Tłumacz

27 listopada 2020

Megalityczne teorie spiskowe

    W poprzednich odcinkach opisywałem niesamowite – dla pewnej wartości słowa "niesamowite" oczywiście – megalityczne grobowce pochodzące z tzw. Kultury pucharów lejkowatych. Mimochodem wspomniałem też o pewnych dość, hm... Niech będzie: dość słabo udokumentowanych teoriach dotyczących dawnych dziejów Polski.
    Czytając bloga można się było chyba zorientować, że jestem wielkim fanem wszystkich tego typu wymysłów – z osadzonym głęboko w kulturze mitem o Atlantydzie na czele. Wielkim szacunkiem darzę też chociażby niesamowitego Ponce de Leona szukającego z uporem godnym lepszej sprawy źródła wiecznej młodości (magicznej krynicy nie odkrył, znalazł za to strzałę autochtona na Florydzie – gdzieś w okolicach trzewi). No a o AAS – Ancient Astronaut Society – mogę wypowiadać się w samych superlatywach – dość powiedzieć, że "Kroniki Ziemi" Zacharii Sitchina czy bibliografię Ericha von Danikena mam w małym palcu.
    Wszystkie te teorie mnie fascynują – choć niestety w życiu kieruję się zasadą "brzytwy Ockhama" (głosi ona iż bytów nie należy mnożyć bez potrzeby – szukać trzeba najprostszych rozwiązań), więc nie jestem ich wyznawcą. Obdziera to co prawda codzienność z magii i tajemnicy, ale na dłuższą metę sprawdza się dużo adekwatniej.
    Jako więc wierny kibic różnego rodzaju walki z rzeczywistością z wielkim entuzjazmem przyjąłem powstanie teorii tzw. Turbosłowian. Naszej, rodzimej.

Rzadki widok osady Turbosłowian. VIII wiek, koloryzowane.

    W dużym skrócie: Polacy – czy może raczej Lechici – stworzyli w dawnych wiekach wielkie imperium, które przez setki, jak nie tysiące, lat władało – uczciwie i demokratycznie – większością Eurazji. Owo imperium dawało regularny oklep największym wodzom Starożytności, od Aleksandra Macedońskiego poczynając na Juliuszu Cezarze kończąc. Wszystko to zostało opisane w wielu średniowiecznych kronikach, z dziełem Mistrza Wincentego zwanego Kadłubkiem na czele. Niestety, potem przyjęliśmy chrześcijaństwo, a nasza chwalebna przeszłość została zafałszowana i zakłamana przez Kościół Katolicki, na szczęście nie udało się wszystkiego ukryć – biskup krakowski Wincenty zwany Kadłubkiem, franciszkanin Dzierzwa czy Janko z Czarnkowa, archidiakon gnieźnieński, sprawili, że relacje o potędze dawnej Lechii dotrwały do naszych czasów.
    Widzę tu pewne nieścisłości, ale co tam. W każdym razie jest teoria. Nie żadne chemitrialsy, nie płaskoziemcy – a Turbosłowianie!
    Swoją drogą spotkałem się swego czasu z wyznawcą tej teorii – całkiem przypadkowo. Wracałem z grupą turystów z Korsyki – po drodze oczywiście chlapałem na prawo i lewo swoją niezwykle bogatą wiedzą bezużyteczną; w pracy czasem muszę robić trochę za stand-upera. Kiedy już wycieczka dobiegła końca jeden z uczestników delikatnie odciągnął mnie na bok:
    - Panie Adamie – zniżył głos do szeptu – Ma pan olbrzymią wiedzę, wspaniale ją pan przekazuje. Naprawdę! Dziękuję.
    - Och, to ja dziękuję za tak miłe słowa – jak każdy artysta jestem łasy na pochwały i pochlebstwa, ale staram się nie wpadać w pychę; serio, ale łasy jestem.
   
- Niech pan weźmie to – starszy mężczyzna wręczył mi jakąś książkę – I przeczyta.

   
- Naprawdę, nie trzeba...

    - Niech pan bierze. Słyszał pan o Imperium Lechickim?
    - Coś słyszałem – odparłem ostrożnie.
    - To tym bardziej, niech pan bierze! Napisałem zresztą dedykację dla pana w podzięce za tą wiedzę – znów pokraśniałem – Tak, że proszę wziąć. I przeczytać! Tu są informacje, których pan gdzie indziej nie znajdzie. Źródła, do których nie ma dostępu.

Swiatowid

    Cóż. Podziękowałem i wziąłem. Rzeczywiście była dedykacja. I przeczytałem. Naprawdę. Całą. Chętnie bym polecił, ale nie pamiętam tytułu. Serio. A jeśli chodzi o opinię – wręczyłem ową pozycję mojemu Ojcu – podpowiem, że dzięki Niemu mam w domu kilka roczników cudownego czasopisma "Fantastyka" i "Nowa Fantastyka" (o ten drugi tytuł zadbałem też samemu). Chyba nie doczytał do końca. Z oczami wielkimi jak spodki podszedł do mnie i zapytał:
    - Ale... Oni tak na poważnie? To nie jest jakaś fantastyka?
    - Tak.
    - Ale...
    - Niestety.
    No właśnie. Mając odrobinę wiedzy i rozsądku trudno wszystkie te – właściwie chyba spiskowe – teorie brać na poważnie (choć swoją drogą im dłużej człowiek żyje i im bardziej przygląda się Światu to dochodzi do wniosku, że jednak nie wszystko jest tak, jak mu mówią – ale może to być zwyczajna paranoja). Niemniej skoro już mamy taki rodzimy twór, a naszymi megalitycznymi budowlami nie chcą zainteresować się tropiciele Starożytnych Kosmitów postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce.

Kopce kujawskie - megality

    Kultura pucharów lejkowych zostawiła po sobie oprócz megalitów (ile pracy kosztowało usypanie tych grobowców? Niemożliwe by prymitywni rolnicy to zrobili) także słynną tajemniczą wazę z Bronocic. Podobno przedstawia wizerunek wozu – tak twierdzą archeolodzy. Ale wystarczy rzut oka na wazę, żeby odczytać co nasz przodek miał do powiedzenia. I pokazania. Otóż jest to zdalnie sterowany pojazd powietrzny! Dziś powiedzielibyśmy: dron. Krzaczasta struktura to nic innego jak antena. Cztery koła – to w rzeczywistości wirniki. Centralnie umieszczony okrąg to kamera – czy może aparat fotograficzny – obok drona przedstawione są pola i rzeka właśnie z lotu ptaka. Wystający "dyszel" może być albo sterem, albo raczej anteną odbiorczą umożliwiającą sterowanie pojazdem. Takie mechanizmy mogły być używane na różnych kontynentach, na przykład na płaskowyżu Nasca – ale zachował się tylko jeden wizerunek – na naszej wazie. Oczywiście jest jeszcze opis statku powietrznego w Biblii – ale chodzi tam o pojazd załogowy zabierający proroka Eliasza "do nieba". Wydaje się jednak, że – porównując opis i wizerunek – drony mogły być pomniejszonymi kopiami owych wspomnianych w Dobrej Księdze statków powietrznych Kosmitów. W końcu dziś także buduje się latające modele samolotów.

Rysunki z wazy z Bronocic (rys. Autor)
Wizualizacja drona (rys. Autor)

    Dobre, nie?
    Ale kim byli twórcy tej wazy? Kultura pucharów lejkowatych powstała przez nałożenie się wpływów neolitycznej kultury lendzielskiej na miejscowe, mezolityczne kultury z północnej Polski. Nazwa tego związku – lendzielska – bierze się od miejscowości Lengyel na dzisiejszych Węgrzech. A po węgiersku przecież "lengyel" to "Polak, polski". Lengyel – Lach – Polak. Proste. I nie trzeba tu nawet czytać tzw Run Słowiańskich (pan Winicjusz Kossakowski się kłania – oj, polecam, polecam). Wszystko jest podane jak na tacy.
    Razem z kosmitami dronami latali starożytni Lachowie.
    Zresztą nie tylko za to odpowiadają. Ludność kultury pucharów lejkowatych – czy może bądźmy poprawni: pra-Lachowie – żyli nie tylko w chatach naziemnych, ale i w ziemiankach. W norach ziemnych. Jak hobbici. Otóż pomysł na hobbita nie wziął się znikąd. Rodzina Tolkienów pochodziła z terenów dzisiejszych Mazur, do dziś jest tam miejscowość Tolkmicko... Był-że by więc "Hobbit" ostatnim dechem dawno zapomnianego Świata ludzi z kultury pucharów lejkowych, Świata pra-Lechitów? Kto wie.

Krajobraz Mazur

    No, ja na pewno nie wiem. Ale może to dlatego pan Łoziński tłumacząc "Władcę Pierścieni" przetłumaczył imię jednego z hobbitów z "Merry" na "Rady". Wesoły, znaczy się. Wtedy miałoby to sens...
    Nie no, żartuję. Nie miałoby. Odradzam czytanie genialnego dzieła pana Tolkiena (skąd by tam jego rodzina nie pochodziła; faktycznie są przesłanki o nadbałtyckich jej korzeniach) w tym przekładzie. Tłumaczenia bowiem są jak kobiety: wierne nie są piękne, piękne nie są wierne. Pani Maria Skibniewska wiedziała, i stworzyła polskiego "Władcę Pierścieni". I tą wersję polecam.

    A co do szkoły pana Łozińskiego – jedna z adeptek tego typu praktyk z "Kubusia Puchatka" zrobiła "Fredzię Phi-Phi". Gorsze to od wszystkich Turbosłowian razem wziętych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...