Po chybotliwej kładce weszliśmy na
wysoki brzeg rzeki – Amazonki, która mniej więcej od tego miejsca
zaczynała zwać się Solimoes – i po raz drugi w życiu znalazłem
się w Brazylii. Przynajmniej nieoficjalnie, bo tu, w Tabatindze,
podobnie jak w peruwiańskiej Santa Rosie, urząd migracyjny był dość daleko od
portu.
Co ciekawe – nie było tu tak popularnych w Peru
mototaksówek. To znaczy: sama nazwa funkcjonowała, ale oznaczała
zwykły motor. Motocyklową taksówkę. Pomysł w mojej opinii taki
sobie, ale skoro w Brazylii się sprawdzał, znaczy, że tu
wystarczał. Nie ukrywam, że fanem motocykli nie jestem, choć w
Dzikich Krajach zdarza mi się z jednośladów korzystać (o czym
zresztą któregoś razu pisałem na blogu). Tym razem – po niezbyt przespanej nocy na łodzi i w tropikalnym upale – złapaliśmy
taryfę. Miejscowi, jak to Latynosi, charakteryzowali się ogromną
drogową brawurę, ale szczęśliwie dotarliśmy do punktu
migracyjnego. Krótka rozmowa po angielsku (w Brazylii całkiem
popularny jako język obcy, chyba bardziej od hiszpańskiego) i
oficjalnie wjechaliśmy do największego kraju w Ameryce Południowej. Wiza ważna na 3 miesiące,
czyli standardowy wpis w paszporcie.
Stąd na szczęście niedaleko było do drugiego portu – z którego odpływały lanchas (duże statki pasażerskie kursujące po Amazonce) do Manaus. W przeciwieństwie do tradycyjnych portów nad rzeką, tych błotnistych i o pomostach ze spróchniałych desek ten miał niemal europejską infrastrukturę – choć oczywiście nabrzeże było pływające. A same statki w porównaniu z takimi rapido olbrzymie.
Okazało się,
że rejs wcale nie jest tani (Brazylia jest generalnie dużo droższa
od sąsiedniego Peru) i trwa cztery dni. Większość miejscowych
spędza go na hamakach przywiązywanych do filarów czy innych
elementów konstrukcyjnych statku.
- O nie – zaprotestowałem – Jak to mają być cztery dni, bierzemy kajutę. Tak będzie wygodniej i bezpieczniej.
Kolega pomarudził, ponarzekał – ale postawiłem na swoim. Mieliśmy płynąć kajutą – drożej. A najbliższy statek miał być następnego dnia. Cóż, był to dobry powód, by skoczyć do Kolumbii. Daleko nie było, w końcu znajdowaliśmy się na trójstyku granic.
Przynajmniej na mapie. W upale, i po zarwanej nocy, droga się dłużyła. Do tego w okolicy tegoż portu nie było żadnych motocyklowych taksówek. W końcu jednak naszym oczom ukazał się baner obwieszczający, że wchodzimy na teren Kolumbii. Przez myśl przeszło nam nawet wjechać tam legalnie, ze stemplem w paszporcie, ale biuro imigracyjne było dopiero na miejscowym lotnisku – kawał drogi od centrum. Szybko też znaleźliśmy polecany przez Pawła hotel. Leżał z 50 metrów od granicy, był tańszy niż brazylijskie, nieco hipisowski (choć akceptowalny) i miał basen, co w tropikalnym skwarze było prawdziwym wybawieniem.
Chociaż jak żeśmy się już do niego
wgramolili akurat spadł rzęsisty deszcz. Padał może niezbyt
długo, ale za to intensywnie. Zaczynała się powoli z dawna wyczekiwana pora
deszczowa.
- Lluvia buena – stwierdziłem, co znaczy prawdopodobnie "niezłyy deszcz".
- Chimba – poprawił mnie jeden z pracowników hotelu – Tu w Kolumbii nie mówimy buena, tylko chimba. Lluvia chimba.
Niechaj i tak będzie. Swoją drogą Leticia niegdyś należała do Peru, ale w wyniku jednej z licznych acz nieznanych nam południowoamerykańskich wojen trafiła pod skrzydła Kolumbii (poszło prawdopodobnie o kauczukodajną dżunglę, choć dostęp do Amazonki też mógł mieć wpływ).
- Może i dobrze – stwierdził Paweł z Indiany, który nam o tym opowiadał – Bo wystarczy porównać Leticię z Santa Rosą...
Faktycznie, z tych
trzech sąsiadujących miasteczek to Leticia wyglądała na normalne
miasto. Tabatinga była pełną sklepów strefą wolnocłową, a
Santa Rosa de Ybycui to w tym towarzystwie parchata wioska.
Okazało
się, że nasz hotelik miał także – oprócz sklepu z pamiątkami
i agencji turystycznej organizującej wypady do dżungli –
niewielką restaurację. Serwował średnie kolumbijskie piwo, jakąś
regionalną berbeluchę i jedzenie.
- Co macie? - zapytaliśmy kelnera.
- No, na przykład piranię...
- Już wiemy co będziemy jedli – przerwał mu mój towarzysz podróży – Pirania, dwa razy.
Ryba okazała się nad podziw smaczna. Chociaż zębata.
I wbrew temu co się mówi pirania wcale nie jest taka
krwiożercza. Owszem, jednym kłapnięciem odgryzie palec, nos czy co
tam się do wody akurat wsadzi, ale tak naprawdę zjada wszystko.
Jest takim trochę czyścicielem rzeki. I nie capi mułem jak
karp.
Co zaś do kolumbijskiej kuchni – rankiem załapaliśmy się na typowe miejscowe śniadanie. Arepa, czyli rachityczny blady naleśnik z podsmażoną kiełbasą (prawie jak naszą), podany oczywiście z kawą. Powiem tak: szału nie było, chociaż skoro wliczone w cenę... Jak za darmo to i ocet słodki (a w Kolumbii nikt nie przeprowadzał żadnych denominacji, i płaci się tysiącami; grubymi tysiącami).
Po tak obfitym śniadaniu ruszyliśmy z
powrotem do Brazylii – nikt nie robił nam jakichkolwiek przeszkód
– na statek do Manaus. Zaczynało się już robić gorąco, poza
tym w porcie trzeba było być minimum dwie godziny przed
odpłynięciem. Na szczęście udało się złapać stopa –
zatrzymał się pojazd zwany w Peru toro, byczek, taki trójkołowiec
z kipą. W niewielkiej kabinie gnieździło się trzech
Brazylijczyków, ale my – ku uciesze miejscowych – wskoczyliśmy
na pakę. I ruszyliśmy w rytmie samby. Pierw do tego parchatego
portu vis-a-vis Santa Rosy, a jak chłopaki się zorientowali, że
płyniemy do Manaus, podrzucili nas i tam (nie chcąc za to żadnej
gratyfikacji). Na terminal portowy wjechaliśmy więc z piskiem opon
ku ogólnej radości.
A potem ustawiliśmy się w długiej kolejce, pełnej ludzi i bagaży. Załadunek trochę trwał, ale w końcu wpuszczono i pasażerów. Większość rozłożyła się na otwartym pokładzie i zaczęła instalować hamaki, my zaś udaliśmy się do wskazanej kajuty.
Jeszcze tylko godzinka, i rozpoczęła
się 76-godzinna podróż do Manaus.
Peke-peke z Peru do Brazylii |
Stąd na szczęście niedaleko było do drugiego portu – z którego odpływały lanchas (duże statki pasażerskie kursujące po Amazonce) do Manaus. W przeciwieństwie do tradycyjnych portów nad rzeką, tych błotnistych i o pomostach ze spróchniałych desek ten miał niemal europejską infrastrukturę – choć oczywiście nabrzeże było pływające. A same statki w porównaniu z takimi rapido olbrzymie.
Lancha |
- O nie – zaprotestowałem – Jak to mają być cztery dni, bierzemy kajutę. Tak będzie wygodniej i bezpieczniej.
Kolega pomarudził, ponarzekał – ale postawiłem na swoim. Mieliśmy płynąć kajutą – drożej. A najbliższy statek miał być następnego dnia. Cóż, był to dobry powód, by skoczyć do Kolumbii. Daleko nie było, w końcu znajdowaliśmy się na trójstyku granic.
Przynajmniej na mapie. W upale, i po zarwanej nocy, droga się dłużyła. Do tego w okolicy tegoż portu nie było żadnych motocyklowych taksówek. W końcu jednak naszym oczom ukazał się baner obwieszczający, że wchodzimy na teren Kolumbii. Przez myśl przeszło nam nawet wjechać tam legalnie, ze stemplem w paszporcie, ale biuro imigracyjne było dopiero na miejscowym lotnisku – kawał drogi od centrum. Szybko też znaleźliśmy polecany przez Pawła hotel. Leżał z 50 metrów od granicy, był tańszy niż brazylijskie, nieco hipisowski (choć akceptowalny) i miał basen, co w tropikalnym skwarze było prawdziwym wybawieniem.
Kolumbijska Leticia |
- Lluvia buena – stwierdziłem, co znaczy prawdopodobnie "niezłyy deszcz".
- Chimba – poprawił mnie jeden z pracowników hotelu – Tu w Kolumbii nie mówimy buena, tylko chimba. Lluvia chimba.
Niechaj i tak będzie. Swoją drogą Leticia niegdyś należała do Peru, ale w wyniku jednej z licznych acz nieznanych nam południowoamerykańskich wojen trafiła pod skrzydła Kolumbii (poszło prawdopodobnie o kauczukodajną dżunglę, choć dostęp do Amazonki też mógł mieć wpływ).
- Może i dobrze – stwierdził Paweł z Indiany, który nam o tym opowiadał – Bo wystarczy porównać Leticię z Santa Rosą...
Santa Rosa |
Tabatinga |
- Co macie? - zapytaliśmy kelnera.
- No, na przykład piranię...
- Już wiemy co będziemy jedli – przerwał mu mój towarzysz podróży – Pirania, dwa razy.
Ryba okazała się nad podziw smaczna. Chociaż zębata.
Kuchnia |
Co zaś do kolumbijskiej kuchni – rankiem załapaliśmy się na typowe miejscowe śniadanie. Arepa, czyli rachityczny blady naleśnik z podsmażoną kiełbasą (prawie jak naszą), podany oczywiście z kawą. Powiem tak: szału nie było, chociaż skoro wliczone w cenę... Jak za darmo to i ocet słodki (a w Kolumbii nikt nie przeprowadzał żadnych denominacji, i płaci się tysiącami; grubymi tysiącami).
Arepa z kiełbasą |
A potem ustawiliśmy się w długiej kolejce, pełnej ludzi i bagaży. Załadunek trochę trwał, ale w końcu wpuszczono i pasażerów. Większość rozłożyła się na otwartym pokładzie i zaczęła instalować hamaki, my zaś udaliśmy się do wskazanej kajuty.
Kajuta |
Voyager V - nasz statek |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz