"Cóż to? Szczur? Bij, zabij
szczura! Ten sztych dukata wart" – krzyczy tytułowy bohater
jednego z największych dramatów jednego z największych dramaturgów
wszech czasów (choć obecnie w dobie marksistowskiego szaleństwa
upadku Zachodniej Cywilizacji odsądzanego od czci i wiary). Czyli –
didaskalia dla tych co nie czytali (a niedługo może być ich więcej
– jeśli spełnią się groźby pewnych grup i dzieła tegoż
autora znikną z listy lektur szkolnych) – krzyczy to Hamlet, jedna
z postaci stworzonych przez Wilhelma Szekspira (względnie hrabiego
Edwarda de Vere, jak prawdopodobnie nazywał się ów geniusz, ale
nie mówcie o tym w Stratford – obywatel tego miasteczka, William
Sheakspeare, jest bowiem kontrkandydatem hrabiego do tytułu
rzeczywistego autora elżbietańskich dramatów; swoją drogą
królowa Elżbieta Tudorówna też jest o nie posądzana). Rzecz
dzieje się w Danii a ofiarą królewicza jest Poloniusz – szpicel,
szpieg i ogólnie dość mizerna kreatura usługująca Klaudiuszowi,
obecnemu królowi-uzurpatorowi i stryjowi hamletowemu. Swoją drogą
niektórzy badacze łączą postać Poloniusza z Polską (byłby to
niejedyny polski ślad w "Hamlecie", wszak Fortynbras
właśnie na nasz kraj czyni najazd), znaną na ówczesnym angielskim
dworze: nasi posłowie pono sporo krwi napsuli Elżbiecie I Wielkiej,
zaś angielskie słowo "spruce" oznaczające używanego do
budowy okrętów świerka wzięło się podobno od określenia "z
Prus", wtedy naszego lenna. Może właśnie z powodu zadrażnień
zasiadającej na tronie Tudorówny Szekspir o Polsce wspomina tylko
zdawkowo i niezbyt pozytywnie możliwe też, że Poloniusz był
rudy.
Ale zostawmy Hamleta, rudego Poloniusza czy innych
bohaterów szekspirowskich (o których zresztą już było kiedyś).
Czas zająć się szczurem.
No, tak właściwie to gryzoniami.
Typowy gryzoń |
Podczas jednej z wypraw do Peru trafiliśmy – zupełnym przypadkiem (o czym innym razem) – do Huarco. To znaczy do ruin preinkaskiej stolicy królestwa o takiej właśnie nazwie. Zwiedzając potężne pozostałości (tak, wiem, brzmi to jak oksymoron – i z lingwistycznego punktu widzenia chyba nim jest – ale trafnie opisuje rzeczywistość) domostw sprzed kilkuset lat odkryliśmy (znaczy – odkryli to archeolodzy, my ino zakonotowaliśmy ten fakt), że spora część budynku była zagrodą i spichlerzem na karmę dla zwierząt. Można by zapytać – co w tym dziwnego? Przecież i u nas w wielu regionach obory/stajnie/chlewiki połączone były z częścią mieszkalną (może i dostarczało to pewnych węchowych wrażeń, ale zimą zapewniało wyższą temperaturę wewnątrz siedliska; z drugiej strony zima na peruwiańskim wybrzeżu jest zjawiskiem równie rzadkim co prawdomówny polityk lub dobrobyt w państwach socjalistycznych) – sęk w tym, że w prekolumbijskiej Ameryce Południowej (w Środkowej i Północnej też) zwierząt udomowionych było jak na lekarstwo.
Pies peruwiański |
Właściwie można wymienić je na palcach jednej ręki nieuważnego drwala: lama-alpaka, jeden gatunek kaczki, bezwłosy pies andyjski, pekari – nie mam więcej pomysłów, za każdą podpowiedź będę wdzięczny. W związku z tym, że Huarco leży na pacyficznym wybrzeżu andyjskie wielbłądowate czy amazońskie pekari nie mogły tu występować, psy i kaczki pewnie już tak – lecz one były trzymane na wolnym powietrzu. Co pozostawało?
Ruiny Huarco |
W spichlerzach znaleziono pokarm roślinny, akurat
odpowiedni dla kawii domowej – jednego z nielicznych
najważniejszych udomowionych zwierząt Ameryki Południowej. A kawia
domowa to przecież nic innego jak naukowy synonim pewnego
popularnego i w Polsce gryzonia. Szczura takiego. Platymus andica.
Świnki morskiej.
Po namyśle stwierdzam, że jednak egzonim
kawia bardziej pasuje do tego stworka, nim też będę się
posługiwał. – wszak ani to świnka, ani – tym bardziej –
morska.
W każdym razie – Indianie masowo hodowali w swoich
siedzibach kawie. Po co? No a po co trzyma się w domu zwierzęta? To
proste: nie, nie po to, żeby przelewać na nie swoje uczucia, ale
jako rezerwuar białka!
Zgadza się, Indianie rozsmakowani byli w
gryzoniach. Typowo rybacka społeczność Huarco białka miała pod
dostatkiem, więc pewnie chomika szczura kawię przyrządzano jako
rarytas – na odpowiednik niedzielnego obiadu albo wizytę
teściowej, ale w społecznościach leżących dalej od wybrzeża
spożywcza rola tego zwierzątka musiała wzrastać – gościła na
stołach (czy na czym tam jedzono – o, mam: na półmiskach!)
półmiskach andyjskich górali wszystkich klas społecznych: od
niewolników po samego Sapa Inkę, władcę Tihuantansuyu. I nie
tylko chyba spożywcza. Po dziś dzień kawia – zwana (tu można
zobaczyć, że ortografia dla współczesnych mieszkańców Andów
nie jest nauką ścisłą) cuy, cui bądź quy (czytaj: kłuj – od
dźwięku jaki wydaje stworzonko; może stąd właśnie świnka i
angielskie guinea pig – równie mylne to miano jak nasze)
wykorzystywana jest przez miejscowych znachorów – curanderos –
jako suplement lek. Kawii używa się na przykład do wyciągania
chorób: obolałe miejsce masuje się za pomocą zwierzaczka, a ten
wyciąga chorobę. Pomaga? Pomaga. Może trochę na zasadzie efektu
placebo, może dzięki masażowi – ważne, że pacjent zadowolony.
A co za tym idzie i curandero (Antoni Kosiba). Gryzonia nikt o zdanie nie pyta.
Może świeżą świnkę? |
A
czy dziś w Peru można kawię zjeść? Można – choć,
przynajmniej w miastach, nikt już nie trzyma ich w kuchni. Taniej
jest kupić świniaka gryzonia na targu – od obwoźnego sprzedawcy
gryzoni (już sparzonych – wrzątkiem pozbawia się je sierści;
skubie jak kurczaka). Albo zwyczajnie: zjeść w restauracji. Wbrew
pozorom danie to jest całkiem popularne wśród andyjskich górali,
więc oprócz drogich jadłodajni dla Gringos, gdzie kawia serwowana
jest jako egzotyczny przysmak (tuż obok steków z alpaki; lama, choć
w mojej opinii smaczniejsza i dużo ciekawsza, ma mięso bardziej
żylaste i trudniej strawne dla Białasa, więc i trudno jej
uświadczyć w tego typu lokalach) podawana jest w normalnych
knajpach czy innych przydrożnych barach – zwłaszcza, jak
wspomniałem, w Andach.
Andyjskie wielbłądowate |
Skąd wiem? Cóż, z autopsji – o czym
odrobinę więcej będzie w następnej części tego volens nolens
kulinarnego wpisu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz