Tłumacz

1 kwietnia 2020

Girona

  Było już trochę o Katalonii i o Costa Brava, teraz w końcu wypadało by powiedzieć coś o jednym z najciekawszych katalońskich miasteczek (tak ciekawych, że znalazły uznanie w oczach scenarzystów niezwykle popularnego serialu "Gra o Tron" – serialu nie oglądałem, nie mam zwyczaju, ale czytałem książkowy pierwowzór; nawet niezły, przynajmniej przez pierwsze tomy), czy może miast. Girona – bądź jak powiedzieli by Hiszpanie, Gerona – ma zadziwiającą historię, urocze zakamarki, przepiękne landszafty i wielkiego pecha. Tuż obok miasta znajduje się bowiem port lotniczy obsługiwany głównie przez tanie linie lotnicze. Sporo chętnych do zwiedzenia Barcelony tu ląduje i – nie oglądając się za siebie – od razu bieży nad morze, do stolicy Katalonii (podobnie jak Girona ma także Bergamo – też nikt niemal go nie odwiedza, a w porównaniu z Mediolanem naprawdę jest urocze). A szkoda, szkoda.
Girona i Onyar
   W ogóle Girona była pierwszym katalońskim – i hiszpańskim, jeżeli już o tym mówimy – jakie miałem okazję zobaczyć. To naprawdę szczęśliwy traf, że okazało się tak ciekawe. Była głęboka zima, styczeń albo luty, na dworze mróz trzaskający, a łódzkie lotnisko na Lublinku otwierało akurat tanie połączenie lotnicze do Sandefjord – relatywnie blisko Oslo. Finalnie trasa okazała się niezbyt rentowna, któregoś razu oprócz mnie na pokładzie było jeszcze 7 pasażerów, więc długo owa tania linia lotnicza (nie będę mówił która z dwóch obecnie największych – z obu korzystam całkiem często, więc nie chcę, żeby jakaś się pogniewała) nie utrzymywała tego kierunku, ale i tak zdążyłem sobie do Skandynawii polatać. Do Oslo konkretnie, w którym, cóż, nie dość, że drogo, to jeszcze dosyć smutno, zwłaszcza w okresie jesienno – zimowym (latem połączenia już nie było). Jedyny plus był taki, że lotnisko w Sandefjord było całkiem nieźle skomunikowane z resztą Europy. A jeżeli dodać do tego kolegę który jest ekspertem w wyszukiwaniu promocyjnych tanich lotów (sam jestem dobry, ale on jest lepszy) to do Girony polecieliśmy z Łodzi – via Sandefjord – za 4 euro w obie strony. Taniej już nigdy mi się nie udało.
W drodze do słonecznej Katalonii
   W każdym razie w Polsce było bardzo zimno, w Norwegii lekki mróz i obfite opady śniegu, a w Katalonii zima stulecia. To znaczy w nocy temperatura potrafiła spaść do 3-4 stopni Celsjusza powyżej zera, a raz był szron (lecąc tam wszystko było ok, trafiliśmy niemal w tropiki, ale wracając... szok termiczny na łódzkim lotnisku niemal nas zabił) – wtedy akurat, dla bezpieczeństwa, zamknięto wejście na potężne mury obronne Girony. Po godzinie po szronie nie było śladu.
   Generalnie wylądowaliśmy na hiszpańskim lotnisku, gdzie już czekał na nas kolega kolegi, który akurat studiował na dosyć renomowanym miejscowym uniwersytecie, więc przy okazji mieliśmy i nocleg, i przewodnika. Nasz cicerone rzeczywiście nieźle pokazał nam miasto oraz pomógł w jak najłatwiejszym – i najtańszym – dotarciu do Barcelony. Między innymi wyjaśnił dlaczego w czasie jednego ze świąt mieszkańcy Girony biegają po mieście ze sztucznymi muchami. Ciekawa sprawa, rzeknę tylko, że ma to związek rabowaniem grobów w czasie wojen napoleońskich.
   Ale może w końcu powiem coś o samym mieście. Podobno stare  miasto w Gironie jest jednym z najlepiej zachowanych w całej Hiszpanii – muszę wierzyć na słowo, nie widziałem wszystkich iberyjskich miasteczek, ale rzeczywiście robi wrażenie. Do najstarszej części miasta wkracza się przez rzymską bramę – obok której znajduje się replika arabskich łaźni – potem rzymskie fortyfikacje przechodzą w potężne mury obronne z czasów pierwszych Karolingów, kościół San Feliu, Świętego Feliksa, jest miejscem spoczynku kilku średniowiecznych władców Katalonii a obok gotyckiej katedry zbudowanej podobno na fundamentach kilku wcześniejszych pogańskich świątyń znajduje się zachowana w  nienaruszonym stanie dzielnica żydowska. Choć bowiem starówka nie jest zbyt obszerna, to naprawdę jest pełna przepięknych skarbów przeszłości. I schodów, bo leży na niewielkim wzniesieniu. Całość, obudowana kolorowymi, już nowożytnymi, domkami przegląda się w największej z czterech miejscowych rzek – Onyarze (o ile oczywiście pozwala na to stan wód – nieraz jest bardzo niski). Kiedy zaś chodzenie zmęczy, można przysiąść sobie w cieniu średniowiecznych murów na przykład na lampkę wina.
Kościół św Feliksa
Dzielnica Zydowska
   Albo zajrzeć do wspomnianej katedry. Podobno kościół ten posiada najszerszą gotycką nawę na Świecie – ponad 20 metrów. Nie wiem. Na pewno w środku jest mrocznie i całkiem gotycko (jest też polski ślad, kaplica pod wezwaniem św. Jacka Odrowąża). Prawdziwie ciekawie jednak robi się, kiedy ktoś zajrzy do katedralnego skarbca (ok, niezły jest też romański wirydarz klasztorny, najstarsza część kompleksu). Pośród rzeźb i antycznych przyrządów liturgicznych dwa przedmioty wybijają się ponad przeciętność. Oba mają po jakieś tysiąc lat i są dowodem na wielokulturowość średniowiecznej Hiszpanii. Pierwszy to złota szkatuła na precjoza, należąca onegdaj do muzułmańskich władców półwyspu. Drugi zaś to absolutnie unikatowy gobelin przedstawiający proces stworzenia Świata. Wołają one do widza z głębi dziejów i warte są wielkiej uwagi.
Katedra z "Gry o Tron"
Arabska urna ze złota
   Tak przy okazji – to właśnie Katedra wystąpiła w "Grze o Tron". Grała tam świątynię w nadmorskim mieście, wiecie, jak tą złą (tam w sumie wszyscy są źli, nie?) królową ganiali na golasa (przynajmniej w książce na golasa).
   Ciekawostką jest jeszcze jeden z mostów przerzuconych nad Onyarem – metalowa konstrukcja zdradza, że wyszedł z warsztatu pana Gustawa Eiffel'a (bardzo szanowany konstruktor, nie tylko zresztą mostów; często spotykam jego dzieła w Ameryce Łacińskiej, sporo jest też w samej Hiszpanii, jedno w Polsce; niestety znany głównie z tego paryskiego badziewia). Ładną panoramę można z niego uchwycić.
Most Eiffel'a nad Onyarem
   Właściwie do Girony trafiłem po raz pierwszy przypadkiem, ale od tamtej pory, ilekroć jestem z kimś w Katalonii, zawsze staram się pokazać to urokliwe miasteczko. To wspaniały przykład niedocenionej perełki. A tak łatwo – korzystając z tanich linii lotniczych, do czego zachęcam – się tam dostać.
   W ogóle, dzięki lotniczym promocjom odwiedziłem już sporo miejsc – trzeba tylko mieć rękę na pulsie przy monitorowaniu cen połączeń, odrobinę szczęścia i umiejętność spakowania się na kilka dni w naprawdę mały bagaż (coraz mniejszy – tanie linie co chwilę zmniejszają dozwolony darmowy bagaż). Zresztą niewielki ładunek ma sporo plusów. Na przykład jak zginie w czasie lotu, to niewielka strata. No i najważniejsze, jeśli trzymasz go pod ręką w kabinie. Po wylądowaniu po prostu wysiadasz z samolotu i idziesz sobie. Nie czekasz w tłoku i stresie aż ktoś raczy łaskawie wyładować torby z luku bagażowego.
   To była taka niewielka rada na koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...