Zająłem swoje miejsce tuż za
kierowcą rejsowego marokańskiego autokaru (obowiązkowo z popękaną
szybą – od kamieni wyskakujących spod kół w czasie jazdy
dzikimi traktami Atlasu i Sahary, nie od kul prawdopodobnie) gdy
nagle przechodząca obok berberyjska matrona wcisnęła mi w ramiona
małego Berberka. Pani musiała iść się jeszcze o coś powykłócać
z przewoźnikiem, więc pozostawiła pociechę w rękach
najporęczniejszego pasażera – którym okazał się niezwykle
zdziwiony Białas. Podobnie zdziwiona była dorosła już córka owej
matrony, która po chwili – pewnie na wszelki wypadek, bo z
inostrańcami nic nie wiadomo – odebrała mi berbecia. Sama
dostojna matrona także była zaskoczona, kiedy wracając do autokaru
zamiast dzieciaka zobaczyła tylko bladą twarz: na szczęście
szybko zlokalizowała pociechę i podróż mogła odbywać się
dalej, bez niepotrzebnych strat w ludziach (znaczy: Białasach). Sam
mały Berber całym zajściem zaskoczony nie był, prawdopodobnie
jako jedyny z zainteresowanych. Przyglądał się wszystkiemu swoimi
wielkimi czarnymi oczami ze spokojem i niewielkim zdało się
zainteresowaniem. Pachniał zaś zsiadłym mlekiem – możliwe, że
wielbłądzim.
- Wiesz – wyjaśniła mi znajoma z Casablanki,
gdy opowiadałem jej tą historię (Casablanca jest średnio
atrakcyjnym miastem, nie ma w niej ani śladu nawet kultowego filmu z
Bogartem i Bergman; wszak był on kręcony w całości w studio
filmowym w USA) – U nas to normalne, że dzieci to są wychowywane
nie tylko przez rodziców, ale i przez sąsiadów. Często zostawiane
są "na opiekę" gdy mama i tata ma do załatwienia ważne
sprawy.
- U nas też tak było, zwłaszcza na wsi – odparłem –
Sam mówiłem do wszystkich sąsiadów per "ciocia" czy
"wujek". Ale teraz już tak nie ma.
- Tutaj dalej tak
jest. My kochamy dzieci.
Ajt Bin Haddu - tradycyjna wieś na pustyni |
Westchnąłem, nieco tęsknie. Cóż,
nam w Europie, czy na tak zwanym Zachodzie, już nie wolno kochać
dzieci – takie stwierdzenie od razu powoduje krzywe spojrzenia, że
niby jak kocha dzieci, to pewnie jakiś zaburzony (podczas gdy
rzeczywiści zboczeńcy są często na świeczniku, luminarze sztuki,
kultury; taka nowoczesność to). Ale basta! No more. Dość
o upadku Cywilizacji Białego Człowieka (przynajmniej w tym wpisie,
oczywiście). Wracamy do Maroka i żyjących w szczęśliwym, choć
ubogim i niebezpiecznym Świecie gór, pustyń i innych takich (może
dlatego właśnie jest szczęśliwy) Berberów. A konkretniej do
rejsowego autokaru, który z Warzazat właśnie zaczynał kolejną swoją podróż
przez marokańskie góry.
Ponure góry Atlas |
Co prawda straciłem już małego
Berberka, a matrona nieco się na mnie boczyła (ponieważ przekazała
malucha Białasowi była to jego wina – Białasa, nie malucha), ale
dzięki kilku uśmiechom i interwencji współpasażera –
wspominanego już hodowcy wielbłądów z Sahary (także przecież
Berbera, choć odzianego po europejsku) w końcu wszyscy się
rozchmurzyli. Obie panie ubrane były tradycyjnie – w długie
niebieskie szaty (Niebiescy Ludzie Pustyni) oraz chusty zakrywające
włosy – jest to wymóg dominującego tu islamu (choć trzeba
przyznać, że marokański, berberyjski właściwie, islam różni
się nieco od typowo arabskiego: w miejscowych rodzinach dużo
silniejsza jest pozycja kobiet – znaczy się, rządzą, tak jak w
tradycyjnej rodzinie europejskiej – oraz właściwie nie występuje
poligamia; są to pozostałości po przedislamskich zwyczajach
Berberów). Miały też dłonie ozdobione tradycyjnymi malunkami z
brunatnej henny (często turystki, zwłaszcza te bardziej
"uduchowione" tak się ozdabiają; raczej bez większego
sensu), była to taka niewielka pozostałość po dawnym zwyczaju
tatuowaniu twarzy. Do tego panie pachniały olejkiem arganowym –
ten kosmetyczny (i kulinarny) produkt jest jednym z eksportowych
hitów Maroko. Olej, będący podstawą tej substancji powstaje z
roztartych nasion arganowca, dziś raczej w sposób przemysłowy,
aczkolwiek nadal bardzo często wytwarzany jest w domach w specjalnie
skonstruowanych do tego celu moździerzach (nasiona sucholubnego
drzewa występującego naturalnie tylko w środkowym Maroku są w
takich żarnach ucierane na miazgę, z której następnie wyciska się
olej; nasiona są dość twarde, więc często używa się lekko
nadtrawionych przez kozy – niech wszystkie modnisie domyślą się
w jaki sposób je się pozyskuje). I do dziś jest to typowo żeńskie
zajęcie – młodsza z kobiet obok pokrywających dłoń malowideł
miała także ubrązowione opuszki palców i paznokcie, niechybny
dowód na chałupniczą produkcję tej cennej substancji.
Żarna do tłoczenia olejku arganowego |
O ile
stroje pań, okrywające całe ciało wyglądały na relatywnie
zwiewne, to męscy mieszkańcy tych terenów ubierają się do dziś
w sposób dużo mniej finezyjny – w raczej grube płaszcze z
kapturem jakich nie powstydziliby się rycerze Jedi. Zarówno jednak
stroje męskie jak i żeńskie mają swój głęboki sens. Wbrew
chorym wizjom feministek pełny kobiecy strój nie jest chomątem
męskiego patriarchatu, a wspaniałą ochroną przed prażącym
pustynnym słońcem. Jest też całkiem zwiewny, więc pustynny
gorący wiatr tylko ochładza właścicielkę. No, chyba, że
właścicielka akurat zatrzyma się nad Atlantykiem i będzie wiał
dojmująco zimny wiatr zwany alizee, wtedy to nawet wielbłądzi
płaszcz nie pomoże.
Pustynna wioska |
Co zaś do wielbłądzich płaszczy, czyli
głównego ubioru męskiej części tradycyjnych Berberów – wspaniale chronią one przed słońcem, a do tego zapewniają ciepło w
chłodne saharyjskie noce, które mężczyźni muszą spędzać poza
ciepłymi wnętrzami kazb czy namiotów. Kobiety, jako, że tylko
prawdziwy socjalista barbarzyńca wyganiał by je z domu do pracy w
zimną noc, mogą poprzestać na zwiewnych i stylowych lżejszych
szatach. Ot, różnice płci – oraz zdrowy rozsądek.
Chłodny świt na pustyni |
Tak to
działa w normalnych społeczeństwach Dzikich Krajów (i tylko
trzeba się zastanowić, które to kraje są naprawdę dzikie...).
Wielbłądzi płaszcz |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz