Tłumacz

31 marca 2020

Spacer w góry cz. 4

Andyjskie lodowce
  Wdrapaliśmy się na kolejną przełęcz. Wokoło widoki były przecudne. Zapierały dech w piersiach. No, albo one, albo zmęczenie. Względnie i jedno, i drugie. Było już raczej pewne, że nie obejdziemy Nevado Ausangate dookoła. Teraz trzeba było pomyśleć nad wydostaniem się z dziczy. Najkrótsza droga wiodła w stronę Gór Tęczowych, Cerro Coloredo, Vinicunca. Stamtąd można byłoby dostać się do Cuzco, wziąć prysznic, odpocząć i ruszyć w dalszą drogę. Ale to melodia przyszłości. Na razie trzeba było dalej wędrować – góra, dół. Góra, dół. I nieźle się przy tym pilnować.
   Wchodziliśmy. Ścieżka biegła wzdłuż przepaści – co właściwie w górach nie powinno zaskakiwać. Wąska, obsypująca się. Nie najlepsza droga dla kogoś, kto ledwo – w związku z wysokością – powłóczy nogami. Druga, dłuższa ścieżka, trawersowała obok, w bezpiecznej odległości od owej przepaści. Pech jednak polegał na tym, że jeden z kolegów, mocno trafiony zmęczeniem i wysokością, uparł się iść ową krótszą trasą... Tak, nad przepaścią. No bo szybciej wejdzie na górę (akurat) i szybciej zacznie schodzić. W ostatniej chwili złapaliśmy go we dwóch, ustawiliśmy na właściwej – tej dłuższej – trasie, kilka razy strzeliliśmy mu na otrzeźwienie (akurat nie pamiętam, czy to prawda, ale pasuje narracyjnie, więc niech tak będzie) i nakazaliśmy maszerować. Usłuchał. Kilka dni później, w Cuzco, sącząc quscenię (kuzkańskie piwo, całkiem smaczne, w cudownej butelce z wizerunkiem cyklopowych inkaskich murów; mnie smakuje zwłaszcza w odmianie ciemnej) przyznał się, że jakiś czas później upadł ze zmęczenia. Na szczęście na kamienie, nie w przepaść. W przeciwnym razie do dzisiaj pewnie nikt by go nie znalazł.
   A my dalej wchodziliśmy. Kierunek: Góry Tęczowe. Wreszcie na jednej z przełęczy rozlega się okrzyk:
Kolorowe paski to zaledwie przedsmak Vinicuncy, Góry Siedmiu Kolorów
   - Jesteśmy! Góry Tęczowe! Doszliśmy!
   Rzeczywiście. Kawałek gruntu poprzecinany jest kolorowymi pasmami skał.
   - Na zdjęciu wyglądały inaczej, ale przecież zawsze polepszają, nie?
   Sięgam po GPS. Do Gór Tęczowych mamy jeszcze jakieś 3,5 kilometra. W linii prostej. Po drodze ze dwa górskie grzbiety. Mówię o tym.
   - Ty to każdą radość potrafisz zepsuć – słyszę z wyrzutem.
Andy
   Może i tak. Ważne jest, że schodząc znowu natrafiamy na konie (na lamy i alpaki też). A potem w dole widać też wioskę. Do której dochodzi całkiem szeroka droga. Na autobus raczej nie ma co tu liczyć, ale może uda się dostać bliżej do cywilizacji. Powoli jednak. Stok kończy się dość stromym urwiskiem. Wioska jest, ale gdzieś pod nami. Podobnie jak rozlewisko jakiejś rzeczki. Musimy mocno odbić w lewo i schodzić wzdłuż stoku. Jest ślisko, wywijam przepiękne dwa czy trzy orły, mijam naturalne solnisko i zatrzymuję się nieopodal grupy lam. Ważne, że nie parędziesiąt metrów niżej. W końcu jednak udaje się nam zejść do wioski. Nawet wdrapaliśmy się na drogę. Wygląda na długą, i niezbyt uczęszczaną. Trudno. Idziemy, w końcu gdzieś dojdziemy. Tu już jest równo.
Lamowisko
Most - nie wyglądał solidnie, taki też nie był
   Okazało się, że przeszliśmy zaledwie parę kilometrów, kiedy – jeszcze przed zachodem słońca – udało się spotkać kilku motocyklistów. Zagadaliśmy, i oto następne kilka kilometrów pokonaliśmy na metalowych bagażnikach niewielkich krosowych motorów. Było całkiem niewygodnie, ale dotarliśmy wreszcie do wioski, gdzie Biali nie stanowią wielkiej sensacji. Sądząc po  wiszących na domach banerach był to jeden z punktów wypadowych w Góry Tęczowe. Niemniej nie było tam już żadnych busów czy autokarów. Ani innych Białych.
Wioska
   Staliśmy tam trochę jak ciołki, aż w końcu zagadała nas miejscowa dziewczyna:
   - Chcecie się dostać do Cuzco? - zapytała i nie potrzebowała wielkich zdolności profetycznych; w końcu Gringos zawsze jadą do Cuzco.
   - Tak.
   - Poczekajcie chwilę. Zaraz podjedzie ciężarówka, jak będzie trochę miejsca, to się zabierzecie.
Współpasażerowie. Z tyłu zły koń, pierwszy z lewej
   Miejsca, okazało się, było pod dostatkiem. Dziewczyna wsiadła do kabiny, my zaś na kipę – ja na dół, rychło zaprzyjaźniłem się z trzema końmi (z tego jeden był zły – kąsał pozostałe, a swojego właściciela, siedzącego na dachu ciężarówki chciał zrzucić w przepaść) i indiańską rodziną. Koledzy siedzący na dachu może mieli lepsze widoki, ale kurczowo trzymali się konstrukcji ciężarówkowej skrzyni – droga wiodła bowiem nad przepaścią.
   Po godzinie – albo dwóch, może trzech, nie wiem – dojechaliśmy do kolejnej wioski. Większej nieco. Tam pożegnaliśmy indiańską rodzinę, konie i ciężarówkę i przesiedliśmy się do busika. A potem – jak już zaczął się asfalt a skończył dzień – do następnego. Właściwie to był nawet pełnowymiarowy autobus. Nasza przewodniczka – w uroczym berecie – spisała się na medal. Sami zapewne zużylibyśmy na powrót dużo więcej czasu (dowiedzieliśmy się, że ma 27 lat i trójkę dzieci – standardowa informacja w Ameryce Południowej, obca osoba zaczyna rozmowę od pytania, czy masz żonę i dzieci; dziewczyna była trochę zdziwiona, że nie mam).
   W Cuzco można było już na spokoju wypić od ulicznego szklaneczkę ponche de herbes (niezwykle smaczny ciepły ziołowy kisiel – tak chyba można to krótko scharakteryzować; świetna rzecz zarówno w chłodne, górskie noce jak i w mniej chłodne wieczory nad Pacyfikiem; ależ polecam) i podjechać do hotelu. Do Gór Tęczowych dotarłem innym razem.
   Taka to historyjka. Trochę może pouczająca. Na przykład można się z niej dowiedzieć, że choroba wysokogórska bywa niebezpieczna. Albo że nawet jak się wszystko dobrze zaplanuje, to coś może się nie udać. Albo...
Lodowce w fazie regresji
   Albo, że w wysokich Andach jest przepięknie. Swoją drogą miejscowe lodowce są w fazie regresji – to znaczy zmniejszają się. Pewnie stąd ta lawina, którą żeśmy obserwowali. Warto więc w miarę szybko tam polecieć – zanim znikną całkowicie (albo zanim zaczną się powiększać i uniemożliwią trekkingi – nie znamy mechanizmów zmian klimatycznych).
Ku przestrodze
   Warto też wiedzieć, kiedy się poddać. Zapobiega to śmierci w górach – a w tym wypadku na cmentarzu raczej będzie cenotaf, nie grób. No i jeśli się w porę zrezygnuje, to zawsze można spróbować potem jeszcze raz.

 

Poprzednie części: TUTAJ, TUTAJ oraz TU.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...