odcinek (owszem, po sezonie można obejrzeć całość na raz – ale sprawia to, że czuję się, jakbym marnował czas – a jak mawia św Paweł: "fratres, tempus est brevis" – "Bracia, czas jest krótki), ale znajomi owszem, seriale oglądają, zwłaszcza te ambitniejsze. Czyli nie opery mydlane. Jakiś – zdaje się, że dość odległy – czas temu jeden z kolegów wciągnął się w serial z gatunku s-f, w którym po zagładzie ludzkość musi na nowo budować cywilizację (albo jakoś tak – serial chyba miał tytuł "Jericho", aczkolwiek nie mam pewności). I jednym z wątków była walka o złoża soli.
   - Czemu walczą o sól? - zapytał mnie znajomy – Przecież to trucizna.
   Właśnie. Wtedy powiedziałem, że to świetny konserwant – i jest to prawda oczywiście, ale ważniejsze jest to, że w niewielkich dawkach chlorek sodu jest niezbędny dla funkcjonowania organizmu – i bez soli po prostu się umrze.
Sól czekająca na zapakowanie - Maras w Peru
   Nie tylko dlatego, że – na przykład – chlor tworzy kwas solny w żołądku. Najważniejsze rola tych dwóch pierwiastków – w układzie wodnym organizmu występują w formie zdysocjowanej, czyli jako jony – to utrzymanie odpowiedniego stężenia, pH, w organizmie (oraz w komórkach). Dzięki temu możliwy jest przepływ ładunków elektrycznych w organizmie – i, na przykład, mogą następować skurcze serca. Przypominam – jeżeli skurcze ustają krew przestaje krążyć i dostarczać tlen i glukozę do komórek, a te pozbawione tych substratów nie mogą w procesie oddychania komórkowego wytwarzać energii niezbędnej do funkcjonowania komórek, przez co te giną. Na śmierć. Kiedy uczyłem w szkole chyba w łatwiejszy sposób potrafiłem to przekazać. W każdym razie – sól jest niezbędna do życia.
   Wiedzą o tym zwierzęta chociażby i instynktownie szukają soli. Obecnie mają łatwiej, leśnicy i myśliwi wystawiają zimą specjalne lizawki, ale kiedyś tak łatwo nie było, musiała wystarczać – także człowiekowi – sól zawarta w pożywieniu. A w nieprzetworzonym pokarmie jest jej naprawdę bardzo mało. Co innego w przetworzonym – a dzięki naszemu rozwojowi cywilizacyjnemu przyjmujemy jej w nadmiarze (co nieźle rozregulowuje naszą gospodarkę mineralną – i mocno obciąża chociażby serce). Choroby cywilizacyjne nie wzięły się znikąd.
   Co zaś się właśnie cywilizacji tyczy – sól była jednym z motorów napędowych rozwoju Ludzkości. Była bowiem cenna – raczej jednak jako środek konserwujący, choć zapewne instynktownie każdy jej potrzebował – więc o dostępne złoża solne wybuchały wojny. A wojna, jak wiadomo, jest tym czynnikiem, który najlepiej stymuluje rozwój Człowieka (od zaostrzonego kijka po Internet – wszystko to są przecież wynalazki militarne). Tam, gdzie wojen nie było, tam nie trzeba było ścigać się z przeciwnikiem, i Człowiek żył nadal w stanie pierwotnym.
   Kto już położył łapę na solnisku ten stawał się bogaty. W Średniowieczu sól była jednym z regaliów – czyli praw niezbywalnych władcy. W Polsce Bolesław Krzywousty ponownie przyłączał Pomorze raczej nie z powodu miłości do morskich ryb (jak pięknie śpiewa Anonim zwany Gallem w swej sławetnej "Kronice") – ważniejsze były solanki w Kołobrzegu. Na późniejszy rozwój Kujaw też wpływ miała zasobność terenu w ten minerał. A po opanowaniu Rusi Czerwonej i odkryciu złóż halitu (taka jest fachowa nazwa soli kamiennej) mógł Kazimierz Wielki rozpocząć budowę silnego królestwa – jest spora szansa, że to właśnie sól pomogła w stworzeniu Rzeczypospolitej Obojga Narodów – prawdziwego imperium trzęsącego połową Europy. Ale o tym następnym razem.
   O kulturowej wartości soli świadczy na przykład zwyczaj witania gości chlebem i solą, składanie solennych obietnic, czasem przyjdzie słono za coś zapłacić, czasem zaś: solidne komuś – heh – przysolić. W Imperium Rzymskim solą płacono legionistom, więc może stąd po angielsku pensja, wypłata to "salary".
   Sól jest jednak także trucizną. Zasolona ziemia staje się jałowa (owszem, istnieją gatunki roślin – halofity – które są w stanie wytrzymać pewne zasolenie, ale też niezbyt duże), a rosnące w takim środowisku rośliny cierpią na tzw. suszę fizjologiczną – mimo, że w glebie jest woda, to ponieważ jest zasolona to w związku z niekorzystnym stosunkiem stężeń nie jest w stanie wniknąć do korzeni roślin. Jest to wiedza chemiczna na poziomie liceum – albo i późnej podstawówki – więc nie chcę zamienić tego wpisu w jakiś wykład. I tak zresztą za dużo tu książkowych mądrości. Bo choć miało być delikatnie edukacyjnie, to jednak bardziej podróżniczo.
Mangrowiec kiełkujący na słonej plaży
   No więc najdosadniej niszczycielską siłę soli widać chyba w malowniczej chorwackiej Dalmacji. Dobra, jest też Morze Martwe, najbardziej zasolony akwen na Ziemi (to bujda, jest kilka bardziej słonych jezior, ale Morze Martwe jest bardziej znane; i większe; i je widziałem, a tych jezior jeszcze nie), ale tam w okolicy nie ma właściwie żadnego życia – bo dookoła jest pustynia (kiedyś były tam niedaleko Sodoma i Gomora, ale wszyscy wiemy jak to się skończyło; a, żona Lota zamieniła się przy okazji w słup soli) – więc trudno jest mieć jakiś punkt odniesienia.
   Co innego dalmatyńskie wyspy. W sensie geologicznym są to fragmenty Gór Dynarskich zalane niezwykle słonym Adriatykiem. Od stałego lądu są więc oddzielone dosyć głębokimi kanałami – onegdaj górskimi dolinami. Takie poprzeczne fjordy, można by powiedzieć. Najciekawsze w ukształtowaniu tych wysp i wysepek jest to, że część znajdująca się od strony lądu jest jałowa. Rośliny – nawet lasy – spokojnie rosną sobie na zachodnich wybrzeżach wysp, ale wschodnia to tylko skały. Pokryte solą.
Zatoka Kvarner
   Dlaczego? Odpowiadają za to: Adriatyk i bora. Co to takiego, ta bora? To spływający z Gór Dynarskich niezwykle nieprzyjemny wiatr typu fenowego (w Polsce takim wiatrem jest halny), zimny, suchy i porywisty. Ześlizgując się po zboczach masy powietrza uderzają w dalmatyńskie kanały, porywają ze sobą słoną wilgoć Adriatyku i obryzgują nią brzegi wysp – degradując, czyli zasalając, cienką warstwę gleby, z trudem powstającą na skalistym podłożu. W takich warunkach o bujnej florze można tylko pomarzyć – to, czego nie wyżre sól, zniszczy wiatr.
   Takie krajobrazy – i dysproporcje między wschodnim a zachodnim wybrzeżem – można podziwiać chociażby na największej chorwackiej wyspie, o nazwie nie do wymówienia dla kogoś, kto nie jest Słowianinem – Krk.
Jałowe brzegi Krk
   Płynąc po wzburzonym kanale pomiędzy fragmentem wybrzeża zwanym Rivierą Crkvenicką a właśnie Krkiem, omywany zarówno padającym deszczem jak i falami Adriatyku uciąłem sobie krótką pogawędkę (była by dłuższa, ale w końcu deszcz i wiatr przegoniły nas z pokładu) z miejscowym marynarzem, Chorwatem – właśnie o naszych słowiańskich językach. Ponieważ od Średniowiecza języki słowiańskie nieco się od siebie oddaliły rozmawialiśmy oczywiście po angielsku. Przy odrobinie samozaparcia dałoby radę dojść do porozumienia – ale kapiąca na głowę woda sprawiła, że jednak skorzystaliśmy z tego niezbyt wyszukanego języka wehikularnego.
   - Tak, to trudna nazwa, ten nasz Krk – powiedział marynarz i zaciągnął się papierosem; mimo wszechobecnej wilgoci koniec żarzył się na czerwono.
   - Zgadzam się – odparłem ze śmiechem – ja jednak mogę ją wymówić, choć może trochę się przy tym popluję.
   - Ty tak, ale za czasów Jugosławii pływałem w naszej flocie handlowej właśnie na "Krku" – marynarz uśmiechnął się (miał prawie wszystkie zęby) do wspomnień i poklepał burtę niewielkiej krypy na pokładzie której staliśmy oparci o reling – Pewnego razu czekaliśmy na redzie w Bombaju oczekując na pozwolenie na wejście do portu. W pewnym momencie usłyszeliśmy przez radio jak kapitanat nawołuje statek... Kik. Kuyk. Keek. Hindus strasznie łamał sobie język. W końcu nie wytrzymał, i krzyknął: Hej, ty statku, z tą p***doloną trzyliterową nazwą. Słyszycie? Wasza kolej na wejście do portu. Over!
   Buchnęliśmy śmiechem. Trzeba było jednak uczciwie przyznać, że ów Hindus sprytnie wybrnął z tego językowego łamańca. Nagle dmuchnęło trochę mocniej. Deszcz przybrał na sile. Wzdrygnęliśmy się. Marynarz wyrzucił niedopałek i schowaliśmy się pod dach.
   - Krk – rzuciłem jeszcze, zerkając na gołe brzegi wyspy.
Krk

Jutro - 04.07.2020 - kolejna porcja soli.
A 06.07.2020 następna słona opowieść.


Chyba, że jeszcze 10.07.2020 będzie coś słonego.
EDIT: Albo 20.10.2020, bo trudno żyć bez soli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Peruwiańska Giza cz. 1: Mały Nil 2

     Przyznam się, że długo myślałem nad tytułem tego dwuczęściowego wpisu – przez głowę przelatywało sporo pomysłów, w tym "Mały Nil ...