Tłumacz

31 marca 2020

Spacer w góry cz. 1

  Od czego by tu zacząć? Alfred Hitchcock mawiał, że dobry film powinien zaczynać się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie powinno narastać (owszem, przeżyłem trzęsienie Ziemi na Bałkanach, ale nie było ono – i dobrze – zbyt imponujące, więc zostawię je na kiedy indziej), więc wypadałoby zacząć z wysokiego C. W tym wypadku – z wysokich Andów (Andy są zawsze wysokie – tu akurat trochę powyżej 5000 metrów).
   Czasem podróżuję sam, czasem mam na głowie grupę kilkudziesięciu osób – w tym wypadku było nas pięciu chłopa i mieliśmy plan – czy może nawet Plan – kilkudniowego trekingu po wysokich peruwiańskich Andach.
   Ale może – choć Cyceron by tego nie pochwalił – zacznijmy ab ovo, od początku:
   - Słuchaj – odezwał się prowodyr ekspedycji do Peru, Janek – A może by tak, jak już będziemy w Andach, zrobić wypad w wysokie góry?
   - Jak wysokie? - mruknąłem; kiedy robimy razem wyjazdy Janek jest tym pozytywnie nastawionym, pełnym ufności i nadziei w powodzenie misji, ja robię za etatowego czarnowidza, takiego advocatus diaboli, wytykam punkty w których może pójść coś nie tak (jestem wiernym fanem praw Murphy'ego); rację mamy na przemian.
   - Stary! Ausangate. Nevado Ausangate. Lodowiec. Ponad 6000 metrów wysokości. I niedaleko stamtąd do Gór Tęczowych. Kilka dni trekingu! Chłopaki już opracowują plan.
   - Spoko – powiedziałem, bo, co tu dużo mówić, kocham spacerować po górach; po zapoznaniu się z przebiegiem trasy dodałem tylko – Będzie trudno. Trasa dookoła Ausangate nie wygląda jakoś źle, ale to duża wysokość. A Góry Tęczowe to wyglądają na nie do zrobienia.
   - Mamy jeszcze pół roku na trening! Zresztą zobaczymy na miejscu jak nam pójdzie.
   - Najgorsza jest wysokość – dodałem, bo miałem już doświadczenie ze spacerami na dużej wysokości.
   - Oj tak – stropił się Janek, bo on miał w nogach dużo więcej kilometrów na niebotycznych wysokościach i niezbyt dobrze na owe metry nad poziomem morza reagował; pozostali nasi towarzysze takich doświadczeń nie mieli – Ale damy radę. Musimy!
Nevado Ausangate z odległości - 6384 m npm
  Jestem z natury odporny na entuzjazm, więc Janek mnie nie zaraził (ale każdego innego by zaraził, to taki właśnie typ człowieka) – ale z drugiej strony i tak chciałem zobaczyć Ausangate. A jeśli nie musiałem choćby kiwnąć palcem przy przygotowywaniu trasy – to tym lepiej. Cóż, przecież jak mówi Biblia, człowiek został stworzony do życia w raju, nie do pracy. Niemniej profilaktycznie ściągnąłem na przenośne urządzenie GPS trasę owego treku.
   Cóż, przyznam się, że jakoś szczególnie fizycznie nie przygotowywałem się do wyprawy – sylwetkę co prawda mam sportową (właściwie jest ona odpowiednia na przykład do gry w brydża; to też sport, nie?), ale wiedziałem, że na najgroźniejszą rzecz w czasie tej wyprawy nie będę miał zbyt dużego wpływu.
  To choroba wysokogórska.
  Objawia się to potężnym podobno – bo jeszcze nie miałem – bólem głowy, potem następują trudności w oddychaniu, zmęczenie, rozedma płuc, obrzęk mózgu i zgon. W dużym skrócie, oczywiście. Jedynym chyba skutecznym lekarstwem jest zejście niżej. Pomaga aklimatyzacja na dużych wysokościach, zażywanie salicylanów czy – w Ameryce Południowej – rzucie liści koki (w Starym Świecie można przekąsić ząbek czosnku – obniża ciśnienie, przez co zmniejsza różnicę między ciśnieniem krwi a tym na zewnątrz; nie jest tak skuteczny jak liście koki, ale za to jest afrodyzjakiem – choć zapewne tylko wtedy, gdy obie strony go używają). Ale jak ktoś ma pecha, to i tak dostanie.
   Niebagatelne znaczenie dla Gringo, nizinnego Białasa ma także – oprócz niskiego ciśnienia, brak tlenu. Nawet jeśli nie dostaniesz choroby wysokogórskiej, będziesz zmęczony. Dwa razy (do wtedy) tylko znalazłem się na wysokości powyżej 3000 metrów bez wcześniejszej aklimatyzacji, i za każdym razem było to uczucie co najmniej dziwne.
Teide na Teneryfie
   Pierwszy raz wdrapywałem się na cudowny wulkan Pico del Teide na Teneryfie. Rano spałem na poziomie morza w Puerto Cruz, a wieczorem miałem nocować w schronisku Altavista, jakieś 3200 metrów wyżej. Wjechałem autobusem na Cañadas, wulkaniczną równinę leżącą na wysokości około 2 kilometrów ponad poziomem morza i ruszyłem poprzez wulkaniczne pustkowie na szczyt. Do 3 tysięcy metrów było wszystko w porządku – ale ostatnie 200 metrów przewyższenia... Nagle po prostu stanąłem. Trzy kroki, i już człowiek nie ma siły. Nie, żeby był zmęczony, ale... Po prostu nie można ruszyć dalej. Po chwili odpoczynku wraca energia, następne trzy kroki i to samo.
  Dowlekłem się do schroniska niemal po zmroku. Dziwne uczucie. A Teide przepiękne. Polecam.
   Za drugim razem było jeszcze gorzej. Wylądowaliśmy samolotem w Juliace na peruwiańskim Altiplano niedaleko Titicaca – jakieś 3700 metrów powyżej miejsca startu. I następne dwa dni czułem się jakbym miał skrzyżowanie kaca i wstrząsu mózgu. W sumie miałem kiedyś, więc wiem, co mówię. Nie polecam.
   Większość turystów chcących odwiedzić Cuzco, Machu Picchu czy ogólnie Świętą Dolinę Inków – nad którą góruje Ausnagate – korzysta właśnie z drogi lotniczej. Byłem świadkiem jak co wrażliwsi Jankesi w czasie górskich przejazdów dają upust swemu złemu samopoczuciu. Torsje nigdy nie są przyjemne, więc jeśli tylko mam okazję wjeżdżam w wysokie Andy autobusem. Owszem, zdarza im się spaść w przepaść, ale przynajmniej dają czas na aklimatyzację.
Cuzco - dawna stolica Tahuantinsuyu, Państwa Inków

   Tak więc kilka miesięcy po rozmowie z Jankiem byliśmy w Cuzco i szukaliśmy wypożyczalni sprzętu biwakowego – to jest głównie namiotów i maszynki gazowej. Spotkaliśmy także piątego członka naszej ekspedycji – pół-Indianina Borisa (dołączył do nas spontanicznie, był lekko kontuzjowany, ale, jak pokaże dalsza część opowieści, nawet bez nogi i tak lepiej by mu szło na wysokościach od nizinnych Gringos). Trekkingowe utensylia w dawnej inkaskiej stolicy znaleźć jest dosyć łatwo, ale chodziło nam o sprzęt w miarę dobrej jakości i po cenach normalnych, a nie zawyżonych, "tylko dla Białych" (standardowo w krajach Trzeciego Świata zakłada się, że Biały jest bogaty, więc można z niego zedrzeć ile się da; często jest to prawda). Wreszcie udało się ustalić satysfakcjonującą obie strony cenę wynajmu sprzętu i ruszyliśmy – najpierw do wioski Tinqi.
Tinqi - andyjska wioska
   Wspominałem, że autobusy w Andach czasem spadają w przepaść? Cóż, my nie spadliśmy. Natomiast polecam każdemu podróżować lokalnymi środkami transportu. Można, na przykład, dostać małego Berbera (Berberowie to lud żyjący w północno-zachodniej Afryce, na Saharze i w Górach Atlas; akurat mama-Berber musiała coś załatwić, więc berbecia dała do potrzymania najbliżej siedzącej osobie, czyli Białasowi, czyli mnie; jak wróciła trochę się zdziwiła, ale co tam – to też opowieść na inny wpis), albo stać się obiektem zainteresowania miejscowej młodzieży. Busik którym podróżowaliśmy robił też za autobus szkolny, więc w pewnym momencie zaroiło się w nim od niewielkich Indian wracających ze szkoły. Na widok Białasów zdębieli.
   - Ej, jak to będzie po angielsku, żeby do nich zagadać? - zapytał jeden; Biali, nie dość, że na pewno są bogaci, to jeszcze muszą mówić po angielsku.
   - Nie wiem.
   - Ej, ty wiesz?
   - No, jakoś tak... No. How are you? Tak myślę.
   - Daj spokój. To są jacyś wariaci – zawyrokował prowodyr grupy – Po co tu jadą?
Lamy i uczniowie
   Ubrane w szkolne mundurki towarzystwo gremialnie stwierdziło w końcu, że jesteśmy "loco", szaleni. Przecież normalny Białas wynająłby taksówkę, a nie tłukł się po wertepach przepełnionym autobusem. Rychło też zorientowali się, że znamy troszkę hiszpańskiego, i dalszą część rozmowy prowadzili w swoim rodzimym języku keczua, więc nie wiem, co jeszcze o nas sądzili. My odwdzięczyliśmy się, mówiąc między sobą po polsku. Taka, autobusowa wieża Babel.
   W każdym razie w końcu dotarliśmy do Tinqi, znaleźliśmy hotel, wypiliśmy po łyczku chichy, popatrzyliśmy na codzienne życie andyjskiej wioski i poszliśmy spać.
Stoisko z chicha maiz, napojem lekko alkoholowym
   Następnego dnia ruszyliśmy w Andy. Takie, nad którymi to przelatuje czasem kondor. 
  Na wolności jeszcze tego ptaka nie udało mi się dostrzec. A "El condor pasa" wbrew pozorom nie jest tradycyjną andyjską melodią – utwór powstał dopiero w pierwszej połowie XX wieku. I najlepszą wersję nagrali Simon i Garfunkel (choć tam już o kondorze nic nie ma).


Dalsze części opowieści - TUTAJ, TUTAJ i także TU.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Enver i never

     Oczywiście wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO Linie z Nazca to nie jedyne geoglify w Ameryce Południowej. Geogli...