Pierwsze informacje o Manaus zdobyłem
czytając najlepszą chyba część opowieści o przygodach Tomka Wilmowskiego (Tomek u Źródeł Amazonki – przez wiele lat ostatnia
część cyklu, na kontynuację trzeba było czekać aż 20 lat).
Stąd wiedziałem, że na przełomie XIX i XX wieku mieszkańcy
miasta byli na tyle bogaci, by wybudować sobie w centrum olbrzymi
gmach Opery – Teatro Amazonico to eklektyczny, bogato zdobiony
budynek wzorowany nieco na operze paryskiej.
Może jest trochę
krzykliwy, ale taką ładną, secesyjną krzykliwością (nie to co
Wielka Otwarta Paczka Chusteczek Higienicznych w Sydney) i od razu
widać, że to budynek przeznaczony dla Sztuki przez duże sz.
Mediolańską La Scalę można minąć wcale się nie orientując
koło czego się przeszło, a tu od razu wiadomo. Kultura. Jeszcze do
tego fikuśna fontanna (ale normalna, nie jakieś nowoczesne rokokoko)
oraz dawne tory tramwajowe i mamy centrum dynamicznie rozwijającego
się miasta epoki rewolucji przemysłowej i fin de siecle.
Czyli
ta sama sytuacja co w Iquitos (a jak ktoś nie chce do dżungli
jechać, bo tam parchato, komary rypią i inne takie to: Łódź –
może drogi trochę gorsze, ale za to włodarze jeszcze mniej o tą
secesyjną perłę dbają; jest też dużo bliżej): Manaus wykwitło
na fali kauczukowej gorączki, wszak dżungla po horyzont i za
horyzont. W sumie miasto tak się rozwinęło, że trzeba było
kawałek tej dżungli płotem ogrodzić i zrobić Muzeum Amazonii –
MUSA. Można tam na przykład wejść na wieżę widokową by niczym
Bilbo Baggins spojrzeć na puszczę z wysokości. Landszaft jak
landszaft – zamiast Samotnej Góry widać wieżowce Manaus, a tak to
korony drzew w każdą stronę.
Zdecydowanie – centrum Manaus
jest chyba bardziej imponujące niż Iquitos. I dużo bardziej
zaniedbane. O bezpieczeństwie nawet nie wspominam. Ów Holender,
Carlos, o którym wspominałem przy okazji Gringolandii na Voyagerze
na Amazonce wieczorem wyszedł z hotelu (mieszkał w nim te 20 lat
temu) i zwinęła go policja. Dlaczego? Bo było niebezpiecznie.
Zapakowali Białasa i odstawili do hotelu. Jak przestępcy na motorach
zastrzelą miejscowego, to jest to sprawa lokalna. Jak inostrańca,
to robi się problem. A żadna służba w tak skorumpowanym kraju jak Brazylia nie
lubi jak jej się przeszkadza i wściubia nos w sprawy i sprawki.
Lepiej Gringo przypilnować, jak potem odpowiadać (to słuszna
koncepcja, sam też staram się zapobiegać problemom niż później
się martwić). Sam hotel – potem się doń wprowadziliśmy,
pierwszą noc spędziliśmy w hipisowskim hostelu, droższym i choć
bardziej wymuskanym, to mniej komfortowym, takim dla Białych
hipisów – okazał się być schludny (może lekko ubarwiam: na pewno był mieszkalny).
Co mnie w Manaus
zaskoczyło to to, że oprócz faweli – jesteśmy w Amazonii, część
z nich to nadrzeczne palafity – znajdują się tu też siedziby i
centra badawcze wielkich międzynarodowych koncernów, i to z różnych
branż, także wysokich technologii. Do tego obowiązkowo ogrodzone
dzielnice bogatych.
- Teraz to zamknijcie okna – zakomenderował nasz kierowca, kiedy jechaliśmy do MUSE i ogrodu zoologicznego usytuowanego na terenie jednostki wojskowej specjalnych sił dżunglowych.
Dlatego dobrze jest poruszać się po mieście z kimś sprawdzonym – będzie wiedział, gdzie nikt nie sprzeda kosy pod żebro (albo gdzie szanse na to są mniejsze – w tym dwumilionowym mieście jest naprawdę spora przestępczość). Skąd mieliśmy kierowcę? Dzięki Carlosowi. Dwadzieścia lat temu poznał w Manaus Amstronga (tak, chłop dostał imię po astronaucie który jako pierwszy postawił nogę na Księżycu, Neilu Armstrongu; ot, mamie się spodobało). Amstrong zaś pracuje w turystyce i zna, może nie płynnie, kilkanaście języków. Potrafi też powiedzieć kilka zdań po polsku, i to nie tylko wyuczonych (jego siostrzeniec także uczy się naszego języka – widać trafiają tu i turyści z Polski). Tak więc ów Amstrong załatwił nam kierowcę – chłopak bardzo sympatyczny, choć nie tak uzdolniony lingwistycznie. Co prawda my nie mówiliśmy wcale po portugalsku, ale on za to słabo po angielsku, ledwo po hiszpańsku – i wcale po naszemu. Niemniej powoziliśmy się po mieście, skoczyliśmy także nad Rio Negro zobaczyć gigantyczny most spinający brzegi tej potężnej nawet w porze suchej rzeki. To zdaje się jedyny most na tym mającym kilka tysięcy kilometrów długości cieku.
Amstrong załatwił nam także łódź –
ponieważ nie ukrywam, że odkąd dowiedziałem się, iż w Manaus
pojawiły się z dawna niewidziane petroglify, stały się moim
głównym punktem na turystycznej mapie miasta – nawet ważniejszym
niż gargantuiczna opera. Na początku kombinowaliśmy jak dostać
się tam od strony lądu – to kilkanaście kilometrów od centrum –
ale miejscowi odradzili. Podobno tamtejsza dzielnica nie była
najbezpieczniejsza dla Gringos, a i dostęp na ową kamienną plażę
miał być reglamentowany. Łodzią nie było problemu.
Trzeba
było się jednak pospieszyć – zaczynała się pora deszczowa
(tak, przez kilka dni pobytu w Manaus nieustannie lało), a Amazonka,
zasilana coraz to obfitszymi opadami w Andach (kiedy dwa tygodnie
wcześniej wyruszaliśmy z Limy do Iquitos właśnie zbierało się
tam na tradycyjne, choć delikatnie spóźnione, o tej porze roku
ulewy). Udało się – bo kiedy będzie następna okazja by zobaczyć
to, niech będzie, stanowisko archeologiczne nie wiedzą nawet
najstarsi klimatyści górale.
Opera Amazońska |
Centrum miasta |
Zbiorniki na kauczuk, złoto Manaus |
MUSA - Muzeum Amazonii |
Ulice Manau |
- Teraz to zamknijcie okna – zakomenderował nasz kierowca, kiedy jechaliśmy do MUSE i ogrodu zoologicznego usytuowanego na terenie jednostki wojskowej specjalnych sił dżunglowych.
Dlatego dobrze jest poruszać się po mieście z kimś sprawdzonym – będzie wiedział, gdzie nikt nie sprzeda kosy pod żebro (albo gdzie szanse na to są mniejsze – w tym dwumilionowym mieście jest naprawdę spora przestępczość). Skąd mieliśmy kierowcę? Dzięki Carlosowi. Dwadzieścia lat temu poznał w Manaus Amstronga (tak, chłop dostał imię po astronaucie który jako pierwszy postawił nogę na Księżycu, Neilu Armstrongu; ot, mamie się spodobało). Amstrong zaś pracuje w turystyce i zna, może nie płynnie, kilkanaście języków. Potrafi też powiedzieć kilka zdań po polsku, i to nie tylko wyuczonych (jego siostrzeniec także uczy się naszego języka – widać trafiają tu i turyści z Polski). Tak więc ów Amstrong załatwił nam kierowcę – chłopak bardzo sympatyczny, choć nie tak uzdolniony lingwistycznie. Co prawda my nie mówiliśmy wcale po portugalsku, ale on za to słabo po angielsku, ledwo po hiszpańsku – i wcale po naszemu. Niemniej powoziliśmy się po mieście, skoczyliśmy także nad Rio Negro zobaczyć gigantyczny most spinający brzegi tej potężnej nawet w porze suchej rzeki. To zdaje się jedyny most na tym mającym kilka tysięcy kilometrów długości cieku.
Most na Rio Negro |
Panorama miasta od strony Rio Negro |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz