Tłumacz

9 kwietnia 2021

Bunkry w czasach zarazy

   Ostatnimi czasy, w związku wszechobecną paniką koronawirusową, jedną z najpopularniejszych – a na pewno jedną z najczęściej wspominanych – miejscowości w Polsce stał się Wąwał. W tej bowiem podtomaszowskiej wiosce w centrum kraju (chodzi oczywiście o Tomaszów Mazowiecki, nie troszkę starszy, ale także powiatowy, Tomaszów Lubelski; w czasach świetności Rzeczypospolitej to ten drugi leżał zdecydowanie bliżej centrum, a tego pierwszego jeszcze nie było) znajdują się bowiem magazyny Agencji Rezerw Materiałowych – tam więc trafiają (ku uciesze jednych, a przerażeniu drugich) różnej proweniencji szczepionki przeciwko słynnemu już wywołującemu panikę wirusowi SARS-CoV 2 (powodującym – jakie zaskoczenie – chorobę nazwaną Covid-19; każdy ją przejdzie, tak jak i inne choroby wywoływane przez zarazki z grupy koronawirusów – jako ozdrowieniec kowidowy mogę powiedzieć, że nie taki diabeł straszny, grunt to nie panikować). Ma jednak Wąwał w okolicy dużo mroczniejsze tajemnice, sięgające w głąb trudnej XX-wiecznej historii Polski oraz obu socjalistycznych okupacji naszego kraju – pierw przez narodowych socjalistów z Niemiec, a potem przez internacjonalnych komunistów z piekła rodem z ZSRS.

Bunkry

    Był styczeń – właściwie nie powinienem dodawać, że mroźny, bo to w sumie jeden z atrybutów tego miesiąca, ale kilka lat anomalii sprawiło, że część ludzi zapomniała, że jak jest zima, to musi być zimno – a ja z kolegą postanowiliśmy przedostać się z Tomaszowa Mazowieckiego w okolice Wąwału – znajdowała się tam bowiem jedna z ciekawszych atrakcji tego rejonu: kolejowe bunkry. Czy też może – będąc dokładniejszym – niemieckie nazistowskie bunkry służące do ukrywania przed Światem pociągów – chociażby sztabowych (najsłynniejszym niemieckim nazistowskim pociągiem była oczywiście "Amerika" – składem tym po terenach wcielonych do Europy zajętych przez III Rzeszę podróżował słynny austriacki wegetarianin i artysta dowodzący ówczesnymi Niemcami; czy "Amerika" gościła w podtomaszowskich bunkrach? Chyba nie – ale zawsze mogła). Takich obiektów jest na terenie dzisiejszej Polski bodajże cztery – dwa na Podkarpaciu i dwa właśnie tutaj. Zbudowane dla dowództwa frontu "Anlage Mitte" szybko – z powodu tempa działań wojennych na froncie wschodnim – stały się niezbyt użyteczne, ale powstały. I zostały. W zimowy dzień dostać się do nich było jednak bardzo trudno – raz, że nie było żadnej komunikacji, dwa – jeden z obiektów, bunkier w Konewce, zimą jest zamknięty jako refugium dla nietoperzy. Dlatego za cel eskapady wybraliśmy drugi z bunkrów, położony w Jeleniu.

Bunkier w Jeleniu

    Łatwo było powiedzieć – przez kilka kilometrów borykaliśmy się bowiem z totalną i prawdziwą gołoledzią. Cudowne to zjawisko, prawdziwy postrach użytkowników dróg, powstaje, gdy warstwa wody pokrywająca nawierzchnię zamarza – najczęściej na kamień. Tworzy się wtedy totalna szklanka – a spacer po niej wymaga sporej ekwilibrystyki. Tak było i tym razem. Do tego kilka dni wcześniej przyszła odwilż (stąd pomysł na wyprawę), zrobiło się mokro, a potem wszystko złapał naprawdę poważny mróz. Cóż, drogę naszą – przez odludzie, a więc raczej nie posypaną solą, piaskiem czy czym tam jeszcze – znaczyły aksle, podwójne rittbergery i malownicze wywrotki. Wystające czasem z podłoża kępki trawy były tak kruche od mrozu, że nie dawały oparcia dla stóp – czasem za to przyspieszały artystyczne ewolucje. Niemniej – co poczytuję sobie za spory sukces – donieśliśmy wszystkie zęby na polanę obok bunkra. I bardzo szybko wbiegliśmy do środka – wewnątrz tej olbrzymiej betonowej konstrukcji panuje stała temperatura: latem jest tam ożywczy chłód (trochę kłamię, latem bywa tam – odpowiada za to różnica temperatur – zwyczajnie zimno), zimą – w porównaniu z siarczystym mrozem na zewnątrz – ciepło.

Bunkier w Jeleniu
Elektrownia w kompleksie

    Bunkier w Jeleniu (Reichbahntunnel Tomaczew, kryptonim "Goldamsel" - nazwa zaprawdę brzmi groźnie), w przeciwieństwie do troszkę dłuższego schronu w Konewce, jest całkowicie niezagospodarowany. Oznacza to, że wewnątrz, już po kilku krokach

Mrok

(bunkier zakręca) jest ciemno – czy latem, czy zimą nie należy zapuszczać się tam bez latarki. Pod bunkrem znajdują się kanały i tunele, zapewne łączące konstrukcję z pobliskimi zabudowaniami – bunkrem dowodzenia, elektrownią – magazyny i nie wiadomo co jeszcze: wszystko bowiem jest solidnie zatopione – przy penetrowaniu pobocznych pomieszczeń warto mieć to na uwadze, bowiem łatwo można chlupnąć wprost do wody. A, byłbym zapomniał: w głównej hali może też brakować tak nieistotnych urządzeń jak włazy do studzienek. Głębokich i zalanych wodą. Mimo, że moja pierwsza wizyta w schronie odbyła się zimą, to lepiej spenetrowałem bunkier latem – przyczyn było wiele, ale najważniejszą było chyba to, że podobnie jak w Konewce zimują to nietoperze – i jakoś głupio było przerywać im hibernację.

Bunkier w Konewce

    We wspomnianym bunkrze w Konewce – zamkniętym zimą – znajduje się niewielkie muzeum. Prezentuje ono historię bunkrów oraz trochę uzbrojenia z epoki. Okoliczne lasy były – warto pamiętać – terenem działań partyzantki przez całe lata 40-te XX wieku, od Hubala po Wyklętych, to i trochę historii się uzbierało.

Bunkry dowodzenia w Konewce
Bunkier w Konewce

    Oba schrony dowództwa "Anlage Mitte", potężne konstrukcje, zachowały się wspaniale – lepiej niż polskie bunkry z końca lat 30-tych XX wieku, ale jeśli ktoś będzie miał chwilę czasu i samozaparcia też je odnajdzie.

Schrony artyleryjskie z lat 30-tych

    Nie znajdzie natomiast pozostałości po sługach sowieckich okupantów tajnej willi rządowej zbudowanej bodajże w czasach panowania towarzysza Gierka. W samym środku (traktujcie to jako zabieg stylistyczny) podtomaszowskich lasów (Lasy Spalskie – tak właściwie powinienem rzec, ale na inną okazję Spałę zostawię) w czasach gierkowskiej prosperity zbudowano bowiem luksusową willę dla członków rządu – w końcu na coś trzeba było wydać zagraniczne pożyczki, nie? Miałem jeszcze okazję ją zobaczyć...
    Tym razem jechaliśmy tam samochodem – dodajmy, że terenowym. Zwykłe auto owszem, miało szanse się tam dostać przy dobrych wiatrach, ale wysoko podwieszone 4x4 było gwarancją sukcesu – w końcu do willi nie mógł mieć dostępu zwykły plebs. Niedaleko Konewki zagłębiliśmy się więc w leśne ostępy dukty – i nagle pomiędzy drzewami zamajaczył nam zardzewiały – podniesiony – szlaban i – tym razem opuszczona – wartownia. Na prawo i lewo od ścieżki ciągnęły się też resztki drutu kolczastego: wjeżdżaliśmy na teren zamknięty. Następnym przystankiem była stojąca w środku lasu rozdzielnia prądu. Nie wiem, czy w dawnych czasach znajdowały się tu też generatory prądu, czy tylko stacja przekaźnikowa – na początku XXI wieku po elementach metalowych nie było już śladu. Niezbyt daleko od stacji, na polanie stała rzeczona willa – kryta czerwoną dachówką, dwupiętrowa, taka trochę w stylu toskańskim. Ukryta głęboko w lesie nie była jeszcze wtedy zniszczona – rozszabrowana, owszem. Próżno było szukać w środku miedzianych kabli – zamiast nich leżało tylko kilka pustych flaszek. Zostało też troszkę mebli.
    Sama willa miała kształt litery U (choć delikatnie przechodzącej w H, jeśli wiecie, co mam na myśli). Skrzydła boczne, jednopiętrowe, otaczały niewielki, wyłożony płytkami dziedziniec z – obowiązkową – fontanną i widokiem na okoliczne lasy. W skrzydłach tych znajdowały się odpowiednio: basen i pomieszczenia dla służby – niezbyt komfortowe, trzeba przyznać. Główna część gmachu była – jak wspominałem – dwupiętrowa: na górze znajdowały się przestronne pokoje dla rządowych gości i innych kokot, na dole zaś obszerny hall i główna klatka schodowa. Był też – co oczywiste w rezydencjach – także boczny ciąg schodów: dla służby, ochrony i – możliwe – innych kokot. Nie pamiętam niestety, gdzie znajdowała się kuchnia – choć możliwe, że w przyziemiu – choć ono kryło też inną niespodziankę: po kąpieli w basenie mogli dygnitarze i ich kokoty goście udać się na seans filmowy. W piwnicy znajdowała się bowiem całkiem spora sala kinowa – kiedy ją zwiedzałem stało jeszcze kilka foteli obitych czerwonym suknem. Co ciekawe, za ekranem kinowym znajdowało się sekretne pomieszczenie – może dla ochrony, może dla służb, może dla kokot. Po co opisuję tak dokładnie ten budynek? Z dwóch powodów. Po pierwsze: już nie istnieje. Kilka lat po mojej wizycie miejscowe nadleśnictwo podjęło decyzję o wyburzeniu willi – bo była niepotrzebna, zrujnowana, droga w utrzymaniu, i tak dalej. Po drugie: nie zachowały mi się w archiwach żadne zdjęcia ówczesnej eksploracji – mam gdzieś fotografię na której pałaszuję – na tej samej imprezie – prażone pasikoniki, a willi Gierka – niet. Trochę szkoda.
    Ot, taka historia o Wąwale – znanym obecnie z dostaw szczepionek przeciwkowidowych.
    A swoją drogą – to w czasach zarazy najlepiej jest uciekać na wieś lub w inne ostępy: żyje tam mniej ludzi, jest spokojniej i – at last but not least – wieś jest autarkiczna. Wyżywi się. Wiedziano zresztą o tym od dawna: "Dekameron" Boccaccia (kiedyś lektura, ale w okrojonej wersji, nie w tej dla dorosłych) wszak to historia młodych ludzi ukrywających się przed zarazą właśnie w wiejskiej posiadłości. Takiej toskańskiej willi.
    Pasikoniki smakują jak skrzyżowanie czipsów i popkornu, jakby ktoś pytał.

1 komentarz:

  1. Oj zimno niemiłosiernie i te piruety, a nadmienię, że nie spożywaliśmy nic od czego moglibyśmy robić takie akrobacje.

    OdpowiedzUsuń

Najchętniej czytane

Peruwiańska Giza cz. 1: Mały Nil 2

     Przyznam się, że długo myślałem nad tytułem tego dwuczęściowego wpisu – przez głowę przelatywało sporo pomysłów, w tym "Mały Nil ...