Wpis trochę – przyznaję się bez
bicia – pod publiczkę. Jako, że najwięcej zainteresowania
wzbudziły na blogu do tej pory opowieść o pobycie na peruwiańskim wybrzeżu i pogadanki o jedzeniu postanowiłem połączyć te dwa
tematy i oto opowieść o potrawie z pacyficznych ryb.
Ceviche.
Oczywiście, można użyć innych ryb
– oraz innych stworzeń, tak zwanych robaków z morza – ale
najpopularniejsze jest z morskich.
|
Ceviche |
Co to takiego? Ano, to właściwie
surowa ryba – południowoamerykański odpowiednik sushi. Któregoś
razu – wespół ze wspominanym już tu wielokrotnie, zwłaszcza w
kontekście podróży po Ameryce Południowej, Jankiem – popełniłem
byłem serię pouczających przypowieści o peruwiańskiej kuchni
(linki: CZĘŚĆ PIERWSZA, CZĘŚĆ DRUGA i nieoficjalna CZĘŚĆ TRZECIA). Nie mogło tam zabraknąć wrażeń kulinarnych związanych
z degustacją tej narodowej peruwiańskiej potrawy. A oto co
napisałem:
Nie lubię ryb. Po prostu. Wiem,
że zdrowe, że postne, że zawierają kadm, rtęć, ołów i inne
metale ciężkie w ilościach przemysłowych, ale nie lubię. Pech
chciał, że najgłówniejsza i najstarożytniejsza potrawa
wyśmienitej kuchni peruwiańskiej to właśnie ryba. I to surowa.
Sushi takie. No to spróbować trzeba było. Najlepiej przed
południem. Na talerzu pełne zaskoczenie. Dzięki limonce i ostrej
papryce nie czuć ryby. Ani trochę. Zamarynowane mięso,
kwaśno-ostre, dosłownie rozpływa się w ustach. Do tego na talerzu
najczęściej jakaś forma ziemniaka i innej pioktaniny (znaczy -
warzyw) i gotowana kukurydza – o wielkich nasionach, coś w stylu
uprawianej przed II wojną światową na polskiej wsi odmiany "koński
ząb". Także smacznie i ładne wizualnie. Chyba smaczniejsze, a
przynajmniej delikatniejsze w konsystencji jest to danie wykonane z
ryby atlantyckiej niż, serwowanej w dżungli, wersji rzecznej - z
Ukajali. Gdyby potrawy były piosenkami, Marek Niedźwiecki (dla
niewtajemniczonych – TW Bera) na pewno wspomniałby
o ceviche w trójkowym Top Wszech Czasów
I dalej się pod swoją opinią
podpisuję. Gdybym się nie podpisywał byłbym politykiem (a do tego
się nie nadaję, Matka wychowała mnie na uczciwego człowieka),
proste.
A jak się przyrządza klasyczne
ceviche? Rybę marynuje się w soku z limonki, ostrej papryce i
czerwonej cebuli. Pan Okrasa dodałby też zapewne natki kolendry –
w tym wypadku całkiem słusznie, ale pietruszka też ujdzie. Zresztą
dokładną procedurę zdradzę w dalszej części wpisu.
Jako ciekawostkę mogę powiedzieć,
że leche de tigre (czy leche de pantere), sos powstały w procesie
marynowania ryby jest przysmakiem i – jak właściwie wszystko w
Ameryce Łacińskiej – afrodyzjakiem. No, środkiem wzmacniającym
potencję (a to niezwykle ważne przecież, wiele razy o tym
pisałem).
|
Leche de tigre
|
- Leche de pantere? - spytałem
taksówkarza z Tumbes widząc napis na jednej z knajp – Co to jest?
Znam tylko leche de tigre.
- Wiesz, to podobne jest – taksiarz
uśmiechnął się szeroko i w jednoznacznym geście wzniósł
zaciśniętą pięść oraz wykonał kilka posuwistych ruchów –
Pomaga w tym tamtym – mrugnął znacząco.
- Ja tam nie potrzebuję –
parsknąłem.
- Ani ja – odparł szybko kierowca –
Ale jakbyś musiał, to wiesz, potem to można długo i długo.
Roześmialiśmy się – stosunek
seksualny nie jest w Ameryce Łacińskiej wielkim tabu. Podobnie jak
w naszej dawnej, sarmackiej Rzeczypospolitej jurność jest powodem
do dumy. Zresztą śpiąc po tanich hotelach nieraz przez ścianę
dało się słyszeć przykłady sprawności seksualnej miejscowych.
W każdym razie ceviche i leche de
tigre – czy tam pantere – jest niezwykle popularne w całym
kraju. Najwięcej cervicherii – lokali wyspecjalizowanych w
podawaniu tylko właściwie surowej ryby jest oczywiście w Limie. Co
prawda w związku z paniką koronawirusową podobno upadło ich 11
tysięcy (ale chyba w skali całego kraju), ale kiedy tylko zniesione
zostaną obostrzenia biznesy ruszą na nowo – wszak tu nie ma
socjalizmu, więc nadal obowiązuje koncepcja "kto nie pracuje,
ten nie je" (zamiast socjalistycznej: "czy się stoi, czy
się leży, dwa tysiące się należy").
Jeśli zaś chodzi o jedzenie –
lubię. Jestem, można powiedzieć, fanem.
Nic dziwnego, że limańscy znajomi
ochrzcili mnie przydomkiem "El Gordo". Brzmi nieźle, i
znaczy "grubas". A skoro okazało się, że pokarmem nie
gardzę (od razu powiem: jestem wegetarianinem, ale
niepraktykującym!) owi znajomi – nota bene rodzina Janka –
stwierdzili, że uraczą mnie specjalną wersją ceviche.
Prym wiódł wujek Jurek – to znaczy
Jorge – i wujkiem moim nie był, ale co tam. Jorge jest co prawda w
dostojnym wieku, a w Peru koronawirus (prawdziwy zus-wirus: uśmierca
starych i chorych, odciążając niezwykle obciążone systemy opieki
społecznej w wielu państwach; brzmi makabrycznie i w Polsce jest
nie do pomyślenia, ale w wielu krajach Unii E***pejskiej, zwłaszcza
tych najbardziej "postępowych" był prykaz żeby nie
ratować starszych...) zbiera swoje żniwo (m.in z braku opieki medycznej, a raczej jej niskiego poziomu oraz braku szczepień na
inne ustrojstwa) lecz raczej się o niego nie martwię. To prawdziwy
bon-vivant który z niejednego pieca chleb jadł. Tak więc zwołano
naradę i postanowiono: ceviche z kalmara – oto co zrobimy.
|
Pacyfik w Limie
|
Lima jest miastem nadmorskim – więc
frutti di mare występują tam w obfitości. W sklepach czy na
licznych ryneczkach można bez problemu po taniości dostać też
inne składniki potrawy. Obwołałem się więc asystentem wujka
Jurka i ruszyliśmy w miasto. Rychło skompletowaliśmy wszystkie
ingrediencje. Najważniejszy był kalmar oczywiście, ale również
limonka (przybysz z Azji, wcześniej używano do marynowania ceviche
soku z marakui), papryczka aji (czytaj: ahi – pikantna, można
zastąpić na przykład chili – gdyby ktoś chciał zrobić sobie w
domu), pasta paprykowa (tutaj zawsze hand-made, w Europie podobna
jest ta węgierska, używana chociażby do borgacsgulyas – też
super potrawa swoją drogą) i czerwona cebula.
|
Pacyficzne ryby
|
|
Kalmar |
|
Preparacja |
|
Papryczki aji
|
Zawsze czerwona.
Jakoś ta się głównie w Ameryce Południowej przyjęła – choć
ja osobiście, jako przedstawiciel Kraju Kwitnącej Cebuli mogę w
kuchni wykorzystać każdy jej rodzaj (z jakiegoś powodu "młodzi,
wykształceni, z wielkich ośrodków" ludzi z prowincji wyzywają
od cebulaków/cebularzy; cebularz to świetna lubelska przekąska,
bułka z cebulą, więc nie wiem, czemu używają tego określenia z
wyższością i pogardą; to nie prowincja uczyniła przecież
reprezentantami Rzeczypospolitej w Unii E***pejskiej osobników
którzy są prawdziwymi fabrykami memów i właściwie przynoszą
wstyd Polakom popełniając co i rusz bon moty, chociażby o koniach
cierpiących pod Grunwaldem; ech). Jako, że Peru jest krajem
ziemniaka to do ceviche zamiast niego podaje się gotowane bataty –
słodkie ziemniaki (niby podobne, ale jednak nie pyrki). U nas są
już dostępne, ale podejrzewam, że nadałby się też i burak
(ćwikłowy – bo cukrowego to właściwie trudno znaleźć i upiec
czy ugotować; po rozwaleniu polskiego przemysłu cukrowniczego
dekretami Unii E***pejskiej areał upraw tej rośliny okopowej
znacznie zmalał; niemniej pamiętam z dzieciństwa, że smak buraka
cukrowego z ogniska jest ze wszech miar godny uwagi). Do tego
gruboziarnista kukurydza cholto – u nas niezbyt dostępna, ale nada
się każda gotowana. Natka kolendry nie jest potrzebna, choć ładnie
by się skomponowała.
|
Przygotowane
|
Kiedy już wszystko mieliśmy –
przystąpiliśmy do obróbki produktów. Termicznej na początek. W
przeciwieństwie do klasycznego ceviche – z surowizny – kalmara
trzeba było obgotować, podobnie jak bataty i kukurydzę. Z
pozostałych składników należało zrobić marynatę – czy tam
raczej sos. Bez krygowania powiem, że nieźle posługuję się
nożem, ba, zasłużyłem nawet na pochwałę z ust wujka Jurka,
również mistrza kuchni (zresztą każdy facet – jeśli ma
motywację – potrafi w kuchni zrobić prawdziwe cuda, a także coś
ugotować; zmywanie nie zalicza się do tej kategorii oczywiście i
jest dla nas terra incognita). Sporządzając sos zaskoczyła mnie
olbrzymia ilość limonki – sam bym nigdy tyle nie użył – ale
razem z papryką, cebulą i pastą paprykową wszystko pięknie
pasowało. Kwaśno-ostro-kalmarowy smak na talerzu złamała
delikatna kukurydza i słodki batat...
Cóż – pochłonięcie sporych
porcji zajęło nam dosłownie chwilę. Popijaliśmy – nie, nie
chichę, napój z kukurydzy – oczywiście gasiosę (słodki napój
gazowany, niby nie na miejscu w gorącym klimacie, ale żaden
Peruwiańczyk się takimi konwenansami nie przejmował), bodajże
Inka Colę (oranżada miejscowa, bardzo smaczna) albo – nie
pamiętam – truskawkową Fantę (taka sobie). W każdym razie było
miło, choć potem trzeba było pozmywać.
|
Ceviche z kalmara
|
W związku z paniką koronawirusową granice Peru są
na tą chwilę zamknięte (EDIT: powoli się otwierają, ale w kraju obecnie panują ostre zamieszki; EDIT 2: obecnie Peru samo nie wie co robi), więc trudno będzie w najbliższej
przyszłości zjeść prawdziwe ceviche (swoją drogą znam jedną
cevichernie w Barcelonie, ale czy rządowe działania antywirusowe
jej nie zniszczyły to nie wiem) – chyba, że ktoś się skusi w
domu. Do czego zachęcam.
Tylko taki life-hack: ryba glazurowana
się nie nadaje. Nie nadaje się do niczego, ale do ceviche tym
bardziej. Musi być świeża – dlatego ceviche w Peru je się rano:
po południu ryba nie jest już... Hm... Może dostać nóg i uciec z
talerza. W każdym razie surową rybę wrzucamy do soku z limonki z
dodatkiem papryki i czerwonej cebuli (i kolendry), marynujemy chwilę
(trzeba samemu ocenić jak długo) aż delikatne rybie białko się
lekko zetnie i podajemy z gotowanym batatem i kukurydzą. Marynatę
można potem wypić, ale na swoją odpowiedzialność (żeby serce
wytrzymało).
Smacznego.
|
Zachód słońca nad Pacyfikiem
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz