Tłumacz

14 listopada 2022

Szaman

    Oprócz tajemniczych ruin Sacsayhuaman okolice Cuzco obfitują w wiele innych inkaskich budowli – niemal równie zagadkowych. Ba, kilkaset metrów od słynnych cyklopowych murów stoją prekolumbijskie świątynie i inne miejsca kultu – ale do nich turyści zaglądają już dużo, dużo rzadziej (to samo tyczy się zwolenników teorii Starożytnej Kosmonautyki – wspominaną przeze mnie Świątynię Skrzyżowanych Dłoni, drugi znany najstarszy ośrodek kultowy Półkuli Zachodniej pan von Daniken skwitował jako nieinteresujący i nieważny; widać dzieło Starożytnych Kosmitów musi być imponujące). Większa część z nich stoi sobie po prostu pośród eukaliptusowych (to gatunek inwazyjny) zagajników, do niektórych, tych cenniejszych, trzeba mieć bilet. Nabywając turystyczną wejściówkę do Sacsayhuaman w cenie jest też wejście do – w dużej mierze podziemnego – kompleksu Qenqo.
Qenko
    Qenqo, Q'enko, Kenko – tradycyjnie mamy różne warianty pisowni, ale chodzi o to samo miejsce. Kompleks właściwie jest jeszcze bardziej tajemniczy niż Sacsayhuaman – bo całkiem nie wiadomo do czego służył. Owszem, stojące na dziedzińcu kamienie były zapewne waka, inkaskim świętym miejscem i obiektem kultu (a więc świątynia), ale już podziemne korytarze – naturalne, acz bardzo przez Inków (chyba przez Inków) poszerzone stanowią dla archeologów zagadkę. Tajemnicze kamienne nisze w ścianach jaskini miały podobno służyć do przechowywania inkaskich mumii – ale badając kompleks nie znaleziono żadnych ludzkich szczątków. Do tego wiadomo z relacji z epoki, że mumie Sapa Inków, władców Tahuantinsuyu, mieszkały w leżącej bliżej serca Cuzco świątyni Qoricancha, najważniejszym sanktuarium Imperium. Czyje więc mumie – jeśli w ogóle – składowano w tym wykutym w skałach labiryncie do dziś nie ustalono.
Tajemnicze podziemia
    Tuż obok Qenqo, ogrodzone niewielkim płotkiem (ale wstęp jest wolny) leży kolejne sanktuarium, Qenqo Chico – co można przetłumaczyć jako Małe Kenko. To platforma – albo może wzgórze – obmurowana cyklopową ścianą, ze znajdującymi się na szczycie kutymi w kamieniu ołtarzami.
Jeden z ołtarzy w Małym Qenko, panorama Cuzco i cień Autora
    Takich ołtarzy w Tahuantinsuyu było legion, można je spotkać na każdym kroku, czy to w Sacsayhuaman, czy w masowo odwiedzanym Machu Picchu. Zapewne powstawały w waka, świętych miejscach mocy – a że jesteśmy w Świętej Dolinie, to i takich punktów w okolicy musi być dużo.
Ołtarz w Świątyni Kondora w Machu Picchu
    Zwłaszcza, że tuż obok znajduje się następne miejsce kultu, skała pod którą Inkowie wybudowali niewielki kompleks, pewnie świątynię. Qochapata – bo tak się zwie owo miejsce – było, według danych archeologów, poświęcone Pachamamie, bogini Matce-Ziemi.
    Było – a właściwie: dalej jest. Pisałem już, że mimo działalności misjonarzy chrystianizacja miejscowych ludów jest dosyć powierzchowna i miejscowa wiara wykazuje pewien synkretyzm (oraz kieruje się zasadą: Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek). Oto kiedy bowiem wdrapaliśmy się na skały sanktuarium oczom naszym ukazał się niecodzienny dla Europejczyka widok.
Qochapata w otoczeniu eukaliptusów
    Na kamieniu, udekorowanym kwiatami leżały obiaty ku czci miejscowych bóstw – czyli Pachamamy w tym wypadku – posmarowane miodem, czy innym słodkim syropem, papierowe tacki. Dlaczego zakładam, że było to coś słodkiego? Otóż Indianie składali w ofierze swoim ambiwalentnym bóstwom to, co smakowało im samym, a właściwie co sprawiało przyjemność: alkohol, liście koki czy słodkości – wszak cukier też uzależnia i jest przyjemny w spożyciu (wytwarza endorfiny). Swoją drogą w dawnej Grecji czy Rzymie boginki i bogowie też dostawali specjalnie pieczone słodkie ciasteczka. Ot, ktoś nadal składał ofiary prekolumbijskiej bogini.
Obiaty na skale w sanktuarium
    Szybko też zorientowaliśmy się kto. Otóż po opustoszałym kompleksie przechadzał się wyglądający dość mizernie niewysoki osobnik w niebieskiej dżokejce, podwiniętych dresowych portkach i japonkach. W ręku dzierżył reklamówkę – gdyby rzecz działa się u nas zapewne biedronkową. W końcu też nasze drogi się przecięły – zresztą dążyły do tego obie strony.
    - Ty opiekujesz się tym miejscem? – zapytaliśmy po wcześniejszej wymianie powitalnych uprzejmości.
    - Tak – krótko potwierdził Latynos (w znaczeniu: mieszkaniec Ameryki Łacińskiej) – Ja.
    W trakcie dalszej wymiany zdań okazało się, że ów człowiek nie tylko jest – samozwańczym – opiekunem świętego miejsca, ale także uważa się za szamana. Względnie: jest szamanem, ponieważ taką personą nie można zostać samemu. Szaman – słowo pochodzi z języków Syberii – musi zostać wybrany przez duchy, przejść próby i okazać się kimś godnym łączenia spraw ziemskich z niebieskimi. Jak ktoś takiej inicjacji nie przeszedł to prawdopodobnie jest tylko zwykłym narkomanem szukającym odlotu w najprzeróżniejszych używkach – i dorabia sobie tylko filozofię by wytłumaczyć się przed sobą z nałogu; faktem jest, że szamani – czy animistyczni kapłani – często używają środków odurzających by, kiedy zmysły są stępione, łacniej połączyć się ze światem duchów.
Niewielka szamańska ceremonia i obiaty zasłaniające twarze uczestników
    Nasz nowy przyjaciel nie był pod wpływem żadnych substancji – i zaproponował, że nam powróży/przepowie różne rzeczy. I to (to go uwiarygodniało) za darmo. Kategorycznie odmówił jakiejkolwiek zapłaty. Choć, jako, że będzie przez niego przemawiała Pachamama, to jednak jakiś datek – symboliczny – by się zdał. Wszak by andyjskie bóstwo coś dało – w tym wypadku przepowiednię – należy mu także coś dać. Szaman dostał więc sola – odpowiednik złotówki – po czym rozdał nam po kilka liści koki – w Andach są one uznawane za największy dar Pachamamy, zresztą miał ich całą reklamówkę. Następnie zawinął otrzymaną złotówkę w kilka listków i zakopał ją – symbolicznie – w ziemi. To znaczy: liście trafiły do gruntu, pieniądz do kieszeni. W tym czasie wszyscy żuliśmy otrzymane – już nie pamiętam, dwa czy trzy – listki (także symbolicznie). Po chwili szaman rozejrzał się i zwrócił do kolegi:
    - Ty – zawiesił głos – W poprzednim życiu byłeś wielkim wojownikiem – zawahał się – We Francji albo w Japonii. A Ty – zerknął na mnie – będziesz żył 87 lat.
    Na tym ta króciutka ceremonia się zakończyła, więcej przepowiedni nie było, więc grzecznie pożegnaliśmy się i rozeszliśmy każdy w swoją stronę. Do dziś nurtują mnie jednak pewne pytania. Na przykład: czy był to prawdziwy szaman? Czy naprawdę będę żył tyle lat? I dlaczego, do jasnej ciasnej, w zeszłym życiu każdy jeden był rycerzem, królem, kimś znacznym, a nie dajmy na to: świniopasem? Co jest, oni się nie reinkarnują? Czy może ich reinkarnacje wstydzą się przyznać?
    Ech.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...