Tłumacz

29 września 2023

Inkaski most

    Inkowie mają, przynajmniej w mojej opinii, sporo cech wspólnych ze starożytnymi Rzymianami. I jedni, i drudzy zaczynali jako mała wspólnota tłamszona przez sąsiadów, a skończyli jako twórcy olbrzymich mocarstw. I może południowoamerykańskie Tahuantinsuyu powstało dużo szybciej od Imperium Romanum, to państwo ze Starego Świata istniało zdecydowanie dłużej. Ale są to niuanse, analogii natomiast jest bardzo dużo.
Inkaska droga w dżungli górskiej
    Weźmy system transportu wewnętrznego. Każde imperium musi mieć rozwiniętą sieć komunikacyjną, po to chociażby, żeby rozkazy władców w porę docierały do zarządców odległych prowinicji a podatki sprawnie spływały do stolicy. Również armia sprawniej przemieszcza się w kierunku zagrożonych granic – lub by stłumić bunt. Takim przykładem będzie Droga Królewska w starożytnej Persji, XIX-wieczne szkunery i marynarka wojenna panujące nad morzami Imperium Brytyjskiego, Via Appia i inne rzymskie drogi (w rzeczywistości nie wszystkie prowadziły do Rzymu, ale faktycznie, biegły w tamtym kierunku) czy doceniony wpisem na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO ciągnący się od Kolumbii po Chile andyjski system drogowy Qhapaq Nan.
Prekolumbijski dukt w kanionie Cotahuasi
    Jedynie licząca prawie milion kilometrów kwadratowych Rzeczpospolita o transport wewnętrzny nie dbała. Wiązało się to z nieco anarchistyczną strukturą społeczno-administracyjną i umiłowaniem wolności obywateli, ale mimo wszystko nie przeszkodziło być przez dwieście lat mocarstwem. Owszem, potem się wszystko sfilcowało, i do dziś gdzie dwóch Polaków tam trzy zdania, ale przynajmniej jesteśmy Narodem który chyba najlepiej na całym Świecie radzi sobie w sytuacjach ekstremalnych.
Rzymska droga w Pompejach
    Ale wróćmy do Inków, Rzymian i ich dróg. Naszemu łacińskiemu imperium łatwiej było komunikować się wewnętrznie: Morze Śródziemne w pewnym momencie stało się niemal rzymskim jeziorem, a i gros terenów państwa była płaska – można było opracować doskonałą technologię drogową i budować, budować, budować. Jeśli dołożymy do tego epokowy wynalazek łuku (swoją drogą jeden z niewielu rzymskich sznytów w Imperium Romanum), to już w ogóle.
Rzymskie łuki
    Inkowie mieli nieco gorzej. Raz, że okazało się, że mieli dużo mniej czasu, a dwa, że żyli w wysokich Andach poprzecinanych gargantuicznymi przepaściami i kanionami.
Kanion Apurimac
    Pod jednym względem Inkowie mieli łatwej – nie musieli budować szerokich duktów. Z racji braku zwierząt pociągowych zastosowania nie miał wóz (przypominam, najstarszy znany wizerunek pojazdu kołowego znajduje się w Polsce), i systemem Qhapaq Nan podróżowali tylko piesi – dostojnicy w lektykach, inkaska piechota, chasqi – królewscy gońcy, karawany lam czy zwykli wędrowcy. W związku z tym władcy Tahuantinsuyu nie musieli opracowywać jakiejś specjalnej formy dróg. Przejęli wcześniejsze technologie (podobnie jak i Rzymianie w wielu dziedzinach) i połączyli je w jeden system pro publico bono. A właściwie, ponieważ lingua franca inkaskiego państwu był język keczua to llapa runaq allinninpaq.
    O inkaskie drogi dbać też miały miejscowe społeczności – w ramach czynów społecznych czy innego szarwarku. Pewnie nie było to obowiązkowe, ale alternatywą było przybycie inkaskiej piechoty, wybicie połowy i przesiedlenie reszty wioski. Ot, sprawnie działające państwo.
    Największym wyzwaniem w połączeniu Czterech Części Imperium (jak tłumaczyć można Tahuantinsuyu) były wspomniane już przeze mnie niezwykle głębokie andyjskie wąwozy. Łuku nie znamy, drewna niewiele, gwoździ nie mamy... Robi się problem. Co za to posiadamy? Ano: umysł, dwie ręce, obsydianowy nożyk i wysokogórską trawę, ostnicę peruwiańską (krewna europejskich ostnic, tych z suchych przestworów oceanu Stepów Akermańskich).
Ostnice
    Czy można z tego zrobić długi na kilkanaście metrów most? Okazuje się, że można. I to nawet relatywnie tani. Wystarczy z trawy upleść liny, zakotwiczyć je na obu skalnych brzegach wąwozu i gotowe. Powstaje wspaniała przeprawa dla pieszych i lam. Niestety, po konkwiście w Andach zadomowił się koń, a ten już potrzebował lepszych mostów – i stare wiszące mosty powoli odchodziły w zapomnienie.
Kanion Apurimac i wiszący most
    Zwłaszcza, że taki wiszący most należy odnawiać co roku. Bez konserwacji po prostu zgnije i spadnie. Obecnie w Peru istnieje tylko jedna taka przeprawa – Q'eswachaka. A że jest ona zaledwie kilka godzin od Cuzco nie zawahałem się jej odwiedzić. W końcu sztuka plecenia mostów doceniana jest także przez UNESCO.
    Cóż. Most nie wyglądał na szczególnie trwały. Pierw obejrzeliśmy dokładnie z poziomu rzeki Apurimac (tu wielkie zaskoczenie – płynęliśmy w kamizelkach ratunkowych; co to się porobiło z tymi Dzikimi Krajami). Potem przyszło po nim przejść.
Rio Apurimac
    Powiem tak: zazwyczaj nie mam problemów z wysławianiem się. Tutaj po przekroczeniu kanionu Apurimac długo stałem i oddychałem. Możliwe, że ze zmęczenia, w końcu byliśmy na wysokości prawie czterech kilometrów. Na pewno z tego powodu. Przecież nie dlatego, że szedłem po zwykłej trawie kilkadziesiąt metrów nad płytką rzeką o kamiennym dnie, a chwilę wcześniej widziałem butwiejące szczątki poprzedniego mostu. Na pewno.
Most z bliska
    Droga powrotna była jeszcze gorsza, jakoś tak dziwnie most wyprofilowano. W każdym razie tak naprawdę nie było wielkiego zagrożenia, ale nie chciałbym za często po czymś takim chodzić – chyba, że w deszczu. Mokry most staje się wytrzymalszy i ma większy udźwig.
Stare liny
    Ktoś może zadać pytanie, czy to nie jest bez sensu co roku robić nową przeprawę? Otóż nie jest. Dziś jest obok współczesny most, ale kiedyś była to jedyna droga łącząca okoliczne wsie (alternatywą była wspinaczka w dół kanionu, przepłynięcie rzeki i wejście na górę – lamy nie dałyby rady). A były one, jak wspominałem, komunami. Wspólnie więc taki most budowały – a cała operacja trwała jakiś tydzień: od zbiorów ostnicy po ukończenie naciągania lin. Potem oczywiście było święto, składano miejscowym duchom obiaty z koki i chichy, generalnie było wiele radości. Budowa mostu była – i jest – pewnym tabu. Oto bowiem miejscowe kobiety nie mogą schodzić do wąwozu gdy mężczyźni budowali most. Ma to jakoby przynosić pecha. Kobiety natomiast zrywały ostnicę i pletły liny. W każdym normalnym społeczeństwie jest taki podział ról, dopiero teraz usiłuje się to zniszczyć.
Pokaz plecenia liny.
    Nawet teraz obsługę turystów zapewniali mężczyźni. Panie stały na górze i sprzedawały spyżę – miejscowego pstrąga albo biały ser. Nie byłem jakoś przesadnie głodny po spacerze nad przepaścią, ale w skład dania wchodziły także suszone ziemniaki a nie ryż (Peru jest ojczyzną kartofla, jest tu kilka tysięcy odmian i gatunków, a miejscowi jedzą ryż z takim entuzjazmem, jakiego nie powstydziłby się żaden Azjata), więc się zdecydowałem.
    Jak się tworzy suszone ziemniaki? Przede wszystkim potrzebna jest wysokogórska odmiana tej rośliny. Następnie bulwy muszą przemarznąć (jesteśmy na kilku kilometrach wysokości, w górach – przymrozki się zdarzają częściej niż myślimy). Potem należy je wycisnąć i usunąć lód. I tak kilka razy aż zostanie sama skrobia. Ot, taka naturalna liofilizacja żywności. Potem można je przechowywać a przechowywać. W celu zaś skonsumowania wrzucić do wody i zagotować. A jak smakują? Cóż, posilaniu się nimi towarzyszą emocje na pewno dużo mniejsze niż przy spacerze przez Q'eswachaka. Takie. Twarde ziemniaki.
Pstrąg i liofilizowane ziemniaki

3 komentarze:

  1. Dziękuję - ciekawe i znakomicie opowiedziane.

    OdpowiedzUsuń
  2. Powiało grozą

    OdpowiedzUsuń
  3. To niespotykane, przeczytałam z przyjemnością i zaciekawieniem .Gratuluję

    OdpowiedzUsuń

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...