Kawia domowa vel świnka morska. Z
pierwszej części można wywnioskować, że – podróżując po Andach zdarzyło mi się skonsumować to stworzonko. Cóż, gratuluję
wszystkim domorosłym detektywom. Zgadza się.
Pierwszy raz
jadłem tego gryzonia w prostej garkuchni tylko dla miejscowych,
znajdującej się na jednym z kuzkańskich podwórek. Ha. Podwórko.
Dziedziniec nawet. Kolonialne domy dawnej inkaskiej stolicy mają
bowiem kształt wywodzący się wprost z rzymskiej willi –
przypominają klasztorne wirydarze (też wyrosłe z antycznych domów)
otoczone krużgankami. Tylko zbudowane są na kamiennych
prekolumbijskich fundamentach. To podwórko, leżące tuż-tuż
dawnego centrum Tihuantansuyu, placu Haukaypata (dziś to także główny
plac Cuzco, Plaza de Armas, z katedrą i klasztorem jezuitów,
wspaniałymi przykładami andyjskiego baroku; starszy klasztor
dominikanów powstał na ruinach Qoricanchy, głównego centrum
kultowego Tihuantansuyu) miało to wszystko.
Widok na Plaza de Armas w Cuzco |
Bo były i
krużganki, i kolonialna dachówka, i prekolumbijskie mury. Było też
sporo brudu, nieporządku i suszące się na sznurku pranie. Były
też metyskie berbecie oraz owa garkuchnia. W bramie zaś wejściowej
kwitły niezliczone geszefty – i to najróżniejsze, w zależności
od dnia i zapotrzebowania. Jednego razu sprzedawano zupę, innego –
szewc naprawiał buty. Sam punkt gastronomiczny na podwórku też nie
był czynny cały czas – ot tylko wtedy, kiedy był potrzebny
miejscowym.
Kuzkańskie podwórko |
I jeszcze rzecz najważniejsza – o mały włos bym
zapomniał: w podwórko to nie zaglądały (oprócz Białasów, ma
się rozumieć: skoro było niewyremontowane, statystyczny turysta
nie chciał mieć z nim nic wspólnego) żadne zbrodnicze instytucje
pokroju s***pidu. O jakość i higienę (w szerokim, nie
unioe***pejskim znaczeniu tego słowa) dbali sami sprzedający –
jeśliby było coś nie tak, to po prostu straciliby klientów i
interes by upadł. W każdym razie – weszliśmy (nie dosłownie:
lokal to był rozkładany namiot rozstawiony w części sporego
przecież podwórca) i zamówiliśmy: cuy al horno. Kawię z
rożna.
Kawia pieczona |
Właściwie to pieczoną. I nadziewaną jakąś miejscową
piochtaniną. W smaku zaś... Bardzo kurczakową. Może też trąciła
jakimś zającokształtnym (ale gdzież tam kawii do naszych królików
czy zajęcy), ale dla mnie była troszkę za sucha. No i, nie da się
ukryć, dosyć to filigranowe danie było. Jakoś chyba nie dochowano
się kawii-brojlerów. Może to był jeden z powodów, dla których
poczciwy gryzoń przegrał z podstawą dzisiejszej kuchni Peru,
kurczakiem.
Innym razem w przydrożnym barze trafiłem na kawię
a la golonka. Pływała w sosie i była dużo tłustsza od pieczonej
– ale jakoś mi miej podeszła (choć najadłem się
bardziej).
Kawia w sosie |
Innym razem? Jeszcze chwalisz się, że jadłeś te
przemiłe stworzenia?
Paka nizinna |
No, chwalę się – zresztą nie był to
jedyny gryzoń jakiego jadłem (drugi to amazońska paka nizinna, majaz, taka
mniejsza kapibara – a ta jest naprawdę pokaźnym stworzeniem).
Wstyd się jednak przyznać, że nie konsumowałem naszego rodzimego
gryzonia – bobra. Owszem, dziś jeszcze jest on pod ochroną, ale
powoli zaczyna wracać do roli jaką spełniał przez setki lat –
szkodnika i utrapienia rolników (rolnicy to są ci ludzie, którzy
produkują pokarm m.in dla wegetarian; warto o nich dbać – o
rolników, oczywiście). Znowu niszczy uprawy oraz na przykład
infrastrukturę drogową – więc może wróci na listę zwierzyny
łownej. A wtedy... Cóż, nie ukrywam, że bobrzy plusk w sosie
chrzanowym jest jednym z moich kulinarnych marzeń – a przypominam,
że jest to danie postne, ponieważ... Ogon bobra (to właśnie ów
plusk) wygląda jakby był pokryty łuską, do tego bytuje głównie
w wodzie, więc ani chybi ma coś wspólnego z rybami. A te, jak
wiadomo, dozwolone są do spożywania w okresach postów – onegdaj
liczniejszych niż dziś.
Kapibara |
Rozmarzyłem się.
Bobrowe ołówki |
Ale, ale –
spyta ktoś – czy zamiast jedzenia biednych kawii nie mogli
andyjscy górale jeść innego mięsa (dla kogoś kto chce zapytać
czy mogli bezeń obyć się całkowicie odpowiem, że wtedy umarli by
z wycieńczenia zapychając się kartoflem, fasolą i papryką),
przecież były jeszcze – o czym wspominałem w poprzedniej części
– lamy, alpaki e tutti quanti. No, zapewne uzupełniali dietę kaczką
czy innym ułowionym ptactwem, dziczyzną (choć były to w dużej
mierze społeczności osiadłe, więc usilnie nie polowali), lecz lam
i alpak nie jedzono zbyt dużo – cenniejsze były żywe, jako
zwierzęta juczne, a zwłaszcza dawcy tkanin (alpacza wełna miała
oczywiście konkurencję w postaci importowanej z nadmorskich nizin
bawełny, ale – tak między nami – porównywać te dwa materiały
to tak jak równać zegarek Philippe-Patek z chińską tandetą z
bazaru). Zostawało jeszcze jedno udomowione zwierzę. Wymieniam je w pierwszej części, ale może umknęło uwadze Czytelnika. Dodam, że
zarówno w Andach, jak i Mezoameryce było używane głównie jako
pokarm. Ktoś już wie? Tak, tak, to stworzenie dla naszego kręgu
kulinarnego jest jeszcze bardziej szokujące niż kawia domowa.
Udomowiona lama w Andach. Nie obiekt kulinarny. |
Mowa
oczywiście o niezbyt urodziwym bezwłosym psie andyjskim, czy tam
inkaskim. Dlaczego go udomowiono i zjadano? Cóż, trzymanie zwierząt
dla przyjemności – czy w cyrku, czy w mieszkaniu w bloku jest
bardzo samolubne (i możliwe, że okrutne) – w stosunku do
zwierzęcia oczywiście. Prekolumbijscy mieszkańcy Ameryki (i
ogólnie – Ludzkość) przez wieki nie mieli takich moralnych
dylematów. Zwierzę miało być użyteczne dla Człowieka, żadna
tam sztuka dla sztuki: pies bywał więc stróżem, obrońcą, cieciem
przy stadzie owiec, a w tym wypadku – źródłem białka.
Oryginalny prekolumbijski pies wypoczywający obok czaszki kajmana |
Nie,
psa jeszcze nie jadłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz