Na drugą część wpisu o targowaniu
się postanowiłem wrócić nie do Maroka, ale do Ameryki
Południowej, konkretnie do Peru. Dawno nie było bowiem nic o tym
regionie – a że panika koronawirusowa przeminęła i znowu się będę wybierał w tamte rejony Świata to warto nieco sobie
odświeżyć latynoamerykańskie klimaty.
Tym razem – Pisac.
Niewielkie miasteczko w Świętej Dolinie Inków (tej, w której leży
Cuzco czy Patallaqta, znana jako Machu Picchu) leżące u podnóży
inkaskiego miasta Pisaq, którego ruiny – przynajmniej na zdjęciach
– już się na blogu pojawiały.
Ruiny Pisaq |
Mała uwaga: Pisac i Pisaq
wymawia się tak samo: pisak (i znaczy w języku keczua "pardwa"
czy inna "kuropatwa"; ptica, jak to się mówi w języku
jednej z najbardziej pokojowych nacji Świata), ale gdy mowa o
prekolumbijskim mieście zwykłem używać formy z q na końcu, bo
brzmi to bardziej inkasko. Stylówkę Pisac postanowiłem zostawić
dla kolonialnego miasteczka nad rzeczką, z prostokątnym rynkiem
Plaza de Armas (jak w każdym peruwiańskim mieście), krzyżującymi
się pod kątem prostym ulicami i pobielanymi domami krytymi
dachówką. Oraz olbrzymiego bazaru z pamiątkami pokrywającego
centrum osady.
W istocie Pisac jest wielkim centrum
handlowo-turystycznym: to znaczy turyści przybywają tu z
nieodległego Cuzco żeby nakupować sobie rękodzielnych
peruwiańskich pamiątek – głównie tekstyliów, biżuterii i
rzeźb (ja kupuję niezwykle kolorowe lalki; po prostu, nie
pytajcie). Oczywiście takie ryneczki znajdziemy i w Cuzco (cała
masa), i w Ollantaytambo, i w Aguas Caliente u stóp Machu Picchu
(tam najgorszy badziew, zdecydowanie – bo i najwięcej turystów) –
ale w Pisac jest największy.
Bazar w Cuzco |
I naprawdę w dużej mierze
rękodzielny. Turystyczne Peru nie zostało jeszcze zalane chińską
tanią tandetą i nadal bardzo dużo rzeczy jest robionych ręcznie –
w Dzikich Krajach tak jest często taniej niż na drogich
dziewiarskich maszynach. Nie zawsze co prawda, bo i tu powoli
zaczynają doceniać potencjał lichych podróbek, ale nie jest
źle.
Centrum Aguas Calientes |
A jak kupować na takim bazarze i nie dać się oszukać?
Wszak tubylcy wierzą, że do każdego Białasa uśmiechnął się
dobry los (konkretnie: los dolares) i można go dowolnie golić
(rzeczywiście, spora część turystów z bogatego Zachodu –
Niemcy, USA – nigdy się nie targuje; może nawet nie znają tej
koncepcji – przez co i ceny na straganach mocno potrafią
urosnąć).
Najlepiej jest znaleźć inny, mniej turystyczny targ:
na przykład w Stambule wystarczy zrobić dwa kroki od słynnego
krytego bazaru, i już ceny są o kilkanaście procent niższe. Towar
ten sam, ale wewnątrz tej atrakcji turystycznej sprzedawca płaci
wyższe placowe, więc musi sobie odbić – na kliencie,
oczywiście.
Stambulski Kryty Bazar |
Kiedy jednak już trafiliśmy w takie miejsce i –
tak jak w Pisac – nigdzie nie ma ceny trzeba uzbroić się w
cierpliwość. Należy chodzić od straganu do straganu. Wydziwiać.
Kręcić głową. Oglądać jakieś badziewia. I – to bardzo ważne
– nigdy nie dać po sobie poznać, że coś przykuło naszą uwagę.
To z miejsca daje skok ceny o kilkanaście procent. Po kilku rundkach
nie dość, że powoli zaczniemy orientować się w aktualnych cenach
i realnej wartości przedmiotu, to jeszcze odrobinę zmiękczymy
sprzedającego. I wtedy dopiero możemy przypuścić atak.
Oczywiście, jeśli będzie nam bardzo zależało na kupnie i tak
przepłacimy, ale może nie aż tak bardzo.
Sposób ten (takie
krążenie, nie poszukanie innego bazaru) jest całkiem skuteczny –
lecz niestety dość czasochłonny i wymaga stalowych nerwów.
Cojones, jakby powiedzieli w krajach hiszpańskojęzycznych. Może to
jeden z powodów, dla którego turyści skupiają się głównie na
kolonialnym Pisac i z braku czasu ignorują ruiny Pisaq (a może –
ponieważ pochodzą z bogatego Zachodu i mają braki w edukacji –
nie są świadomi cennego stanowiska archeologicznego, całkiem
zresztą widowiskowego).
Pola terasowe w Pisaq |
Pewnego razu udaliśmy się na stragany
w Pisac większą ekipą – każdy z nas miał swoją technikę i
taktykę – i krążyliśmy tak od stoiska do stoiska, niekoniecznie
w grupie. Wtem dobiegły nas głośne krzyki: ktoś targował się w
sposób wyjątkowo wręcz emocjonalny. Kiedy doszliśmy na miejsce
okazało się, że to jeden z naszych towarzyszy. Osobnik ów, z
racji podobnych do mnie gabarytów, alternatywnego owłosienia głowy
i starannie pielęgnowanej brody przez znajomych Peruwiańczyków
ochrzczony został moim Hermano – Braciakiem. Otóż to właśnie
ów Hermano taki raban robił. Wypisywał na telefonie sumę, jaką
gotów był wydać na daną rzecz, pokazywał sprzedawcy i tak długo
– nie znając hiszpańskiego – krzyczał, aż w końcu
ekspedient/ekspedientka rezygnował z dalszej dyskusji i sprzedawał
mu fanty po takiej właśnie stawce.
Tego dnia to on został
prawdziwym królem polowania.
Turystyczny targ w Pisac |
Cóż, jedno z praw Murphy'ego
mówi: jeśli coś jest głupie, a działa, to znaczy, że nie jest
głupie.
Do targów i targowania jeszcze zapewne wrócę, ale teraz
zaraz zaczyna się lipiec, a w nim okrągła rocznica Bitwy Grunwaldzkiej –
więc postanowiłem prawem kierownika tej szatni Autora na tej wielkiej średniowiecznej
potyczce się skupić.
Średniowieczny fresk "Zdobycie Majorki" jako przedsmak wpisów o Bitwie Grunwaldzkiej |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz