Ustalmy – alkohol w dżungli nie
jest przesadnie szczęśliwym rozwiązaniem: temperatura i duchota
sprawiają, że mocny trunek bardzo szybko poskłada typowego Gringo
(czyli nie Polaka, ale i nam jest niekomfortowo), o należących do
odmiany żółtej Człowieka Indianach nie ma nawet co wspominać. W
końcu miejscowi pili przed konkwistą tylko kilkuprocentowe napoje w
stylu chicha de yoca, robione ze sfermentowanej kukurydzy (raczej w
górach) czy manioku (tu, w Amazonii), i to też raczej tylko w
sferze obrzędowej. Do dziś pijąc chichę ulewa się z nich ciutkę
dla Pachamamy czy innych bóstw – lub chrześcijańskich
świętych.
Indiański sprzedawca chichy |
Po przyjeździe Europejczyków pojawiły się też inne trunki – jak choćby wino, niezbędne do sprawowania Mszy Świętej czy pisco, o którym się już rozpisywałem. Z ciekawostek – dżunglowe piwo nazywa się San Juan – czyli Święty Jan. Bardzo to w Amazonii popularny święty, acz nie wiem do dziś, czy chodzi o Baptystę czy Ewangelistę (EDIT: dopytałem znajomego misjonarza - właśnie wyjechał do Ekwadoru - chodzi o Jana Chrzciciela, ukochanego zwłaszcza w Iquitos; mają nawet potrawę na jego cześć - no, ściętej głowy właściwie).
San Juan |
W każdym razie Indianie i Metysi nie mają wielkiej tolerancji na alkohol (pomijam szkodliwość picia w takim klimacie – i dengę, w czasie epidemii której spożycie alkoholu znacząco spada, pijący bowiem ciężej przechodzą tą pasożytniczą chorobę). Niemniej nie wszyscy są na tyle ogarnięci, by pili tylko soki.
Soki w dżunglowym upale |
Nie dziwił więc – przy głównym deptaku w Pucallpie – bar z mocnymi, smakowymi alkoholami. Nie pamiętam, czy o nim wspominałem? Mimo, że był właściwie otwarty na ulicę, to wewnątrz był nieco mroczny – sprawiał to ciemny wystrój wnętrza oraz liche oświetlenie.
Knajpa |
Zestaw trunków był o dziwo bogaty – a ziołowe nalewki niezwykle korzenne i smaczne, zrobiliśmy z kolegą niewielką degustację. Dodam, że z mroku obserwowały nas białka oczu miejscowych borachitos, pijaczków, ale ponieważ nie wykazaliśmy żadnych elementów upojenia alkoholowego nie robili nic, by naszym kosztem poprawić swój los.
Na pierwszym planie miejscowi, w lustrze - Gringos |
W tym lokalu serwowano też – wspomnianą we wcześniejszych wpisach – niezbyt smaczny macerat na liściach koki. Oraz – i to już było całkiem niedobre – nalewkę na żmii. Znaczy – w baniaku z bimbrem leżał martwy wąż i śmierdział trupem. Co za tym idzie i cała nalewka truchłem trąciła.
Wężowy macerat |
Mocny ziołowy alkohol (czasem są to rośliny nie
mające jeszcze naukowej nazwy) ma też w dżungli jeszcze jedno
zastosowanie. Otóż traktowany jest – jak wiele rzeczy w Ameryce
Południowej – jako afrodyzjak. Wspominałem przy opisie ceviche,
ale i przy innych okazjach – w Dzikich Krajach jest normalnie, i
posiadanie potomstwa nie jest, jak w nowoczesnych
liberalno-socjalistycznych społeczeństwach czymś wstydliwym. Ba,
potencja jest tu rzeczą pożądaną i chwalebną, stąd ziołowe
nalewki – co najmniej tak lecznicze jak magiczne kadzidełka
widywane na straganach wiedźm – mają jednoznacznie brzmiące
nazwy. Z kolorowych etykiet krzyczą "Rozrywacz spodni",
"Siedem razy bez wyciągania", "Wzmacniacz"...
Sprzedawca zawsze wyjaśnia: jeden kieliszek, nie więcej. Bo jak
więcej – w takim klimacie – to nie pomoże, a wręcz zaszkodzi.
I w ogóle, używasz pan na własną odpowiedzialność.
Jakie to wspaniałe praktyczne
zastosowanie maksymy Phillippusa Aureolusa Theoprastusa Bombastusa
von Hohenheim (czyli Paracelsusa), że wszystko jest i lekarstwem, i
trucizną, wszystko zależy od dawki.
Nalewka na liściach koki |
W Puerto Maldonado spróbowaliśmy wypić w dżunglowym upale jedną z takich nalewek – wybraliśmy taką o neutralnej nazwie – "Siedem Korzeni". Chodziło, jak mniemam, o skład, siedem ziół, acz można to i inaczej rozumieć. W każdym razie słońce – jak to w tropikach – zaszło szybko i wcześnie, choć upał i wilgotność powietrza nie zmieniły się przesadnie. Nalaliśmy po kieliszku. Ciepły trunek był totalnie ohydny, a butelka dopiero rozpoczęta... Widząc nasze minorowe nastroje właścicielka pensjonatu (właściwie było to kilka stodół z desek, ale całkiem znośnych w tym miejscu i za te pieniądze) pokiwała głową i przyniosła nam wiadro lodu (liczyliśmy, że nie z rzeki). Był to jedyny sposób na wypicie tego trunku: napój musiał być lodowaty. Zimno zabija smak, no i w takim upale pozwala nie zważyć się po spożyciu większej ilości alkoholu.
Siedem Korzeni |
Tak więc nie upiliśmy się, i spożytkowaliśmy wieczór tak, jak robi się to w dżungli – na rozmowach i opowieściach. Jedyną różnicą było to, że zamiast jednoczącego grupę ogniska świeciła nam lampa o którą co chwilę uderzał jakiś szukający śmierci owad. No i zamiast drzew otaczały nas drewniane pokryte blachą falistą domki. Innym razem (o którym w następnym wpisie), właśnie w okolicach Puerto Maldonado, siedzieliśmy nad brzegiem dżunglowej rzeki Madre de Dios w lodży u wrót Parku Narodowego Tambopata i bez alkoholu snuliśmy opowieści. A raczej snuł je przy ognisku nasz przewodnik, człowiek z dżunglą obeznany dużo bardziej od nas. Dookoła zaś hałasowały lokalne żaby.
Autor w jednej z dżunglowych lodży (foto: J. Repetto) |
O używkach w Peru zrobiłem kiedyś wpis na jeden z portali, znajduje się on tutaj; na główny portal nie trafił gdyż - portal jest nieco lewicowy - zadziałała typowa dlań cenzura.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz