Ważne sprawy rodzinne zobligowały
mnie pewnego razu bym udał się na Antypody – czyli mówiąc
kolokwialnie: do Australii. Zwerbowałem więc koleżankę – i
polecieliśmy.
Traf chciał, że był to środek
australijskiego lata. U nas jest to sezon, dajmy na to, burzowy, tam
– czas pożarów. Pożarów wszystkiego – lasów, domów,
pastwisk, buszu. Właściwie nie pali się tylko ocean i pustynia
(czyli – statystycznie – większość kontynentu jest niepalna;
zgadza się, statystyka to królowa kłamstwa). Dodajmy jeszcze, że
były to największe australijskie pożary od lat 70-tych XX wieku.
Góry Błękitne - kraina eukaliptusa |
- Spoko – stwierdziła koleżanka –
Mieszkam na Śląsku, to wzięłam ze sobą maseczki antysmogowe. Na
wypadek, jakby paliło się niedaleko.
Nawet bowiem w odległej od Australii
Polsce słychać było głośne lamentacje o tym, jak to dym z
płonących lasów sprawia, że w Sydney (mieliśmy w planie
odwiedzić to największe australijskie miasto) nie ma czym oddychać,
że smog, et cetera, et cetera.
Południowy kontynent zazwyczaj
utożsamiany jest krainą spokoju, dobrobytu i szczęśliwości –
niezłe konotacje jak na miejsce, które zaczynało swoją karierę
jako wielkie więzienie (dobra, trochę przemawia przeze mnie
europocentryzm, historia Australii jest dużo dłuższa, ale...
bumerang i rysunki naskalne trudno uznać za szczytowe osiągnięcia
cywilizacji). Rzeczywiście jest Australia krajem, w którym żyje
się bardzo spokojnie – na każdym kroku można usłyszeć "no
worries, mate", "nie ma problemu, ziomeczku" – i
bardzo dostatnio (miejscowe ceny potrafią przyprawić inostrańców
o zawrót głowy), ale dzieje się to kosztem wielu, naprawdę wielu
zakazów. Wysokie mandaty sprawiają, że są one respektowane. Na
przykład nigdy nie jeździłem autem tak zgodnie z przepisami jak
tam. A na autostradzie – podkreślam: autostradzie – jest
ograniczenie do 110 km/h. Jedziesz przez pustkowie, prostą drogą.
Ale nie. 110 (z kolei na krętych, górskich drogach, gdzie wlekliśmy
się może 40 km/h jest... 80; ja tego nie rozumiem). Znajomy za
przekroczenie prędkości o 21 km – co prawda w terenie szkolnym –
dostał mandat opiewający na ponad 2000 AUD. Przeliczcie to sobie.
Jeździliśmy grzecznie jak nigdy.
Jest jeszcze jedna (ha!) rzecz
uprzykrzająca życie w tym ziemskim raju. Przyroda. Fauna i flora.
Jest groźna. Śmiertelnie. Co prawda taki kangur rudy (największy
gatunek tego torbacza) może najwyżej złamać komuś kopnięciem
miednicę – lub pęknąć wątrobę – ale są inne stworzenia,
dużo bardziej niebezpieczne. Jadowite. I nie, nie chodzi tu o węże.
Tych śmiertelnie jadowitych nie ma w Australii tak dużo – zostały
bowiem pozagryzane przez pająki... W oceanie są rekiny, owszem. Ale
przed rekinem w sumie da się uciec, a przed meduzami nie. Spotkanie
z nimi dla człowieka kończy się jak spotkanie Titanica z górą
lodową. Słychać muzykę. A rośliny? Sumak jadowity, na którego
oparzenia nie ma antidotum? Ha.
Najbardziej perfidną z istot
występujących na tym odległym kawałku ziemi jest jednak...
Eukaliptus.
Kilkadziesiąt – albo i lepiej –
gatunków to główny składnik lasotwórczy w Australii.
Charakterystyczny wygląd – skórzaste liście i łuszcząca się
kora – i zapach olejków eterycznych dopadnie cię w każdym
australijskim lesie. Czy to będą (wpisane na Listę Światowego
Dziedzictwa Ludzkości UNESCO) lasy deszczowe w Springbrook i
Richmond Range, czy niemal monokultury eukaliptusowe Gór Błękitnych
(też na UNESCO, a co) – wszędzie to samo. Eukaliptus eukaliptusa
eukaliptusem pogania.
Lasy deszczowe Gondwany |
Swoją drogą miejscowi mówią na nie
gumtree i – jak wyjaśnił mi miejscowy Polonus, Janusz – nie
parkują pod nimi samochodów. Ponieważ eukaliptus oprócz liści ma
także brzydki zwyczaj zrzucania całych gałęzi.
Ale. Gdyby tylko to. Ma jednak
eukaliptus inną, gorszą cechę, związaną ze swoim cyklem
życiowym.
Mianowicie – mały eukaliptus,
eukaliptusiątko, do swojego wzrostu potrzebuje wyjątkowo dużo
światła. Sęk w tym, że australijskie lasy charakteryzują się
niezwykle bujnym podszytem (przypomnienie z biologii – to w lesie
warstwa krzaków i innych chynchów), więc nasionka eukaliptusa nawet
gdy wykiełkują to obumierają. Cóż, biada. Zagrożone zostaje
następstwo pokoleń, eukaliptusy nie mogą się doczekać potomstwa
(a z biologicznego punktu widzenia to przecież jedyny sens istnienia
organizmu – przekazać geny dalej), czyżby miałyby wyginąć?
Otóż nie. Eukaliptusy wpadły na genialny pomysł: olejek
eukaliptusowy jest olejkiem... łatwopalnym. W gorące letnie dni
eukaliptusowe lasy całe parują (na niebiesko – nazwa Gór
Błękitnych nie wzięła się znikąd – właśnie od oparów
olejków eterycznych) i wystarczy iskra, żeby przesuszona ściółka
stanęła w ogniu. Płomień strzela wysoko, szybko wspina się po
pniach drzew pokrytych – jak wspominałem – łuszczącą się
korą. Która to kora przy najmniejszym nawet podmuchu wiatru odrywa
się i leci dalej przenosząc – w tym wypadku życiodajny (dla
eukaliptusa, oczywiście) – ogień dalej. Paprocie, banksje czy
inne rośliny w podszycie płoną (płonie też wszystko w okolicy –
także ludzie). Las się oczyszcza, staje się świetlisty, małe
eukaliptusiątka mogą spokojnie kiełkować i wzrastać (swoją
drogą korzystają z tego też banksje – niezwykle ciekawe rośliny,
półpasożyty – których nasiona wypadają z owocni i uzyskują
zdolność kiełkowania właśnie po pożarach) – dodatkowo na
świeżo nawiezionej popiołem glebie.
Owoce banksji |
Tak się dzieje oczywiście, gdy pożar
lasu jest całkowity. Zdarza się to raz na kilkadziesiąt lat –
eukaliptusy które widziałem wyrosły w większości po tych
olbrzymich pożarach w latach siedemdziesiątych zeszłego stulecia.
Śmiesznie to wygląda: las naturalny, a wszystkie drzewa w podobnym
wieku – jak w naszych monokulturach sosnowych.
Góry Błękitne kilka dni po pożarach |
Kiedy ogień nie wypali jednak lasu do
końca staje się kolejny cud – tydzień po pożarze ze zwęglonych
zdawałoby się pni wystrzeliwują nowe gałązki. Taka totalnie
świeża zieleń wspaniale odcina się od czerni pogorzelisk. W takim
wypadku małe eukaliptusy będą musiały chwilę poczekać, bo
rodzice za chwilę odetną dopływ światła do dna lasu – ale
stare eukaliptusy i tak zyskują: wykosiły konkurencję i użyźniły
ziemię – więc póki co wygrywają (a na dodatek usmażyły pewnie
trochę koali, które przecież przyjaciółmi eukaliptusów nie są,
nie?).
Po pożarach |
My przybyliśmy do Australii właśnie
jakiś tydzień po zakończeniu pożarów – byliśmy więc
świadkiem tego cudu odradzania się spalonych zdawałoby się do
szczętu lasów. Maseczki przydały nam się już po powrocie do
Polski – w związku pandemią koronawirusa. Ale wtedy jeszcze tego
nie wiedzieliśmy.
Nowe życie |
Plany w zwiedzaniu Australii
pokrzyżowały nam natomiast powodzie. Ze Springbrook uciekliśmy w
ostatniej chwili, Canberry nie zobaczyliśmy i zostałem, volens
nolens, tępicielem szkodników (ze swej zalanej nory wyszła sobie
ropucha aga – groźny gatunek inwazyjny w Australii – i trzeba ją
było wytropić, złapać i zutylizować; Świat stał się choć w
małym stopniu lepszym miejscem). Napadły nas też chmary komarów.
Tak, że po wizycie w Australii mogę
śmiało powiedzieć, że jest to prawdziwy Raj na Ziemi (ale nie
pytaj o węże, pająki, pożary, powodzie, cyklony, rekiny, meduzy,
susze i inne takie).
Powódź |
Z miejsc naznaczonych cywilizacją odwiedziliśmy za to największe miasto na kontynencie - o tym wpis 26.06.2020
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz