Z wielkim trudem wdrapywaliśmy się
na wysoki, gliniasty brzeg Madre de Dios. Od kilku dni padało
intensywniej niż zwykle, więc podejście do celu podróży,
dżunglowej lodży, przypominało bardzo pochyłą ślizgawkę. Ku
rozczarowaniu współtowarzyszy podróży ani tu, ani schodząc po
stromym zboczu do łodzi w – hmm – w porcie w Puerto Maldonado nie
wywinąłem spektakularnego orła (orliki się nie liczą). Za to w czasie rejsu silnik łodzi, zwany, podobnie jak i łódź, peke-peke (od wydawanych odgłosów), kilkukrotnie się krztusił i umierał. W końcu udało się go
uruchomić – ale i tak byśmy dopłynęli, w końcu było z prądem,
a rzeka przybierając przyspieszała. W końcu jednak wdrapaliśmy
się na wysoki brzeg i oczom naszym ukazała się dżunglowa lodża –
czyli zespół drewnianych domków przeznaczonych dla turystów w
lekko ucywilizowanej dżungli.
Romantyczne spojrzenie na Madre de Dios |
- Tu jest jak w raju – westchnęła
zafascynowana dżunglą koleżanka, jednak szybko zweryfikowała
swoje odczucia.
Termitiera |
Całe szczęście, kiedy
kilka dni później płynęliśmy po jednym z dopływów Madre de
Dios nie pokąsały koleżanki niewielkie osy. Mnie też, choć
akurat nie miałbym nic przeciwko – użądlenia były, jak
relacjonowali pozostali współpodróżnicy, może i uciążliwe, ale
niezbyt bolesne. Nasz sternik dostał ich aż siedemnaście. Czemu
osy nas napadły? Ano, po prostu nie spodobał im się odgłos motoru
łodzi. Dawno nikt tam nie płynął, stąd i niezwyczajne były
wizyt ludzkich. Kilka lat wcześniej widziałem gniazdo tych
niewielkich owadów na terenie innej lodży, tam były bardziej do
człowieka nawykłe, ale i tak nikt do drzewa karamboli gdzie wisiały
się nie zbliżał.
Kąśliwe osy |
Najgorsza jednak okazała się noc. Oprócz
zwykłej duchoty i gorąca ubogacały ją okrzyki setek płazów,
które akurat zaczynały sezon godowy. Zaprawdę, powiadam Wam –
może nasza rzekotka jest głośna, ale to co tam się działo...
Kwiki, krzyki, dźwięki silnika diesla odpalanego na mrozie... Spać
się nie dało.
Moskitiera, niezbędna w lodży |
Dlatego też nie było sensu zbyt szybko się
kłaść – a noc trwała niezmiennie 12 godzin, jak to w tropikach
(i zaczynała się nagle, bez romantycznego i długiego wieczora). Po
zmroku i kolacji zaczynał się czas opowieści.
Nasz cicerone,
człowiek niezwykle ogarnięty, mówił bardzo ciekawie. Zapewne
ubarwiał – ale tak przecież powstaje dobra opowieść. Któregoś
razu dyskusja zeszła na temat Dzikich – to jest Indian, którzy
dalej żyli w dżungli po staremu. W końcu byliśmy niedaleko Parku
Narodowego Manu, którego duże fragmenty są niedostępne dla
turystów i zasiedlone przez właśnie Dzikich – tu zwących się,
może nieco obraźliwie, Calatos. Golasy.
- O to, żeby do
Calatos nikt się nie zbliżał dbają ci członkowie plemion, którzy
już się ucywilizowali – potwierdził przewodnik posiadane przeze
mnie informacje – Do Manu wstęp jest bardzo reglamentowany.
-
A ty? Spotkałeś Calatos?
- Kiedyś widziałem. Raz, z daleka.
Jak pracowałem jako drwal. Do nich się nie podchodzi.
Małe
wyjaśnienie jak wygląda praca drwala w podmokłej i niebezpiecznej
dżungli. Oto idzie się w las który usiłuje Cię skrzywdzić i
znajduje się odpowiednie drzewo. Jeżeli wyrąb jest legalny, jest
to określone drzewo, jeśli nielegalny – zapewne jakieś dużo
cenniejsze. W każdym razie ekipa – kilku, może kilkunastoosobowa
(drzewa w dżungli bywają potężne) rozpoczyna pracę.
Autor i drzewo w dżungli (foto: J. Repetto) |
Nie
można użyć ciężkiego sprzętu, bo ten do dżungli zwyczajnie nie
wjedzie. Na miejscu trzeba też ścięte drzewo poporcjować i na
własnych barkach przenieść do najbliższej – nieraz wszak dość
odległej – spławnej rzeki. Stamtąd dopiero może wypłynąć w
świat daleki.
- Nie powinno się po dżungli chodzić samemu.
Jeden z kolegów chciał przejść kawałek z jednego obozowiska do
drugiego, i pobłądził. Znaleźli go po tygodniu, ale był już
inny. Siedział bez światła i ognia kilka nocy, sam. Nigdy nikomu
nie powiedział co tam widział i co mu się stało.
Spomiędzy
wierszy można było wyczytać, że albo to dżunglowe duchy go
opętały, albo spotkał Calatos.
- Calatos zabijają. Była taka
historia. Chłopak z dziewczyną spotkali Calatos. Ci się na nich
rzucili, dziewczyna schowała się w stogu drewna na plaży, takiego
przeznaczonego do spławu, chłopak nie zdążył. Ona widziała, jak
go zabili, i dobrze, że nie przeszukali pryzmy, bo ją też by
zabili. Nie mają litości.
Wioska zbieraczy kauczuku nad Jeziorem Sandoval |
Usłyszeliśmy jeszcze kilka takich
opowieści – w których zawsze Calatos polowali na drwali,
zbieraczy kauczuku czy innych cywilizowanych ludzi, kabokli (kabokle, z portugalskiego Cabocles to określenie na dżunglowych metysów; to najczęściej oni walczą z Calatos). Ci, oczywiście,
także strzelali do Dzikich – ale, jakże mogło być by być inaczej, tylko w samoobronie. Cóż,
mogę się domyślać, że gdyby opowieść snuł jakiś Calato te
same fakty mogły by być naświetlone z całkiem innej strony.
Niemniej nie liczę, że kiedyś spotkam Dzikich, żyją za daleko, i
jest ich już coraz mniej – zostają tylko takie opowieści, snute
gdzieś przy ognisku, z których trzeba wyłuskać ziarno
prawdy.
No, albo trafić na turystyczne wioski będące formą
zarobku dla lokalnych plemion – w zeszłym roku trafiłem do komuny
Indian Ashaninka, a na blogu jakiś czas temu opisywałem udających Urosów Ajmarów na Jeziorze Titicaca.
Indianie Ashaninka i turystyczna ceremonia |
Pływające wyspy na Titicaca |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz