Znajomi często zarzucają mi, że
totalnie krytykuję nowoczesną architekturę. Jest to oczywista
nieprawda. Nie krytykuje jej. Uważam tylko, że nie powinna istnieć.
Ale na poważnie: totalnie nie trafia
do mnie budownictwo po II Wojnie Światowej. Na palcach jednej ręki
niewidomego drwala mógłbym policzyć nowoczesne budowle, które mi
się podobają.
Jedną z tych budowli miałem w końcu
możliwość zobaczyć podczas pobytu w Australii. Oto Wielka Otwarta
Paczka Chusteczek Higienicznych.
To znaczy Opera w Sydney.
Opera |
Symbol tego właściwie pozbawionego
historii miasta (no, to już można przypuszczać, że Sydney mnie
nie urzekło) ma naprawdę ciekawą bryłę. Jest po prostu ładny.
Sporym pechem jest więc to, że – ponieważ jest to opera – ma
kijową akustykę...
Co do Sydney – spędziliśmy tam
kilka dni (o dziwo tanio, i to w centrum) i co nieco zobaczyliśmy.
Najpierw jednak kilka faktów.
Miasto założono w 1788 roku (no, prawa miejskie w 1842) i nazwane
zostało na cześć Thomasa Townshenda, wicehrabiego Sydney, ministra spraw wewnętrznych Korony
Brytyjskiej. Powstało oczywiście jako miejsce zsyłki – po
ogłoszeniu niepodległości przez 13 Kolonii w Ameryce Północnej
władze Zjednoczonego Królestwa znowu zmierzyć się musiały z
problemem przepełnionych więzień (wcześniej rozwiązywano ten
problem wieszając na potęgę, potem jednak – ponieważ pecunia
non olet – zaczęto sprzedawać więźniów do kolonii
północnoamerykańskich). Skazańców – nieraz osadzonych za, na
przykład, kradzież jajek ze straganu – wsadzano więc na statki i
wysyłano – jak najdalej się da. Kilka budynków z tych czasów
zostało w Australii, część ich wpisano na Listę Światowego
Dziedzictwa UNESCO – w tym i koszary dla skazańców w Sydney (i
tym samym gmach opery zyskał po sąsiedzku kolegę na tej liście).
Wkrótce okazało się, że ten proceder jest nieopłacalny – i
przeznaczono Australię pod normalne osadnictwo.
Koszary skazańców |
Zanim to jednak nastąpiło Australia
musiała zostać odkryta. Dokonali tego Holendrzy w XVII wieku –
bodajże Abel Tasman. Nie stwierdził on jednak większej zdatności
nowo odkrytej ziemi do zasiedlenia. Uczynił to dopiero słynny
kapitan James Cook. W roku 1770 wylądował w Zatoce Botanicznej i...
Miejsce pierwszego lądowania Jamesa
Cooka znajduje się na przedmieściach Sydney. Pojechaliśmy (nie przekraczając prędkości, oczywiście) je zobaczyć. Cóż. To może
opowiem jak to było z tą jazdą samochodem. Ponieważ jeździłem
już po lewej stronie (kiedy mieszkałem w Szkocji) nie był to dla
mnie problem (choć oczywiście przytarłem felgę o krawężnik, bo
jakżeby inaczej), ale koleżanka z którą podróżowałem miała
obiekcje co do jazdy pod prąd. W końcu jednak się przełamała –
i całkiem nieźle jej poszło (nic nie przytarła). W zamian za co –
kiedy wynajmowaliśmy następny samochód – zmusiła mnie do nauki
jazdy samochodem z automatyczną skrzynią biegów. Tak, że
zdobyłem nową umiejętność. Ale i tak manualna skrzynia biegów
jest lepsza. To tyle, jeśli chodzi o przepiękne miejsce pierwszego
lądowania kapitana Jamesa Cooka. No worries, mate.
Miejsce lądowania Jamesa Cooka w Zatoce Botanicznej |
Poza tym jest Sydney miastem
nowoczesnym (nie tylko w dobrym, ale i w złym tego słowa
znaczeniu). Jako, że ma około 5 milionów mieszkańców jest
całkiem zatłoczone – a samo centrum miasta, ze swoimi drapaczami
chmur jest niezwykle nowojorskie. Na szczęście parę kroków od
niego jest spory – i cichszy – Ogród Botaniczny. Który to
sąsiaduje z Operą. Generalnie w centrum wszystko jest blisko. I
wszyscy są pomocni. Naprawdę. Nie tylko na prowincji, co byłoby
zrozumiałe, ale i w wielkim mieście.
Wieżowce |
- Przepraszam, jak dotrzeć do
Chinatown?
- Chcesz iść piechotą, ziomeczku?
To daleko.
- Przeszedłbym się.
- No worries, mate! W tamtą stronę.
Tylko to daleko.
W rzeczywistości jakieś 3500 metrów
od Opery, czyli nie tak daleko, ale co tam. Rzeczywiście, mają w
Sydney Chińską Dzielnicę. Bo i bardzo dużo jest tu przyjezdnych –
z Chin, Singapuru, Indii czy Filipin. Przyjeżdżają do Australii do
pracy – i często zostają już na stałe, ściągając w miarę
możliwości całe rodziny. Nikt nie daje im żadnych zasiłków, do
wszystkiego muszą dojść samemu. Tak, jak w sumie być powinno.
Chinatown |
Ma też Sydney coś na kształt
starego miasta (tu żachnąć mi się wypada, ale na bezrybiu i rak
ryba) – dzielnicę The Rocks. Jest to położona niedaleko Harbour
Bridge (kolejny symbol miasta) najwcześniej zabudowana część
miasta, trochę portowa, pełna knajpek (otwartych jednak dosyć
krótko – takie tu prawo) i restauracji. Można tam też zjeść
kangura. Taki sobie w smaku, ale no worries, mate.
The Rocks |
Jest też – to przede wszystkim –
Sydney bazą wypadową w przepiękne Góry Błękitne oraz na
wybrzeże. Myśmy znaleźli przepiękne plaże zaledwie 3 czy 4
godziny jazdy od miasta – czyli jak na warunki australijskie, jak
mi powiedziano, just around the corner, tuż za rogiem. Miejscówka
nazywa się Jarvis Bay – i leży nie jak Sydney w Nowej Południowej
Walii, ale w Australijskim Terytorium Stołecznym (wszystkie
australijskie stany i terytoria mają dostęp do oceanu, więc
stwierdzono, że i stolica – Canberra – mieć takowy powinna; i
ma, właśnie tam). Białe piaski nadpacyficznych plaż
zrekompensowały nam trochę pozmieniane przez powodzie (o czym już
pisałem) plany. No w sumie dzięki tym powodziom mogłem dłużej
poszwendać się po Sydney – choć trzeba jasno powiedzieć, że do
Australii przyjeżdżać trzeba by zobaczyć niespotykaną przyrodę.
Jervis bay |
No i Wielką Otwartą Paczkę
Chusteczek Higienicznych.
Wieczór w centrum |
No worries, mate.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz