Inkowie mają, przynajmniej w mojej
opinii, sporo cech wspólnych ze starożytnymi Rzymianami. I jedni, i
drudzy zaczynali jako mała wspólnota tłamszona przez sąsiadów, a
skończyli jako twórcy olbrzymich mocarstw. I może
południowoamerykańskie Tahuantinsuyu powstało dużo szybciej od
Imperium Romanum, to państwo ze Starego Świata istniało
zdecydowanie dłużej. Ale są to niuanse, analogii natomiast jest
bardzo dużo.
Inkaska droga w dżungli górskiej |
Weźmy system transportu wewnętrznego. Każde
imperium musi mieć rozwiniętą sieć komunikacyjną, po to
chociażby, żeby rozkazy władców w porę docierały do zarządców
odległych prowinicji a podatki sprawnie spływały do stolicy.
Również armia sprawniej przemieszcza się w kierunku zagrożonych
granic – lub by stłumić bunt. Takim przykładem będzie Droga
Królewska w starożytnej Persji, XIX-wieczne szkunery i marynarka
wojenna panujące nad morzami Imperium Brytyjskiego, Via Appia i inne
rzymskie drogi (w rzeczywistości nie wszystkie prowadziły do Rzymu,
ale faktycznie, biegły w tamtym kierunku) czy doceniony wpisem na
Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO ciągnący się od
Kolumbii po Chile andyjski system drogowy Qhapaq Nan.
Prekolumbijski dukt w kanionie Cotahuasi |
Jedynie
licząca prawie milion kilometrów kwadratowych Rzeczpospolita o
transport wewnętrzny nie dbała. Wiązało się to z nieco
anarchistyczną strukturą społeczno-administracyjną i umiłowaniem
wolności obywateli, ale mimo wszystko nie przeszkodziło być przez
dwieście lat mocarstwem. Owszem, potem się wszystko sfilcowało, i
do dziś gdzie dwóch Polaków tam trzy zdania, ale przynajmniej
jesteśmy Narodem który chyba najlepiej na całym Świecie radzi
sobie w sytuacjach ekstremalnych.
Rzymska droga w Pompejach |
Ale wróćmy do Inków, Rzymian i ich
dróg. Naszemu łacińskiemu imperium łatwiej było komunikować się
wewnętrznie: Morze Śródziemne w pewnym momencie stało się niemal
rzymskim jeziorem, a i gros terenów państwa była płaska – można
było opracować doskonałą technologię drogową i budować,
budować, budować. Jeśli dołożymy do tego epokowy wynalazek łuku
(swoją drogą jeden z niewielu rzymskich sznytów w Imperium
Romanum), to już w ogóle.
Rzymskie łuki |
Inkowie mieli nieco gorzej. Raz, że
okazało się, że mieli dużo mniej czasu, a dwa, że żyli w
wysokich Andach poprzecinanych gargantuicznymi przepaściami i
kanionami.
Kanion Apurimac |
Pod jednym względem Inkowie mieli łatwej – nie
musieli budować szerokich duktów. Z racji braku zwierząt
pociągowych zastosowania nie miał wóz (przypominam, najstarszy
znany wizerunek pojazdu kołowego znajduje się w Polsce), i systemem
Qhapaq Nan podróżowali tylko piesi – dostojnicy w lektykach,
inkaska piechota, chasqi – królewscy gońcy, karawany lam czy
zwykli wędrowcy. W związku z tym władcy Tahuantinsuyu nie musieli
opracowywać jakiejś specjalnej formy dróg. Przejęli wcześniejsze
technologie (podobnie jak i Rzymianie w wielu dziedzinach) i
połączyli je w jeden system pro publico bono. A właściwie,
ponieważ lingua franca inkaskiego państwu był język keczua to llapa
runaq allinninpaq.
O inkaskie drogi dbać też miały miejscowe
społeczności – w ramach czynów społecznych czy innego
szarwarku. Pewnie nie było to obowiązkowe, ale alternatywą było
przybycie inkaskiej piechoty, wybicie połowy i przesiedlenie reszty
wioski. Ot, sprawnie działające państwo.
Największym
wyzwaniem w połączeniu Czterech Części Imperium (jak tłumaczyć
można Tahuantinsuyu) były wspomniane już przeze mnie niezwykle
głębokie andyjskie wąwozy. Łuku nie znamy, drewna niewiele,
gwoździ nie mamy... Robi się problem. Co za to posiadamy? Ano:
umysł, dwie ręce, obsydianowy nożyk i wysokogórską trawę,
ostnicę peruwiańską (krewna europejskich ostnic, tych z suchych przestworów oceanu Stepów Akermańskich).
Ostnice |
Czy można z tego
zrobić długi na kilkanaście metrów most? Okazuje się, że można.
I to nawet relatywnie tani. Wystarczy z trawy upleść liny,
zakotwiczyć je na obu skalnych brzegach wąwozu i gotowe. Powstaje
wspaniała przeprawa dla pieszych i lam. Niestety, po konkwiście w
Andach zadomowił się koń, a ten już potrzebował lepszych mostów
– i stare wiszące mosty powoli odchodziły w
zapomnienie.
Kanion Apurimac i wiszący most |
Zwłaszcza, że taki wiszący most należy odnawiać
co roku. Bez konserwacji po prostu zgnije i spadnie. Obecnie w Peru
istnieje tylko jedna taka przeprawa – Q'eswachaka. A że jest ona
zaledwie kilka godzin od Cuzco nie zawahałem się jej odwiedzić. W
końcu sztuka plecenia mostów doceniana jest także przez
UNESCO.
Cóż. Most nie wyglądał na szczególnie trwały. Pierw
obejrzeliśmy dokładnie z poziomu rzeki Apurimac (tu wielkie
zaskoczenie – płynęliśmy w kamizelkach ratunkowych; co to się
porobiło z tymi Dzikimi Krajami). Potem przyszło po nim
przejść.
Rio Apurimac |
Powiem tak: zazwyczaj nie mam problemów z
wysławianiem się. Tutaj po przekroczeniu kanionu Apurimac długo
stałem i oddychałem. Możliwe, że ze zmęczenia, w końcu byliśmy
na wysokości prawie czterech kilometrów. Na pewno z tego powodu.
Przecież nie dlatego, że szedłem po zwykłej trawie kilkadziesiąt
metrów nad płytką rzeką o kamiennym dnie, a chwilę wcześniej
widziałem butwiejące szczątki poprzedniego mostu. Na pewno.
Most z bliska |
Droga
powrotna była jeszcze gorsza, jakoś tak dziwnie most wyprofilowano.
W każdym razie tak naprawdę nie było wielkiego zagrożenia, ale
nie chciałbym za często po czymś takim chodzić – chyba, że w
deszczu. Mokry most staje się wytrzymalszy i ma większy
udźwig.
Stare liny |
Ktoś może zadać pytanie, czy to nie jest bez sensu co
roku robić nową przeprawę? Otóż nie jest. Dziś jest obok
współczesny most, ale kiedyś była to jedyna droga łącząca
okoliczne wsie (alternatywą była wspinaczka w dół kanionu,
przepłynięcie rzeki i wejście na górę – lamy nie dałyby
rady). A były one, jak wspominałem, komunami. Wspólnie więc taki
most budowały – a cała operacja trwała jakiś tydzień: od
zbiorów ostnicy po ukończenie naciągania lin. Potem oczywiście
było święto, składano miejscowym duchom obiaty z koki i chichy,
generalnie było wiele radości. Budowa mostu była – i jest –
pewnym tabu. Oto bowiem miejscowe kobiety nie mogą schodzić do
wąwozu gdy mężczyźni budowali most. Ma to jakoby przynosić
pecha. Kobiety natomiast zrywały ostnicę i pletły liny. W każdym
normalnym społeczeństwie jest taki podział ról, dopiero teraz
usiłuje się to zniszczyć.
Pokaz plecenia liny. |
Nawet teraz obsługę turystów
zapewniali mężczyźni. Panie stały na górze i sprzedawały spyżę
– miejscowego pstrąga albo biały ser. Nie byłem jakoś
przesadnie głodny po spacerze nad przepaścią, ale w skład dania
wchodziły także suszone ziemniaki a nie ryż (Peru jest ojczyzną
kartofla, jest tu kilka tysięcy odmian i gatunków, a miejscowi
jedzą ryż z takim entuzjazmem, jakiego nie powstydziłby się żaden
Azjata), więc się zdecydowałem.
Jak się tworzy suszone
ziemniaki? Przede wszystkim potrzebna jest wysokogórska odmiana tej
rośliny. Następnie bulwy muszą przemarznąć (jesteśmy na kilku
kilometrach wysokości, w górach – przymrozki się zdarzają
częściej niż myślimy). Potem należy je wycisnąć i usunąć
lód. I tak kilka razy aż zostanie sama skrobia. Ot, taka naturalna
liofilizacja żywności. Potem można je przechowywać a
przechowywać. W celu zaś skonsumowania wrzucić do wody i
zagotować. A jak smakują? Cóż, posilaniu się nimi towarzyszą
emocje na pewno dużo mniejsze niż przy spacerze przez Q'eswachaka.
Takie. Twarde ziemniaki.
Pstrąg i liofilizowane ziemniaki |
Dziękuję - ciekawe i znakomicie opowiedziane.
OdpowiedzUsuńPowiało grozą
OdpowiedzUsuńTo niespotykane, przeczytałam z przyjemnością i zaciekawieniem .Gratuluję
OdpowiedzUsuń