Tłumacz

14 lutego 2022

Cerro Azul cz. 2

    Słońce chowało się – jak to w tropikach, w ekspresowym tempie – za horyzont. I od razu zrobiło się ciemno. Wyszliśmy z oceanu – czy też ściślej rzecz ujmując wyrzuciły nas z niego potężne pacyficzne fale, bez problemu obalające dużego chłopa; można by napisać nawet, tak poetycko: wściekle atakujące pacyficzne fale, ale w poprzednim wpisie już wyjaśniłem, że wieczór w Peru nie jest czasem poezji. Więc ad rem.

Zachód słońca w Cerro Azul

    Wyszliśmy z oceanu szargani podmuchami słonego wiatru. Do hotelu był rzut kamieniem, więc wzięliśmy szybki prysznic (woda była nawet ciepła; pisałem przecież, że hotel był w standardzie "dla Białasów", nie?), ponieważ niezwykle drobny piasek (muł może nawet) z plaży w Cerro Azul skutecznie mógłby nam utrudnić dalsze życie (piasek był troszkę drobniejszy niż nasz, cudowny bałtycki, nie tak jasny i ogólnie w porównaniu do polskiego kijowy; ocean był za to cieplejszy i pełnosłony). Po czym przespacerowaliśmy się na Plaza de Armas.
    Główny placyk miasteczka był ozdobiony biało-niebieską wieżą zegarową i pełen rozstawiających się straganów – głównie z jedzeniem i piciem. Po chwili także pojawili się miejscowi, w czasie upalnego dnia pracujący bądź zwyczajnie, chowający się przed palącym słońcem. Teraz w końcu można było spotkać się ze znajomymi, pogadać, coś przekąsić...

Peruwiański street food
    Mój zmysł kulinarny podpowiadał mi, że także znajdziemy tam coś dla siebie. Zresztą, co by to coś nie było, na pewno byłoby smaczne. Mieli tu jeść miejscowi, a więc krewniacy, sąsiedzi, paniom stojącym przy ogromnych rusztach duma i honor nie pozwoliłyby upichcić czegoś niedobrego. Co do samych ruszt, grilli czy tam innych utensyliów: były takie, jak być powinny, czyli używane i pokryte patyną smaku (giń, przepadnij na wieki, s***pidzie!). Na dodatek skwierczały na nich anticuchos.
Anticuchos
    Cóż to takiego: anticuchos? Brzmi nieco egzotycznie – i podobno sięga czasów prekolumbijskich. Według takiej wersji oryginalne anticuchos były smażonymi sercami lam (albo alpak) i przysmakiem górskich plemion z których największą karierę zrobili mówiący językiem keczua Inkowie. Po przyjeździe Hiszpanów (Kastylijczyków w dużej mierze) serca andyjskich wielbłądowatych zastąpiono wołowymi i do tego nabito je na szpikulec tworząc coś w rodzaju szaszłyka. Szaszłyka dość sympatycznego, bo składającego się z samego mięsa. Jaka jest prawda (znaczy, czy anticuchos przyjechały z Europy, czy są miejscowej proweniencji) właściwie niewiele mnie obchodzi – jak wszystkie tego typu potrawy są zwyczajnie smaczne. Takie też były te, kupione na cerroazulskim rynku – wzięliśmy więc kolejną porcję tego fast foodu. Bo owszem, można do anticuchos dodać jakiegoś zapełniacza, ryżu, kłączy juki, gotowanych bananów (oczywiście – nie ziemniaków; w Peru jest ich kilka tysięcy odmian, więc nie stanowią podstawy diety) i stworzyć normalne danie, ale tu były przekąską.
Banany i anticuchos
    I takie powinny być wszystkie fast foody – lokalne, różne, ciekawe, a nie wszędzie jednakie pseudojadalne burgery z frytkami. Fujka.
    Posileni owym pożywnym street foodem (samo białko, trochę tłuszczu) powoli odkrywaliśmy uroki pustynnego klimatu – bo choć może i ocean łagodził nieco dobowe wahania temperatur, to jednak byliśmy na zwrotnikowej pustyni. Gdy tylko znikało słońce bardzo szybko robiło się chłodno (zdanie brzmiałoby lepiej w formie: gdy tylko znikało słonce, momentalnie robiło się zimno – ale musiałem jakoś zaznaczyć w tekście łagodzący wpływ oceanu). Trzeba było się ewakuować.
    Zanim jednak opuściliśmy Plaza de Armas jeszcze jedno stoisko przykuło moją uwagę. Niuchnąłem ze dwa razy – nie mogłem się mylić: miejscowy mistrz ceremonii przyrządzał ponche de herbes – gęsty ziołowy napój, taki właściwie rozwodniony kisiel na ciepło. Poprzednio piłem to w wysokich Andach, wyziębiony i zmęczony – i gorący wywar napełnił mnie onegdaj nową energią, więc czym prędzej zawołałem resztę Gringos – i nabyliśmy po szklaneczce.
Widowiskowe mieszanie składników ponche de herbes
    Smakował równie wyśmienicie co ten górski, niestety mistrz ceremonii nie chciał zdradzić przepisu na to cudo. Z uśmiechem na ustach nabierał z poszczególnych garnków po łyżce tajemnych składników, widowiskowo mieszał, ale o składzie ponche de herbes milczał. Cóż, żaden kuchmistrz nie zdradza wszystkich swoich sekretów.
    Rano ruszyliśmy z powrotem na klify, skąd z miejscowej latarni morskiej rozpościerał się widok na ocean, zatokę i tajemnicze ruiny. Wyglądały całkiem imponująco i mi osobiście przywodziły na myśl jakieś egipskie świątynie zagrzebane w piaskach Sahary – przynajmniej z daleka. Bo z bliska jedynym podobieństwem była pustynia. Ha! Pustynia. Niby nad oceanem, ale zawsze należy zachować czujność. Bowiem pustynia jest groźna. Co prawda odwodnienie w Cerro Azul nie groziło, ale niebacznie założyłem krótkie spodnie – zazwyczaj bowiem (life-hack!) poruszam się w tropikach w długich gaciach. W dżungli chronią przed komarami, kolcami i innymi zaczepiaczami, nieraz niebezpiecznymi, w górach przed wiatrem i chłodem, na pustyni przed słońcem. Zafascynowany stanowiskiem archeologicznym nie zauważyłem, że po dwóch godzinach moje dolne kończyny były czerwieńsze niż członek KC KPZR. Za błędy się płaci.

Huarco

    Same zaś ruiny okazały się być stolicą preinkaskiego królestwa Huarco i stanowiskiem archeologicznym. Kiedy spacerowaliśmy po wykopaliskach zaczepił nas Latynos – w urzędowym uniformie. Okazało się, że nie chciał nas przegonić (ani pobrać jakiejś prawdziwej bądź wyimaginowanej opłaty) – tylko udzielić informacji o Huarco. Taką dostał robotę w miejscowym magistracie, i mimo upału sumiennie ją wykonywał. Poprosił nas tylko, żebyśmy w miarę możliwości nie wchodzili do środka zachowanych obiektów. Prośbę spełniliśmy, bo dlaczego nie. Zostaliśmy także zaproszeni do miejscowego muzeum – ja się skusiłem, znajomi nie, i chyba lepiej na tym wyszli: pojeździli po okolicy quadami, a w niewielkim budynku informacji o Huarco było bardzo niewiele – choć uprzejma pani muzealnik z wielką swadą opowiadała o historii współczesnego Cerro Azul.
    Konkretniejszych informacji o tym miejscu poszukałem dopiero po powrocie do kraju – mimo, że jestem średnim fanem tych wszystkich Internetów, to dzięki nim dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy – o czym w następnym wpisie.

Oceaniczna kipiel


A z ciekawostek: jedną z najbardziej cenionych badaczek Tahuantinsuyu, czyli Imperium Inków (oraz ogólnie, czasów prekolumbijskich w Peru) była zmarła już niestety pani Maria Rostworowski Tovar de Diez Canesco, u nas znana jako Rostworowska. Tak, zgadza się, pochodziła z rodziny polskich emigrantów.

Prekolumbijskie skarby

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...