Tłumacz

2 września 2022

Titicaca

    Chwilę temu zapowiadałem serię wpisów o Ameryce Południowej – a zwłaszcza przepięknych Andach, no to wypada słowa dotrzymać. Oto pierwsza część wyprawy do najbardziej osławionego i tajemniczego prekolumbijskiego andyjskiego sanktuarium – leżącego w Boliwii Tiwanaku.

Brama Słońca w Tiwanaku

    A że to mój blog, to wyprawa okraszona będzie nagłymi zmianami narracji, zboczeniami z głównego nurtu fabuły jakimi nie powstydziłby się żaden – nawet "Beniowski" – poemat dygresyjny oraz raczej zabawnymi anegdotkami z życia mijanych krain. W końcu jednak dotrę do celu, a może nawet dalej, wszak w wysokich (jakby były jeszcze jakieś inne) Andach pełno jest tajemniczych konstrukcji. O niektórych zresztą już na blogu wspominałem.

Andyjskie ruiny

    W każdym razie – wsiedliśmy z kolegą w Limie (o mieście już coś tam było, ale może jeszcze będzie, wszak to kilkumilionowy moloch i stolica kraju) w samolot i polecieliśmy do Juliaki – stamtąd do Puno, największego peruwiańskiego miasta nad Jeziorem Titicaca (tajemnicza ta nazwa oznacza w języku keczua pono... pumę polującą na królika; oficjalnie ma ona związek z kształtem jeziora – choć to by znaczyło, że dawni Inkowie umieli latać i widzieli je z góry), najwyżej położonego żeglownego akwenu na ziemskim globie. 3800 metrów nad poziomem morza, około. Uważni czytelnicy bloga pewnie teraz zwrócą mi uwagę, że przecież nie raz i nie dwa wspominałem, że najlepiej w wysokie Andy wjeżdżać autokarem – organizm ma wtedy delikatną szansę na przystosowanie się do panującego tutaj niższego ciśnienia i takiejż zawartości tlenu w powietrzu. Będą oni mieli rację – rzeczywiście tak doradzam, i zdania nie zmienię. Tym razem jednak nie mieliśmy aż tyle czasu, a celem naszym nie było samo Titicaca tylko legendarne ruiny Tiwanaku, leżące w okolicy jeziora. Mieliśmy przeto chwilę, żeby, nim dotrzemy do celu, dojść do siebie.

Jezioro Titicaca

    Niemniej pierwsze chwile w Juliace, a potem w Puno nie były klawe. Na takiej wysokości właściwie niemożliwe jest dostanie prawdziwej choroby wysokogórskiej (podobno dopiero od 6 tysięcy) niemniej każdy niezaprawiony niżowiec będzie się tu czuł nieswojo. Pomijam oczywiście olbrzymie zmęczenie po pokonaniu kilku schodków (efekt niższej zawartości tlenu – po jakimś czasie, u jednych krótszym, u innych dłuższym, organizm się dostosowuje i produkuje więcej transportującej tlen hemoglobiny; białko to powstaje ze słynnej erytropoetyny, EPO, środka znanego onegdaj każdemu sportowcowi którego dyscyplina wymagała lepszego natlenienia mięśni), najgorsze jest uczucie zmęczenia, bardzo podobne do tego występującego dzień po nadmiernym spożyciu alkoholu.

Zarośla totory na jeziorze

    Znaczy się, człowiek chodzi jak na kacu – choć jak mówi stare polskie porzekadło: w górach kaca ni ma.
    Całe szczęście, że Puno okazało się być dość parchatym miastem – więc zmęczenie nie odbierało nam radości z kontemplowania przepięknych widoków. Oczywiście przynajmniej w centrum, wybudowanym już po nowoczesnemu (pomijam miejscowy kościół, przykład baroku andyjskiego - mestizo).

Barok andyjski - mestizo

    Tak jak bowiem suszona (a potem kolonialna, wypalana) biała cegła adobe zastąpiła prekolumbijskie kamienne mury, tak i sama musiała ustąpić na rzecz żelbetonu i kinkierowej cegiełki (oczywiście, to Dzikie Kraje, więc gdzieniegdzie pojawia się – i będzie pojawiać – blacha falista, plandeka i trytytka, prawdziwa dzikokrajowa triada budowlana). Współczesne budynki stawiane są na bazie żelbetowej struktury wypełnianej – nieraz dość niechlujnie – czerwonymi cegłami. Gros budynków pozostanie w takim, półsurowym, stanie przez następne kilka czy kilkanaście lat (albo i do końca, jeśli przyjdzie jakieś trzęsienie ziemi, wcale częste w Andach), nieliczne tylko doczekają się tynku i dachu z prawdziwego zdarzenia.

Niedokończone Puno

    Miasta w Dzikich Krajach – nie tylko w Ameryce Łacińskiej – zawsze wyglądają jak plac budowy (choć oczywiście zdarzają się wyjątki – o nich niedługo też będzie). Ostanie piętro w większości przypadków zakończone jest sterczącymi drutami żelbetonowego zbrojenia.
    Wyższe piętra też często są w różnym stanie – któregoś razu w Pucallpie zatrzymaliśmy się w pięciopiętrowym hotelu, w którym na trzecim piętrze zamiast pokoi wisiały tylko sznury z praniem rozciągnięte między żelbetonowymi strukturami nośnymi, na czwartym stała betoniarka (i był widok na miejscowy ogromny stadion), piątego zaś nie było jeszcze wcale.

Puno

    Dlaczego miejscowi kończą robotę w pół drogi? Odpowiedź wydaje się oczywista: chodzi o pieniądze. Z tym, że w trochę inny sposób niż u nas – tu budowa staje kiedy skończą się fundusze i kredyty. Tam oczywiście też, niemniej... Niedokończony dom jest dużo niżej opodatkowany. Można w nim mieszkać wiele lat i płacić grosze. Ha!
    No i oczywiście zawsze można wrócić do rozbudowy – czasem w innym stylu, bo w następnym pokoleniu może zmienić się moda. Ważne tylko, żeby nie dokończyć.

Targ w Puno

    I właśnie przez takie miasto wędrowaliśmy w stronę Titicaki – przez brzydkie ulice, kolorowe targowiska – aż w końcu naszym oczom ukazała się granatowa (znaczy: ciemnoniebieska) tafla tego najwyżej położonego żeglownego jeziora Świata.

Na jeziorze

    Gdyby nie wysokość (i hydrobiologia, i historia powstania – wszak tworzyło onegdaj jeden akwen, Lago Ballivian z przepięknym Salar de Uyuni - i tak dalej) to właściwie niczym szczególnym by się nie wyróżniało. Może poza słynnymi Las Islas Flotantes – pływającymi wyspami Indian Uro – jak piszą bedekery albo opowiadają różnej maści podróżnicy. Oczywiście, mijają się z prawdą. O pływających wyspach Urosów będzie więc pierwsza dygresja na drodze do Tiwanaku.

Salar de Uyuni

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...