Andyjskie lodowce |
Wdrapaliśmy się na kolejną przełęcz.
Wokoło widoki były przecudne. Zapierały dech w piersiach. No, albo
one, albo zmęczenie. Względnie i jedno, i drugie. Było już raczej
pewne, że nie obejdziemy Nevado Ausangate dookoła. Teraz trzeba
było pomyśleć nad wydostaniem się z dziczy. Najkrótsza droga
wiodła w stronę Gór Tęczowych, Cerro Coloredo, Vinicunca. Stamtąd można
byłoby dostać się do Cuzco, wziąć prysznic, odpocząć i ruszyć
w dalszą drogę. Ale to melodia przyszłości. Na razie trzeba było
dalej wędrować – góra, dół. Góra, dół. I nieźle się przy
tym pilnować.
Wchodziliśmy. Ścieżka biegła
wzdłuż przepaści – co właściwie w górach nie powinno
zaskakiwać. Wąska, obsypująca się. Nie najlepsza droga dla kogoś,
kto ledwo – w związku z wysokością – powłóczy nogami. Druga,
dłuższa ścieżka, trawersowała obok, w bezpiecznej odległości od
owej przepaści. Pech jednak polegał na tym, że jeden z kolegów,
mocno trafiony zmęczeniem i wysokością, uparł się iść ową
krótszą trasą... Tak, nad przepaścią. No bo szybciej wejdzie na
górę (akurat) i szybciej zacznie schodzić. W ostatniej chwili
złapaliśmy go we dwóch, ustawiliśmy na właściwej – tej
dłuższej – trasie, kilka razy strzeliliśmy mu na otrzeźwienie
(akurat nie pamiętam, czy to prawda, ale pasuje narracyjnie, więc
niech tak będzie) i nakazaliśmy maszerować. Usłuchał. Kilka dni
później, w Cuzco, sącząc quscenię (kuzkańskie piwo, całkiem
smaczne, w cudownej butelce z wizerunkiem cyklopowych inkaskich
murów; mnie smakuje zwłaszcza w odmianie ciemnej) przyznał się,
że jakiś czas później upadł ze zmęczenia. Na szczęście na
kamienie, nie w przepaść. W przeciwnym razie do dzisiaj pewnie nikt
by go nie znalazł.
A my dalej wchodziliśmy. Kierunek:
Góry Tęczowe. Wreszcie na jednej z przełęczy rozlega się okrzyk:
Kolorowe paski to zaledwie przedsmak Vinicuncy, Góry Siedmiu Kolorów |
- Jesteśmy! Góry Tęczowe!
Doszliśmy!
Rzeczywiście. Kawałek gruntu
poprzecinany jest kolorowymi pasmami skał.
- Na zdjęciu wyglądały inaczej, ale
przecież zawsze polepszają, nie?
Sięgam po GPS. Do Gór Tęczowych
mamy jeszcze jakieś 3,5 kilometra. W linii prostej. Po drodze ze dwa
górskie grzbiety. Mówię o tym.
Może i tak. Ważne jest, że schodząc
znowu natrafiamy na konie (na lamy i alpaki też). A potem w dole
widać też wioskę. Do której dochodzi całkiem szeroka droga. Na
autobus raczej nie ma co tu liczyć, ale może uda się dostać
bliżej do cywilizacji. Powoli jednak. Stok kończy się dość
stromym urwiskiem. Wioska jest, ale gdzieś pod nami. Podobnie jak
rozlewisko jakiejś rzeczki. Musimy mocno odbić w lewo i schodzić
wzdłuż stoku. Jest ślisko, wywijam przepiękne dwa czy trzy orły,
mijam naturalne solnisko i zatrzymuję się nieopodal grupy lam.
Ważne, że nie parędziesiąt metrów niżej. W końcu jednak udaje
się nam zejść do wioski. Nawet wdrapaliśmy się na drogę.
Wygląda na długą, i niezbyt uczęszczaną. Trudno. Idziemy, w
końcu gdzieś dojdziemy. Tu już jest równo.
Lamowisko |
Most - nie wyglądał solidnie, taki też nie był |
Wioska |
Staliśmy tam trochę jak ciołki, aż
w końcu zagadała nas miejscowa dziewczyna:
- Chcecie się dostać do Cuzco? -
zapytała i nie potrzebowała wielkich zdolności profetycznych; w
końcu Gringos zawsze jadą do Cuzco.
- Tak.
- Poczekajcie chwilę. Zaraz podjedzie
ciężarówka, jak będzie trochę miejsca, to się zabierzecie.
Współpasażerowie. Z tyłu zły koń, pierwszy z lewej |
Miejsca, okazało się, było pod
dostatkiem. Dziewczyna wsiadła do kabiny, my zaś na kipę – ja na
dół, rychło zaprzyjaźniłem się z trzema końmi (z tego jeden
był zły – kąsał pozostałe, a swojego właściciela, siedzącego
na dachu ciężarówki chciał zrzucić w przepaść) i indiańską
rodziną. Koledzy siedzący na dachu może mieli lepsze widoki, ale
kurczowo trzymali się konstrukcji ciężarówkowej skrzyni – droga
wiodła bowiem nad przepaścią.
Po godzinie – albo dwóch, może
trzech, nie wiem – dojechaliśmy do kolejnej wioski. Większej
nieco. Tam pożegnaliśmy indiańską rodzinę, konie i ciężarówkę
i przesiedliśmy się do busika. A potem – jak już zaczął się
asfalt a skończył dzień – do następnego. Właściwie to był
nawet pełnowymiarowy autobus. Nasza przewodniczka – w uroczym
berecie – spisała się na medal. Sami zapewne zużylibyśmy na
powrót dużo więcej czasu (dowiedzieliśmy się, że ma 27 lat i
trójkę dzieci – standardowa informacja w Ameryce Południowej,
obca osoba zaczyna rozmowę od pytania, czy masz żonę i dzieci;
dziewczyna była trochę zdziwiona, że nie mam).
W Cuzco można było już na spokoju
wypić od ulicznego szklaneczkę ponche de herbes (niezwykle smaczny
ciepły ziołowy kisiel – tak chyba można to krótko
scharakteryzować; świetna rzecz zarówno w chłodne, górskie noce
jak i w mniej chłodne wieczory nad Pacyfikiem; ależ polecam) i
podjechać do hotelu. Do Gór Tęczowych dotarłem innym razem.
Taka to historyjka. Trochę może
pouczająca. Na przykład można się z niej dowiedzieć, że choroba
wysokogórska bywa niebezpieczna. Albo że nawet jak się wszystko
dobrze zaplanuje, to coś może się nie udać. Albo...
Lodowce w fazie regresji |
Albo, że w wysokich Andach jest
przepięknie. Swoją drogą miejscowe lodowce są w fazie regresji –
to znaczy zmniejszają się. Pewnie stąd ta lawina, którą żeśmy
obserwowali. Warto więc w miarę szybko tam polecieć – zanim
znikną całkowicie (albo zanim zaczną się powiększać i
uniemożliwią trekkingi – nie znamy mechanizmów zmian
klimatycznych).
Ku przestrodze |
Warto też wiedzieć, kiedy się
poddać. Zapobiega to śmierci w górach – a w tym wypadku na
cmentarzu raczej będzie cenotaf, nie grób. No i jeśli się w porę zrezygnuje, to zawsze można spróbować
potem jeszcze raz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz