Czas się przynajmniej na tą chwilę z
Peru i szerzej Ameryką Południową żegnać – choć zapewne
jeszcze tam wrócę (zwłaszcza, że właśnie rozbijam się po tej
części Świata EDIT: po dżungli). Ale żeby tak nie przeskakiwać brutalnie, tylko
płynnie wrócić na Stary Kontynent, to niechże będzie o
lodowcach.
Tak, tak, niby tropiki, niby zaraz równik, ale w
Andach jest wysoko. I zimno. Więc i lodowce są. Tu z hiszpańskiego
zwą się Nevado, a o przygodach różnorakich w czasie trekkingu
dookoła jednego z nich, nazwanego na cześć prekolumbijskiego Pana
Burz, Ausangate (i – jakże by inaczej – burzy; magia miejsca)
dawno temu na blogu pisałem.
Górskie lodowce a Andach –
podobnie jak i te europejskie – znajdują się obecnie w fazie
regresji. Znaczy: kurczą się. Jest to oczywiście normalne,
odpowiadają za to cykliczne fluktuacje klimatu, choć oczywiście
może to wywoływać lokalne problemy. Przykładem jest pełne smogu
boliwijskie La Paz. Wraz z całą aglomeracją czerpie wodę właśnie
z pobliskich lodowców, a te cofają się. Podobno miejscowy kurort
narciarski też od kilku sezonów wyłączony jest z użycia.
Nevado
Ausangate jest co nieco trudny do oglądania z bliska, siedzący w
Cuzco turyści wybierają inny z górujących nad dawną stolicą
Inków lodowiec, dużo łatwiejszy do zwiedzania, Nevado Huamantay (i
inne, pobliskie lodowce).
Pod Huamantay też podchodziłem, on
również się cofa, pozostawiając rzeźbę polodowcową którą
znamy przecież z naszych Tatr Wysokich (gdzie lodowce zanikły tak
dawno, że nawet najstarsi Górale nie pamiętają). Mnie, jako
biologa urzeka proces sukcesji pierwotnej następujący na przedpolu
lodowca po jego ustąpieniu.
Ale oczywiście wcale nie trzeba
jechać w wysokie Andy by to zobaczyć – całkiem niedaleko od nas,
na Półwyspie Skandynawskim, znajduje się najniżej położony
lodowiec w Europie kontynentalnej (jest on także największy),
Jostedalsbreen. A jedno z jego ponad pięćdziesięciu ramion,
Briksdalsbreen, dostępne jest dosłownie dla każdego, nawet dla osób
z pewnymi ograniczeniami lokomotorycznymi.
Jesteśmy w Norwegii,
więc wszystko jest tu sterylne, nie tak jak w Ameryce Południowej –
pod czoło lodowca podejść się nie da. Zresztą przez ostatnie
kilkanaście lat mocno się odsunęło od polodowcowego jeziora – i
grozi dalszą regresją (kilka lat temu zakazano także wspinaczki po
lodowcu – może się po prostu oberwać; swoją drogą na Ausangate widziałem prawdziwą lodowcową lawinę - oto odłamał się kawałek lodu; widok przepiękny, majestatyczne, pod warunkiem, że stoi się, jak ja, na szczycie po drugiej stronie szerokiej doliny).
Swoją drogą
historia tego jeziora – Briksdalsbreenvatn (norweski jest językiem
germańskim, one uwielbiają takie zrosty, po naszemu byłoby to mniej więcej Jezioro przy Lodowcu w Dolinie Briks) – jest niezwykle ciekawa i
pouczająca. Pojawiło się ono w pierwszej połowie XX wieku – od
roku 1910 Briksdalsbreen zaczął się bowiem gwałtownie cofać, o
kilkaset metrów, i w końcu opróżnił nieckę jeziorną. W latach
60-tych, na fali hippisowskiej wolności prawdopodobnie, zaczął z
powrotem rosnąć – i zajął jezioro. Rósł tak – wbrew
prognozom klimatologów, meteorologów, hydrologów, magów, wróżek
i innych baśniowych stworów aktywistów – aż do 1991 roku (może
przestraszył go krwawy rozpad Jugosławii). Co ciekawe: był to
jedyny lodowiec na kontynencie europejskim, który się powiększał.
Choć oczywiście nie rozdmuchiwano tego faktu. Obecnie znowu jest w
stadium regresji – a w roku 2006 stracił w jeden sezon
kilkadziesiąt metrów – więc teraz już zgadza się z
apokaliptycznymi prognozami części z wyżej wymienionych.
Niemniej
tak naprawdę to wcale nie powinno go tu być – jest tu zwyczajnie
za ciepło. Zachodnia Norwegia leży w obszarze umiarkowanego klimatu
morskiego, gdzie prawdziwych mrozów nie ma – zwłaszcza na
wysokości jakichś 360 metrów ponad poziomem morza, gdzie leży
czoło Briksdalsbreen (Jostedalsbreen w najwyższym punkcie ma trochę
powyżej 1900 metrów wysokości). Lodowiec topi się więc jak
szalony – tworząc tysiące malowniczych wodospadów, nieraz
wysokich na kilkaset metrów (pewnego razu ujrzałem tam nawet
wodospad płynący do góry – potężny wiejący znad lodowca wiatr
zwyczajnie zawracał opadające strumienie wody). Ratunkiem dla jego
istnienia jest – również – morski klimat, dzięki
Golfsztromowi niezwykle wilgotny. Otóż co się w lato stopi, to
zimą napada.
Jakie będą dalsze losy Briksdalsbreen? No,
właściwie to nie wiadomo. Prognozy przewidują, że jęzor ten
zaniknie – ale są to tylko prognozy. Kilka sezonów z bardziej
obfitymi opadami i z powrotem może urosnąć – choć to również
są tylko przewidywania, zbyt mało wiemy o zmianach klimatu. Jeżeli
zniknie będę mógł dopisać ten błękitny lodowy jęzor do listy
"never forget".
Swoją drogą regresja lodowców – w
Andach – doprowadziła kilkanaście lat temu do ukazania się
jednej z większych atrakcji Peru. To leżący niedaleko Cuzco
fenomen geologiczny barwnych skał góry Vinicunca. Nie bez przyczyny
zwany Cerro Coloredo (albo Cerro de Siete Colores), po naszemu Górami Tęczowymi.
Lodowiec Bernina w szwajcarskich Alpach |
Nevado Ausangate |
La Paz, miasto żyjące z lodowca |
Nevado Huamantay |
Rzeźba polodowcowa w Tatrach |
Briksdalsbreen |
Nevado Ausangate w pełnej krasie |
Jęzor lodowy z niebieskiego lodu - Briksdalsbreen |
Wodospad płynący do góry |
Never forget |
Góry Tęczowe |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz