Tłumacz

26 września 2025

Ziemniak

    Mięsko musisz zjeść, ale ziemniaczki możesz zostawić – któż z nas będąc dzieckiem nie słyszał tej frazy (albo – będąc dziadkiem czy rodzicem jej nie wypowiadał)?

Prekolumbijskie pola ziemniaczane

    No właśnie. To pokazuje tylko, jak gargantuiczną rolę – rolę wypełniacza, takiego biblijnego chleba powszedniego – w polskiej świadomości, kuchni i kulturze spełnia ta zamorska bulwa z rodziny psiankowatych, psianka ziemniak, Solanum tuberosum. Ziemniaki znane są też u nas jako pyry, pyrki czy perki (od miejsca pochodzenia, Peru), grule, bulwy albo bulby, barabole (nijak z czeskimi bramborkami nie powiązane), kompery, swapki... Jest więc o co się kłócić. Popularna nazwa to także pochodzące z Niemczyzny kartofle – tu źródłosłowem są trufle, grzyby dziś nieco bardziej cenne od poczciwych kartofelków. Francuzi w swym językowym prymitywizmie zwą je ziemnymi jabłkami. Fakt, i te, i te można w ognisku upiec. Same ziemniaki można podać na różne sposoby – oprócz wspominanych pieczonych – nie tylko z wody (a i tak inaczej w wodzie się gotuje obrane i pokrojone, inaczej w mundurkach – można je i uparować – inaczej młode). Dajmy na to: babka ziemniaczana, zwana kuglem. Frytki (pono w Belgii wynalezione, ale mi w Holandii bardziej smakują). Albo weźmy placki ziemniaczane – które dzieci i dziwacy jedzą z cukrem, dorośli na wytrawnie, niekoniecznie z mięsem - czy puree. Nie tylko u nas – tradycyjny colcannon zjadany z irish stew w dniu Świętego Patryka to przecież danie ziemniaczane (arcyziemniaczane, jak rzekłby Makłowicz spacerując po klifach Moheru). Zresztą Irlandczycy to nacja co najmniej tak samo zupno-ziemniaczana jak Polacy, a epidemia zarazy ziemniaczanej, fitoftory, spowodowała olbrzymi głód u ziemniakozależnej społeczności i wywołała masową migrację do Ameryki Północnej. Dało to USA drużynę Boston Celtics i jednego zastrzelonego prezydenta. Ba, nawet w krajach, gdzie ziemniak jest tylko kulinarnym dodatkiem można spotkać sympatyczną bulwę w najmniej spodziewanych momentach. Niedawno wspominałem o spotkaniu w Syrakuzach: kawałki ziemniaka leżały na pizzy.

Frytki belgijskie w Amsterdamie
Sycylijska pizza z ziemniakami

    Za naszą zachodnią granicą, w kraju także ziemniaczanym, hitem jest Kartoffelsalad, sałatka ziemniaczana. Ale i u nas trafia on jako baza do sałatki warzywnej (zwanej też rosołową, a w krajach Dzikiego Zachodu rosyjską) – bez względu na rodzaj użytego do niej majonezu. Jeśli zaś już jesteśmy przy kulinarnych konfliktach (placki ziemniaczane z cukrem, wojny majonezowe) przypominam, że osoby szkalujące dodawanie jabłka do sałatki nomen omen warzywnej używając argumentu, że to przecież owoc są w całkowitym błędzie – jabłoń rodzi szupinki, owoce rzekome.

Kwiat jabłoni, dający owoce rzekome

    Jedna szkoda, że udana ofensywa ziemniaka na polskie stoły ograniczyła rolę tych cudownych polskich kasz w diecie. Co prawda wybroniły się, ale sporo gatunków kasz zniknęło w mrokach dziejów. Warto dodać, że kartofle i zboża konkurują również w przemyśle spirytusowym – wódka ziemniaczana w mojej opinii jest smaczniejsza od zbożowej. Póki co nikt nie wynalazł piwa albo wina z pyrek robionego.

Bulwy ziemniaczane w Muzeum Przyrodniczym w Cuzco
Jakaś andyjska psianka, nie wiem, czy jadalna
    Jakie było więc moje zaskoczenie gdy trafiłem do ojczyzny ziemniaka – w Andy. W Peru bowiem istniej podobno 4000 tysiące (a w czasach prekolumbijskich pono jeszcze więcej ich było) odmian (czy też może gatunków/podgatunków) onej psianki (ogólnie Ameryka Południowa psiankowatymi stoi – weźmy pomidory czy papryki), a podstawą diety jest importowany ryż. Nawet nie lokalna komosa, quinoa, krewna naszej lebiody, tylko azjatyckie zboże (technicznie i ryż i komosę można by uważać w kuchni za rodzaj kaszy). Najczęściej ryż z kurczakiem – zamiast z dużo smaczniejszą kawią domową. Świnką morską znaczy.

Gryzoń z ziemniaczkami

    Do tego ryżu z kurczakiem czy innych ceviche albo anticuchos ziemniak trafia niezwykle rzadko – i to tylko li wyłącznie jako warzywko. Piochtanina taka, jak u nas buraczek czy marchewka. Szpinak. Warto dodać, że na talerzu wtedy i tak przegrywa z batatami czy maniokiem (albo i bananem). Przyznam, że było to dla mnie niepojęte.

Bulwy na targu nad Titicaca - prawdopodobnie nie tylko ziemniaki
Coś. Może szczawik bulwiasty, może ziemniak. Może coś innego.
    Może była to kwestia ekonomiczna, może element zagranicznych nowości? Przecież w Europie też dużo bardziej popularna jest dziś fasola niż ten cudowny – najlepsze warzywo – bób. A potomkowie Inków naszego strączkowego giganta przedkładają nad rodzimą fasolę. Swoją drogą hitem jest bób suszony, przegenialny w smaku. Trzeba tylko uważać, by nie ukruszyć sobie na nim zęba, co Autor był któregoś razu wziął i sobie uczynił.
Lima beans - jeden z gatunków fasoli jeszcze używany w Peru, w rejonie Icy. Nie łamie zębów.
    W Peru ziemniak nie został pokonany definitywnie tylko w wysokich górach – gdzie oprócz niego nic właściwie nie chce wyrosnąć. Tam też wyhodowano odmiany które poddają się liofilizacji – klimat wysokich Andów sprawia, że bulwy bardzo łatwo przemrozić i usunąć zeń wodę. Takie suszone ziemniaki długo się przechowują – a jake są w smaku to wspominałem zdaje się w czasie przeprawy po inkaskim wiszącym moście.

Tradycyjny andyjski most wiszący

    Jak nie wspominałem, to już mówię: takie w sumie średnie.

Tradycyjne liofilizowane indiańskie ziemniaki (czarne) wraz ze zwykłym kolegą

    Co ciekawe andyjska bulwa doczekała się w Polsce własnego pomnika – w Biesiekierzu na Pomorzu stoi sobie dumnie rzeźba ziemniaka.

Pomnik Ziemniaka
    Z czasów młodości pamiętam też, że zawsze wrzesień/październik pachniał dymem gorajek z łyntów (łęciny, łęty), czyli z ognisk tworzonych z suchych nadziemnych pozostałości ziemniaczanych krzaków. Nawdychał się tego człowiek sporo, i tylko mam nadzieję, że wyziewy te nie były trujące – jak trujące są pełne toksycznej solaniny jagody psianki ziemniaka. Dziś zresztą łyntów się już nie wypala, a i wykopki (przypominam, że ziemniaki tradycyjnie kopie się dziabką!) zmieniły termin – pierwsze plony ziemniaka potrafimy uzyskać już na początku maja, w czasie gdy kiedyś dopiero bulwy wyjmowało się z kopców (pamiętam, że w dniach awarii w elektrowni w Czarnobylu właśnie wyjmowaliśmy pyrki przygotowując je do sadzenia). Dziś zresztą ziemniaków też się nie kopcuje. Ot, nowoczesność w domu i zagrodzie.

Wesołe ziemniaczki w knajpie serwującej turecki/bałkański kumpir - nadziewanego pieczonego ziemniaka - w Luksemburgu

    I tylko ziemniaczki dalej można zostawić – jak się zje mięsko.

19 września 2025

U Karola, dziadka Europy

    Był lutowy mroczny – nie dlatego, że akurat byłem w Niemczech, tylko po prostu: gęste chmury ograniczały dostęp Słońca – poranek, może niezbyt śnieżny, za to równie mało mroźny. Choć absolutnie nie było ciepło – wiatr i zwyczajna w krajach klimatu kontynantelnego morskiego wilgoć mocno dawała się we znaki. Ponura zima nad Dolnym Renem nie brała jeńców – i mam nadzieję, że bywa czasami inna, choć nie postawiłbym na to wielkich pieniędzy. Rzymianie, którzy założyli tu swoje miasto (Aquisgranum, na cześć celtyckiego Granusa, utożsamianego z Apollinem czy Asklepiosem) w takie dni zapewne gromadzili się przy termalnych wodach będących do dziś bogactwem tego miasta.
Resztki Aquisgranum
    Ja na termalne zabawy nie miałem czasu – musiałem dostać się do nieodległego Maastricht, miasta równie wiekowego co Akwizgran – Aachen – Aken – Aix-en-Chapelle, i równie, mimo wesołych karnawałowych dekoracji, ponurego w tych dniach. Wracałem z Teneryfy (stąd i szok termiczny), i tak zaplanowałem podróż, by oprócz przesiadki w Niderlandach zajrzeć właśnie do dawanej stolicy Imperium Karolingów.

Grasshaus z XIII wieku, acz na karolińskich fundamentach na akwizgrańskiej starówce
Karnawałowe Maastricht
    A było na co popatrzeć – wszak na swoją główną siedzibę miejsce to wybrał nie kto inny jak Karol Wielki.
Carolus Magnus
    Fakt, niewiele z pałacowego założenia Imperatora zostało – ale Pfalzkapelle, Kaplica Pałacowa, cud architektury, swego czasu największa kamienna konstrukcja na północ od Alp i grobowiec cesarza – dalej stoi.

Katedra w Akwizgranie zawierająca Pfalzkapelle
    Budynek wzorowany był podobno na późnorzymskim kościele San Vitale w Rawennie, ostatniej stolicy zachodniorzymskiej. Karol Wielki świadomie chciał nawiązać do czasów rzymskich, i odbudować Zachodnie Cesarstwo w opozycji do Bizancjum. Dwieście lat później ten sam plan powzięli Ottonowie, Wielki i Rudy).

Kościół św Witalisa w Rawennie
    Kaplica okazała się trwalsza niż ogromne Karolowe władztwo, rozciągające się od Hiszpanii po Węgry (choć oczywiście obu tych tworów technicznie jeszcze nie było).
Girona w pirenejskich marchiach chroniących od Zachodu Imperium Karolingów
Stolica panońskiego Księstwa Błatneńskiego, karolińskiego lennika
    Nie ma co ukrywać, że zabytków z czasów karolińskich nie zachowało się zbyt wiele – 1200 lat wojen od czasu do czasu tylko przerywanych pokojem zrobiło swoje – stąd taka moja ogromna chęć zobaczenia owej kaplicy, będącej dziś częścią akwizgrańskiej katedry.
Lindenhof w Zurychu, miejsce po karolińskim pałacu
    Rzecz jednak nie była łatwa – wspominałem, był lutowy poranek, zaraz musiałem wsiadać w PKS (czy tam w niemieckie PKP) na lotnisko w Maastricht – katedra była zamknięta. Otworzyć wrota miała za kilka godzin, kiedy już będę czekał na samolot do Polski (kraju, gdzie macki Karolingów nie sięgnęły). Podszedłem jednak do głównego wejścia – romańskiego, czyli nieco młodszego od kaplicy (prezbiterium katedry to typowy gotyk). Patrzę: drzwi uchylone. No to wchodzę cichutko do środka. Nikogo... A nie! Jednak ktoś jest w środku. Dostrzegł mnie. To jeden z członków obsługi tego zacnego miejsca. Zakrystianin, powiedzmy.
    - Jeszcze zamknięte – stwierdza oczywistość.
    - Wiem – przyznaję ze skruchą – ale zaraz mam samolot, i później nie będę mógł zobaczyć – robię słodkie oczka Kota ze Shreka, zapewne niezbyt mi się to udaje, ale zakrystianin po chwili przemyśleń kiwa głową.
    - Proszę wejść, ale na chwilkę tylko. W końcu jest zamknięte.
    - Oczywiście.
    Nie byłem wewnątrz długo – ale za to sam. Mogłem w spokoju pokontemplować nie tylko relikwiarz ze szczątkami świętego (tak, Karola Wielkiego kanonizowano; uczynił to po prawdzie antypapież, więc jest z tym trochę przepychanek, ale otoczony jest lokalnym kultem; czci się go zresztą nie tylko tam, o czym za chwilę) ale i wspaniały tron cesarski (trochę późniejszy niż Karol), wspaniały kandelabr cesarza Fryderyka czy bizantyjskie w swej formie zdobienia. Cudna sprawa – pomijając ładunek historyczny to za sam kształt katedry należał jej się wpis na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.

Wnętrze Pfalzkapelle
Grób Karola Wielkiego
    Ciągnące się od Danii po Rzym imperium niewiele przeżyło swojego twórcę. Na szczęście dla cesarza przeżył go tylko jeden pretendent, syn Ludwik, ale już wnuków było trzech – i ci wzięli się za łby, o czym zdaje się wspominałem już przy okazji wpisu o Strasburgu.
Strasburg - miejsce Przysięgi Strasburskiej młodszych wnuków Karola
Europarlament w Brukseli
    I Brukseli – wszak pierwotne państwa Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej mentalnie odwoływali się właśnie do jedności Europy w czasach pierwszych Karolingów (szkoda tylko, że nas, nijak z tą historią niepowiązanych, na siłę chcą wtłaczać we wspólną narrację; Europa ukształtowała się jako kontynent wielu tradycji, nie jest jednorodna).
Prawosławny monastyr w podlaskim Supraślu
    Dziedzictwo Karola Wielkiego – dziś oczywiste – przez kilkaset lat wcale nie było aż tak widoczne. Dopiero XIX wiek (i XX) jakby na nowo odkrywa tę postać. Charlemagne staje się ojcem narodu w Republice i Cesarstwie Francuskim – w opozycji do Ancient Regime. Karl der Gross pojawia się u niemieckich romantyków jako źródło niemieckości Europy – a od artystów poprzez filozofów przechodzi ta koncepcja na niemieckojęzycznych polityków (warto dodać, że najsłynniejszy z nich, działający w pierwszej połowie XX wieku, też był malarzem-akwarelistą). Żeby było zabawniej sam Karol nie był ani Niemcem ani Francuzem. Ale przecież nie o fakty chodzi w polityce historycznej. Nam też ostatnio na potęgę bohaterów kradną nowe państwa Europy Wschodniej, a my w sumie nic z tym nie robimy. Smutne.
Niszczejące polskie dziedzictwo na Wschodzie

12 września 2025

Społeczeństwo obywatelskie

    Powoli kończę serię wpisów o Szwajcarii (a o dawnych ziemiach Imperium Karolingów na tą chwilę tylko jeden jeszcze planuję – choć skoro zajmowało pół Europy, to jeszcze wróci, niczym gristoj – radzieckie wino musujące produkowane metodą szampańską acz szampanem nie mogące się zwać – na sylwestra; to pewne), to postanowiłem nieco odkłamać informacje o sielskim życiu w tym dziwnym alpejskim tworze.
Wędrówka po alpejskich ścieżkach
    Acz niezwykle malowniczym, inspirującym malarzy czy pisarzy. Wszak w wodospadzie Reichenbach ginie Sherlock Holmes (Arthur Conan Doyle po kilku latach go wskrzesza – trudno powiedzieć, czy sprawiły to prośby fanów, czy ich pieniądze), a alpejska burza gdzieś podle Jungfrau chyba znalazła się w Hobbicie jako starcie górskich olbrzymów (mnie zaskoczyła burza w Andach, ale w żadną powieść tego nie wplotłem póki co). Literackie wampiry i potwór Frankensteina pochodzą znad Jeziora Genewskiego. Szkoda, że Mont Blanc nie jest w Szwajcarii, bo mógłbym jeszcze o Kordianie wspomnieć, i o tym, że jednym z pierwszych zdobywców (i pierwszym Polakiem) był Jacek Malczewski. Malarz.

Podpis Lorda Byrona na Zamku Chillon nad Jeziorem Genewskim
Mont Blanc - po sąsiedzku
    Niestety, póki co w rejonie Jungfrau nie byłem, a i Reichenbachu koło Berna nie widziałem. To inny landszaft wkleję.
Przełęcz Fluela
    Jakby nie było – jawi nam się Szwajcaria jako kraj spokoju, dobrobytu i wolności. Tak. Warto dodać, że wojny domowe w Konfederacji Szwajcarskiej ustały dopiero z połową XIX wieku – w efekcie czego postanowili Szwajcarzy stworzyć instytucje ogólnozwiązkowe – jak choćby parlament, ulokowany w Bernie. Dzięki tej decyzji mogą kartografie w spokoju sumienia umieszczać na mapach szwajcarską stolicę – choć de iure kraj nie ma grodu stołecznego.

Gmach szwajcarskiego parlamentu
    Z tym brakiem spokoju wiąże się też dobra renoma Szwajcarów jako najemnych żołdaków. Jeżeli co chwila walczysz z sąsiednimi kantonami (chociażby o religię, jak wspominałem przy wpisie o Huldrychu Zwinglim; przy okazji opowieści Zurychu nie wspominałem, że w wyniku awanturniczej postawy miasta-państwa na jakiś czas wywalono je z szeregów Starej Konfederacji Szwajcarskiej), a do tego mieszkasz w ubogich górach i masz nadprodukcję dzieciaków nie dziwota, że wysyłasz je w kamasze. Który przeżyje, będzie bogaty. Sławę szwajcarskich wojowników umacniają też zwycięstwa nad Burgundią i Habsburgami (Arnold Winkelried to co prawda postać fikcyjna, ale zwycięstwa pod Sempach czy Murten/Morat są jak najbardziej prawdziwe). Nawet słynny papież-wojownik Juliusz II zaciągnął szwajcarskich najemników – Gwardia Szwajcarska do dziś ochrania Państwo Watykan.
Miejsce pracy Gwardii Szwajcarskiej
    Ale Szwajcarzy przez wieki ochraniali różne koronowane głowy. To oni poświęcili życie chroniąc Ludwika XVI w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Jak wiemy, finalnie król został zgilotynowany, ale w Lucernie ocalali z masakry najemnicy zafundowali zmarłym towarzyszom pomnik Lwa (autorstwa pana Thorvaldsena, tego od warszawskiej konnej statuy Józefa Poniatowskiego). To jeden z emblematycznych landszaftów miasta.
Lew Lucerny
    Co do Gwardii Szwajcarskiej w Watykanie, mówi się, że to jest jedyny regularny oddział szwajcarskiego wojska. W sumie... Konfederacja Szwajcarska nie posiada armii jako takiej – natomiast każdy obywatel ma obowiązek odbyć przeszkolenie wojskowe, i być gotowym na mobilizację w wypadku zagrożenia. Najczęściej posiada też w domu służbową (tj. taką, którą będzie mógł użyć gdy powołają go do sformowanej dekretem mobilizacyjnym milicji) – acz nie wolno mu posiadać do niej amunicji. Każdy kanton ma własne przepisy, ale generalnie kraj jest jednym z najlepiej uzbrojonych na Świecie. To jeden z powodów, dla których nikt na Szwajcarię nie napada. Z każdego okna może paść strzał w przeciwnika. Mimo to w latach 30-tych zeszłego wieku Szwajcarzy sporo zainwestowali w konstrukcje obronne (normalnie, bunkrów jak w Albanii). Cóż, jeśli graniczy się z Niemcami zawsze trzeba być czujnym.

Bunkier w Zurychu
Panorama doliny Renu: kanton Sankt Gallen i austriacki Vorlarberg
Przeciwczołgowe zęby smoka
   
Drugim powodem nieatakowania Konfederacji Szwajcarskiej jest fakt trzymania przez nich kasy – najczęściej obu stron konfliktu. To kolejna z przyczyn bogactwa obywateli kraju.

Jezioro Zuryskie w Zurychu, finansowym centrum kraju
    Fakt, że mieszkańcy Szwajcarii zarabiają bardzo dużo – ale płacą też niezwykle wysokie podatki (najczęściej jednak lokalnie, do kasy kantonalnej), dla nas czasem dziwne. Ot, chociażby od posiadania psa. W niektórych kantonach należy dodatkowo przechodzić odpowiednie szkolenia z obsługi zwierzęcia, albo uzyskać zezwolenie od sąsiadów. O ubezpieczeniu OC nawet nie wspominam.
    - Mówią, że u nas diktatura – westchnął znajomy Azer z którym kilkukrotnie byłem w Szwajcarii – A gdzie tu wolność? Nu, tyla zakazów? U nas wolność, tu diktatura.
    Coś w tym jest – w Szwajcarii wolno tylko to, co nie jest zakazane. A zakazów tam wiele. I nikt ich nie łamie, bo stworzono już tam społeczeństwo obywatelskie pełną gębą.

Pomnik demokracji bezpośredniej w Appenzellu
    Co to takiego, to kiedyś już na blogu wspominałem, przy okazji wizyty w Australii, gdzie takież społeczeństwo też istnieje. Jak się komuś linka nie chce klikać, to przytoczę definicję jaką uraczył mnie tamtejszy Polonus, Janusz:
    - Społeczeństwo obywatelskie to takie, w którym każdy na każdego doniesie, jak tylko zobaczy, że robisz coś złego. Nieważne, czy sąsiad, czy szwagier: złamiesz zakaz, to od razu zakapuje.
    Słysząc takie rewelacje znajomy Azer pokręcił ze smutkiem głową, machnął ręką i westchnął:
    - A eto u nas niby diktatura...

Ebenalp - schronisko Aescher
Säntis w Alpach Appenzellskich
Przełęcz Bernina

5 września 2025

Demokracja

    Jednym ze szwajcarskich kantonów gdzie świąteczną potrawą bywa kot jest kanton Appenzell (a raczej dwa kantony, ale o tym może później). Kanton wiejski i niewielki, taki w sumie nasz powiat maksymalnie, ale niezwykle malowniczo położony – jak to zwykle w Alpach.
Seealpsee i Säntis, najwyższy szczyt Appenzellu
    Tak, to schronisko (właściwie to knajpka i niewielki gościniec na zboczu Ebenalpu, schronisko jest na szczycie) Aescher Gasthaus am Berg, uznawane przez National Geographic za jeden z najładniejszych lanszaftów na Świecie to w Appenzellu.

Schronisko Aescher
    Miejscowymi jaskiniami – i kaplicą wewnątrz – jakoś mniej osób się podnieca.

Jaskinie Ebenalpu
    Oprócz wspaniałych widoków (na przykład na Säntis, najwyższy szczyt kantonu) słynie Appenzell także z bardzo dobrego piwa (a do piwa także sera) oraz psa appenzellera, zdaje się w swym założeniu pasterskiego (podobno nie chyta, ale to musiałby potwierdzić drugi – po Fredim Kamionce Gmina Burzenin – najsłynniejszy pies w polskich Internetach, niejaki Sworzeñ; nie wiem tylko, czy psy czytają blogi).

Alpy Appenzellskie na etykiecie i w rzeczywistości
Pasterski pies appenzellerski w wersji pluszowej
   
Swoją drogą w Appenzellu i sąsiednim Sankt Gallen bywa, że na większe święta konsumuje się także psy – nie wiem, czy dlatego, że koty się skończyły (jak w 2001 roku w Argentynie w czasie wielkiego kryzysu), czy zwyczajnie, z apetytem. Dla różnej maści oburzonych bambinistów przypominam, że wszystkie ssaki są dla człowieka jadalne, a psy – jedzone w Szwajcarii rzadziej niż koty – są przysmakiem na Dalekim Wschodzie. Były też ważnym źródłem białka w prekolumbijskich Amerykach. Syte społeczeństwo nigdy nie zrozumie głodnego.

Bezwłosy pies andyjski w wersji leniwej
    Z jeszcze jednej rzeczy kanton Appenzell (czy też dokładniej Appenzell-Innerrhoden) jest znany. Oto jest to jedyny – obok także niezbyt wielkiego kantonu Glarus – kanton, gdzie panuje prawdziwa bezpośrednia demokracja. Taka, w której każdy obywatel ma głos – i na dodatek ów obywatel może się personalnie wypowiedzieć na temat głosowania. Proszę zobaczyć jaka to różnica: u nas, żeby obywatel mógł wyrazić opinię należy zebrać ileś tam tysięcy podpisów, dostarczyć to do parlamentu (gdzie w teorii zasiadają wybrani przez Naród przedstawiciele; ordynacja wyborcza sprawia, że do sejmu wchodzą nie ci, na których się głosuje, a tacy politykierzy, którzy są wysoko na partyjnych listach; często są to indywidua pozbawione nie tylko moralności, co w polityce jest w sumie rzeczą niezbędną, ale i będące kognitywnymi immakulatami o zerowych wręcz umiejętnościach; albo zwykli kłamcy i jurgieltnicy), a i tak nie ma pewności, że owe podpisy nie zostaną zmielone w sejmowej niszczarce. Oto raz w roku (w Appenzell zdaje się pod koniec kwietnia, w Glarus na początku maja) wszyscy obywatele zbierają się na głównym placu stolicy kantonu – także Appenzell – i głosują nad przedstawionymi problemami czy ustawami. Głosują w sposób najlepszy z możliwych: przez publiczne podniesienie ręki (przeciwnicy tego sposobu podnoszą larum, że to jak to, że głosowanie powinno być tajne – ale gdzie tam: jeżeli podejmujesz jakąś decyzję, miej odwagę dać tej decyzji swoją twarz; i w razie czego ponieść konsekwencje nieprzemyślanego podniesienia ręki; odpowiedzialność, ot co!). Przed głosowaniem każdy obywatel ma też prawo publicznie – z ambony ustawianej na tą okoliczność na Landsgemeidenplatz (Plac Zgromadzenia Ludowego) – na dany temat się wypowiedzieć.
Głosujący na Placu Zgromadzenia Ludowego
    Znamy to doskonale z historii – tak funkcjonowała demokracja ateńska, słowiańskie wiece czy germańskie tingi. I taka forma rządów (mówię to jako przeciwnik demokracji) działa. Ale tylko li w małych społecznościach. Większe twory, ludniejsze, zwyczajnie nie są w stanie tak funkcjonować. Weźmy chociażby liberum veto, tą źrenicę Złotej Szlacheckiej Wolności. Jeden poseł mógł zerwać cały sejm – i w teorii miało to powstrzymać zapędy absolutystyczne w Rzeczypospolitej. Ale wystarczyło tylko, by ów człowiek był opłacony przez jakieś lobby (podobnie jak dzisiaj, zazwyczaj zagraniczne). Wtedy każda reforma czy próba wzmocnienia państwa łatwo mogła być zablokowana. W Appenzell-Innerrhoden jest jakieś 15 tysięcy mieszkańców.

Zameczek w Appenzellu
    Appenzell-Innerrhoden, bo jest jeszcze Appenzell-Ausserrhoden: w czasach Reformacji kanton podzielił się na dwa półkanatony – katolicki (Innerrhoden) i protestancki (Ausserrhoden). Ot, po prostu mieszkańcy się dogadali, żeby pewnie nie doszło do rozlewu krwi: my sobie, wy sobie (znaczy: oczywiście, że doszło, stracono m.in właściciela lokalnego zameczku, za nazbyt agresywną protestancką propagandę). Ten stan formalnie (czyli od końca XVI wieku) trwał do 1997, kiedy Konfederacja Szwajcarska zlikwidowała półkantony, a oba twory zyskały status osobnego kantonu. Z tym, że w głosowaniu kantonalnym (czy jak to się tam zwie) mają tylko po pół głosu – pozostałe kantony zaś po jednym (zazwyczaj). Centralna osada, wieś Appenzell, znajduje się w części katolickiej.

Appenzell
    I to w sumie zabawne – dziś wieś Appenzell ma jakieś 5 tysięcy mieszkańców (moje rodzinne miasto niecałe 3,500), a położone całkiem niedaleko w kantonie Sankt Gallen (utworzonego z ziem potężnego opactwa; to właśnie z tych włości wydzielone został – po Wojnach Appenzellskich w XV zdaje się wieku – kanton Appenzell; historia Szwajcarii to pasmo nieustających wojen, nie tylko z Burgundczykami czy Habsburgami, ale głównie pomiędzy poszczególnymi krainami; przypominam jak zginął Zwingli) miasteczko Werdenberg jakieś 40-50 osób. Domów, charakterystycznych drewnianych, z kamiennym parterem i podpiwniczeniem, jest 69.

Werdenberg
    Obie osady mają własne zamki (a my, we Warcie, szukamy swojego od Potopu).

Panorama Werdenbergu

Najchętniej czytane

Horda

     Oprócz pierogów pierwszy najazd mongolski na Polskę przyniósł generalnie pożogę, śmierć i zniszczenie . Możliwe, że dla smakosza to ni...