W poprzednich odcinkach opisywałem
niesamowite – dla pewnej wartości słowa "niesamowite"
oczywiście – megalityczne grobowce pochodzące z tzw. Kultury pucharów lejkowatych. Mimochodem wspomniałem też o pewnych dość,
hm... Niech będzie: dość słabo udokumentowanych teoriach
dotyczących dawnych dziejów Polski.
Czytając bloga można się było
chyba zorientować, że jestem wielkim fanem wszystkich tego typu
wymysłów – z osadzonym głęboko w kulturze mitem o Atlantydzie
na czele. Wielkim szacunkiem darzę też chociażby niesamowitego
Ponce de Leona szukającego z uporem godnym lepszej sprawy źródła
wiecznej młodości (magicznej krynicy nie odkrył, znalazł za to
strzałę autochtona na Florydzie – gdzieś w okolicach trzewi). No
a o AAS – Ancient Astronaut Society – mogę wypowiadać się w
samych superlatywach – dość powiedzieć, że "Kroniki Ziemi"
Zacharii Sitchina czy bibliografię Ericha von Danikena mam w małym
palcu.
Wszystkie te teorie mnie fascynują –
choć niestety w życiu kieruję się zasadą "brzytwy Ockhama"
(głosi ona iż bytów nie należy mnożyć bez potrzeby – szukać
trzeba najprostszych rozwiązań), więc nie jestem ich wyznawcą.
Obdziera to co prawda codzienność z magii i tajemnicy, ale na
dłuższą metę sprawdza się dużo adekwatniej.
Jako więc wierny kibic różnego
rodzaju walki z rzeczywistością z wielkim entuzjazmem przyjąłem
powstanie teorii tzw. Turbosłowian. Naszej, rodzimej.
Rzadki widok osady Turbosłowian. VIII wiek, koloryzowane. |
W dużym skrócie: Polacy – czy może
raczej Lechici – stworzyli w dawnych wiekach wielkie imperium,
które przez setki, jak nie tysiące, lat władało – uczciwie i
demokratycznie – większością Eurazji. Owo imperium dawało
regularny oklep największym wodzom Starożytności, od Aleksandra
Macedońskiego poczynając na Juliuszu Cezarze kończąc. Wszystko to
zostało opisane w wielu średniowiecznych kronikach, z dziełem
Mistrza Wincentego zwanego Kadłubkiem na czele. Niestety, potem
przyjęliśmy chrześcijaństwo, a nasza chwalebna przeszłość
została zafałszowana i zakłamana przez Kościół Katolicki, na
szczęście nie udało się wszystkiego ukryć – biskup krakowski
Wincenty zwany Kadłubkiem, franciszkanin Dzierzwa czy Janko z
Czarnkowa, archidiakon gnieźnieński, sprawili, że relacje o
potędze dawnej Lechii dotrwały do naszych czasów.
Widzę tu pewne nieścisłości, ale
co tam. W każdym razie jest teoria. Nie żadne chemitrialsy, nie
płaskoziemcy – a Turbosłowianie!
Swoją drogą spotkałem się swego
czasu z wyznawcą tej teorii – całkiem przypadkowo. Wracałem z
grupą turystów z Korsyki – po drodze oczywiście chlapałem na
prawo i lewo swoją niezwykle bogatą wiedzą bezużyteczną; w pracy
czasem muszę robić trochę za stand-upera. Kiedy już wycieczka
dobiegła końca jeden z uczestników delikatnie odciągnął mnie na
bok:
- Panie Adamie – zniżył głos do
szeptu – Ma pan olbrzymią wiedzę, wspaniale ją pan przekazuje.
Naprawdę! Dziękuję.
- Och, to ja dziękuję za tak miłe
słowa – jak każdy artysta jestem łasy na pochwały i
pochlebstwa, ale staram się nie wpadać w pychę; serio, ale łasy
jestem.
- Niech pan weźmie to – starszy
mężczyzna wręczył mi jakąś książkę – I przeczyta.
- Naprawdę, nie trzeba...
- Niech pan bierze. Słyszał pan o
Imperium Lechickim?
- Coś słyszałem – odparłem
ostrożnie.
- To tym bardziej, niech pan bierze!
Napisałem zresztą dedykację dla pana w podzięce za tą wiedzę –
znów pokraśniałem – Tak, że proszę wziąć. I przeczytać! Tu
są informacje, których pan gdzie indziej nie znajdzie. Źródła,
do których nie ma dostępu.
Swiatowid |
Cóż. Podziękowałem i wziąłem.
Rzeczywiście była dedykacja. I przeczytałem. Naprawdę. Całą.
Chętnie bym polecił, ale nie pamiętam tytułu [EDIT: przypomniałem sobie - Słowiańscy Królowie Lechii]. Serio. A jeśli
chodzi o opinię – wręczyłem ową pozycję mojemu Ojcu –
podpowiem, że dzięki Niemu mam w domu kilka roczników cudownego
czasopisma "Fantastyka" i "Nowa Fantastyka" (o
ten drugi tytuł zadbałem też samemu). Chyba nie doczytał do
końca. Z oczami wielkimi jak spodki podszedł do mnie i zapytał:
- Ale... Oni tak na poważnie? To nie
jest jakaś fantastyka?
- Tak.
- Ale...
- Niestety.
No właśnie. Mając odrobinę wiedzy
i rozsądku trudno wszystkie te – właściwie chyba spiskowe –
teorie brać na poważnie (choć swoją drogą im dłużej człowiek
żyje i im bardziej przygląda się Światu to dochodzi do wniosku,
że jednak nie wszystko jest tak, jak mu mówią – ale może to być
zwyczajna paranoja). Niemniej skoro już mamy taki rodzimy twór, a
naszymi megalitycznymi budowlami nie chcą zainteresować się
tropiciele Starożytnych Kosmitów postanowiłem wziąć sprawy w
swoje ręce.
Kopce kujawskie - megality |
Kultura pucharów lejkowych zostawiła
po sobie oprócz megalitów (ile pracy kosztowało usypanie tych
grobowców? Niemożliwe by prymitywni rolnicy to zrobili) także
słynną tajemniczą wazę z Bronocic. Podobno przedstawia wizerunek
wozu – tak twierdzą archeolodzy. Ale wystarczy rzut oka na wazę,
żeby odczytać co nasz przodek miał do powiedzenia. I pokazania.
Otóż jest to zdalnie sterowany pojazd powietrzny! Dziś
powiedzielibyśmy: dron. Krzaczasta struktura to nic innego jak
antena. Cztery koła – to w rzeczywistości wirniki. Centralnie
umieszczony okrąg to kamera – czy może aparat fotograficzny –
obok drona przedstawione są pola i rzeka właśnie z lotu ptaka.
Wystający "dyszel" może być albo sterem, albo raczej
anteną odbiorczą umożliwiającą sterowanie pojazdem. Takie
mechanizmy mogły być używane na różnych kontynentach, na
przykład na płaskowyżu Nasca – ale zachował się tylko jeden
wizerunek – na naszej wazie. Oczywiście jest jeszcze opis statku
powietrznego w Biblii – ale chodzi tam o pojazd załogowy
zabierający proroka Eliasza "do nieba". Wydaje się
jednak, że – porównując opis i wizerunek – drony mogły być
pomniejszonymi kopiami owych wspomnianych w Dobrej Księdze statków
powietrznych Kosmitów. W końcu dziś także buduje się latające
modele samolotów.
Rysunki z wazy z Bronocic (rys. Autor) |
Wizualizacja drona (rys. Autor) |
Dobre, nie?
Ale kim byli twórcy tej wazy? Kultura
pucharów lejkowatych powstała przez nałożenie się wpływów
neolitycznej kultury lendzielskiej na miejscowe, mezolityczne kultury
z północnej Polski. Nazwa tego związku – lendzielska – bierze
się od miejscowości Lengyel na dzisiejszych Węgrzech. A po
węgiersku przecież "lengyel" to "Polak, polski".
Lengyel – Lach – Polak. Proste. I nie trzeba tu nawet czytać tzw
Run Słowiańskich (pan Winicjusz Kossakowski się kłania – oj,
polecam, polecam). Wszystko jest podane jak na tacy.
Razem z kosmitami dronami latali
starożytni Lachowie.
Zresztą nie tylko za to odpowiadają.
Ludność kultury pucharów lejkowatych – czy może bądźmy
poprawni: pra-Lachowie – żyli nie tylko w chatach naziemnych, ale
i w ziemiankach. W norach ziemnych. Jak hobbici. Otóż pomysł na
hobbita nie wziął się znikąd. Rodzina Tolkienów pochodziła z
terenów dzisiejszych Mazur, do dziś jest tam miejscowość
Tolkmicko... Był-że by więc "Hobbit" ostatnim dechem
dawno zapomnianego Świata ludzi z kultury pucharów lejkowych,
Świata pra-Lechitów? Kto wie.
Krajobraz Mazur |
No, ja na pewno nie wiem. Ale może to
dlatego pan Łoziński tłumacząc "Władcę Pierścieni"
przetłumaczył imię jednego z hobbitów z "Merry" na
"Rady". Wesoły, znaczy się. Wtedy miałoby to sens...
Nie no, żartuję. Nie miałoby.
Odradzam czytanie genialnego dzieła pana Tolkiena (skąd by tam jego
rodzina nie pochodziła; faktycznie są przesłanki o nadbałtyckich
jej korzeniach) w tym przekładzie. Tłumaczenia bowiem są jak
kobiety: wierne nie są piękne, piękne nie są wierne. Pani Maria
Skibniewska wiedziała, i stworzyła polskiego "Władcę
Pierścieni". I tą wersję polecam.
A co do szkoły pana Łozińskiego –
jedna z adeptek tego typu praktyk z "Kubusia Puchatka"
zrobiła "Fredzię Phi-Phi". Gorsze to od wszystkich
Turbosłowian razem wziętych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz