Copacabana kojarzy się wszystkim z olbrzymią plażą w brazylijskim Rio de Janeiro, na której tysiące młodych chłopców z faweli harata w gałę marząc o poprawie swojego losu i międzynarodowej karierze. I podobno nazwa tej brazylijskiej pochodzi właśnie od niewielkiego boliwijskiego miasteczka nad Titicacą – z języka Ajmarów Qupakawana – co Hiszpanie przechrzcili na Copacabana właśnie.
Widok na Copacabanę |
Dojechaliśmy na miejsce wczesnym popołudniem, rozliczyliśmy się z taksówkarzem (miejscowe pieniądze, bolivary, akurat przechodziły lifting: z szarych, dolaropodobnych papierków zmieniały się w plastikowe i wielobarwne, mnie najbardziej utkwił w pamięci banknot z różowiuśkim flamingiem; monety zdawkowe pozostawały bez zmian i wyglądały, jakby ktoś wybijał je własnym sumptem w garażu – możliwe zresztą, że tak właśnie było) i poczęliśmy szukać noclegu. Może faktycznie było wcześnie, ale pamiętaj, Czytelniku, że całkiem niedawno wprost znad Pacyfiku przylecieliśmy na wysokość prawie 4 tysięcy metrów i siły szybko z nas uchodziły.
Copacabana z bliska |
- Patrz – wskazałem koledze na hotel czy tam
stancję w dość wiekowym kolonialnym domu – O tym miejscu
czytałem w bedekerze – skądinąd akurat ten przewodnik pochodził
z wydawnictwa, co do którego nigdy nie miałem zastrzeżeń jeśli
chodzi o profesjonalizm i wiarygodność, zwłaszcza przewodników po
Dzikich Krajach – Autor ocenia je bardzo wysoko, a to przecież
Niemiec, to byle czego polecać nie będzie.
- No, faktycznie –
kolega popatrzył na szyld – Jest napisane, że mają nawet wi-fi.
Spróbujmy.
Cóż. Wi-fi było, choć jak stwierdziła pani
Indianka, właścicielka, akurat zabrakło Internetu. Ciepła woda?
Był to nasz pierwszy nocleg w Boliwii – i, zdradzę pewną
tajemnicę, ani razu w tym kraju nie natknęliśmy się na ten
luksus, a spaliśmy w hotelach czy hostelach w różnych miejscach i
standardach (może w jakichś drogich mieli, takich nur fur
Gringos).
- Rety, ta Boliwia to takie Peru kilkanaście lat temu
– pokręcił głową mój towarzysz wyprawy, który pierwszy raz w
Peru był właśnie te naście lat wstecz – Wtedy też nigdzie nie
było ciepłej wody.
- Zdaje się, że Peruwiańczycy już
rozwiązali ten problem.
- Taaaa....
Otóż rozwiązaniem
problemu ciepłej wody w Peru okazała się grzałka elektryczna
mocowana na sitku prysznicowym. Urządzenie nieskomplikowane i proste
w swej obsłudze miało jednak swoje wady. Jeśli było wyłączone
leciała woda lodowata, gdy zaś działało – ukrop. Bardzo często
też takie grzałki były podłączane do prądu z dezynwolturą
wołającą o pomstę Nieba: izolacja jest bowiem dla słabych. Nic
dziwnego, że kąpiąc się w tak wyposażonym prysznicu należy
bardzo uważać by nie zamknąć obwodu. Przyznaję się, że parę
razy odkręcając wodę mnie trachło – kolega zaś, jako, że jest
wyższy, któregoś razu zamknął obwód dotykając głową
metalowego sitka prysznicowego. Podobno srogo go kopnęło.
Południowoamerykańska wynalazczość |
W
każdym razie hostel był mocno backpackerski, zajęliśmy we dwóch
izbę na piętrze z kilkoma łóżkami – bardzo malowniczą, nie
powiem: narzuty ręcznie tkane, wielobarwne, podłoga z patyków,
ściany z otynkowanej adobe. Łóżka... Zawsze sprawdzam. Na wszelki
wypadek. Podniosłem materac, część sprężyn zastąpiono falistą
tekturą (jak dla mnie bomba, to świetny materiał izolujący,
zresztą zdrowiej i wygodniej mi spać na twardym). Kolega wybuchnął
perlistym śmiechem:
- Będziesz spał na tekturze!
- Lepiej
na tekturze – zmierzyłem wzrokiem jego kojo – Niż na
cegłach.
- Cegłach?
- No, cegłach.
Okazało się, że
część nóg jego łóżka zastąpiono całkiem sympatycznymi
pustakami. Ot – w podróży nawet najlepsze bedekery potrafią
zaskakiwać na minus.
A. Nie wiem, czy zauważyliście, jak
dyplomatycznie pominąłem zagadnienie znajdującej się na dziedzińcu
obiektu toalety...
Oczywiście, nie piszę tego, żeby
kogokolwiek zniechęcać do podróży w Dzikie Kraje – po prostu
chcę pokazać, że jeżeli chce się zobaczyć takie państwa
naprawdę (a nie na all inclusive czy na wycieczce z noclegami w
drogich hotelach o europejskim standardzie – co do standardów:
pluskwy pogryzły mnie chyba tylko raz, w... Budapeszcie) należy się
liczyć z, jak to mówią kołcze czy inne dusze zatracone, wyjściem
ze swojej strefy komfortu. Jeżeli to się zaakceptuje (i nieco
obniży wymagania) naprawdę cały Świat staje przed nami otworem. I
tym razem była to Boliwia z czasów Evo Moralesa, Indianina Ajmara,
socjalisty, piłkarza (nie to, żeby grał – ale już będąc
prezydentem podpisał zawodowy kontrakt z jednym z klubów; w Ameryce
Południowej futbol jest ważny), a także – jak twierdzą
niektórzy – dyktatora. Rok po naszej wizycie opozycja po wielu
latach odsunęła go od władzy – ale my nie maczaliśmy w tym
palców.
Tymczasem rozgościliśmy się w – całkiem tanim,
trzeba to przyznać – hostelu i ruszyliśmy zapoznać się z
okolicą – czyli z maryjnym sanktuarium i wyspami Jeziora Titicaca.
Zanim jednak opis owej, na koniec tej części wpisu krótka
anegdotka.
Titicaca |
Z Copacabany ruszyliśmy lokalnym autobusem do La Paz – i droga też przebiegała po boliwijsku: w pewnym momencie bus się zatrzymał, a wszyscy pasażerowie musieli wyjść (została jedna pani Indianka – na krzyki kierowcy otworzyła jedno oko, poprawiła melonik, i przewróciła się na drugi bok na fotelu; kierowca odpuścił). Okazało się, że – potem potwierdziłem to na mapie – Copacabana nie ma jednak połączenia lądowego z La Paz (to jest: ma, ale trzeba jechać wiele kilometrów przez Peru), więc część trasy trzeba przebyć promem. To znaczy – była to krypa zbudowana ze starych desek i pływaków zrobionych ze stalowych puszek. Nasz autobus ostrożnie tam wjechał (z Indianką w środku) a resztę pasażerów przez wąski przesmyk Tiquina łączący Titicaca z Jeziorem Huynaumarca przewiozła mniejsza, acz stabilniejsza łódka motorowa.
Boliwijskie promy |
Takie to atrakcje na drodze w
Dzikich Krajach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz