Słońce chowało się – jak to w
tropikach, w ekspresowym tempie – za horyzont. I od razu zrobiło
się ciemno. Wyszliśmy z oceanu – czy też ściślej rzecz ujmując
wyrzuciły nas z niego potężne pacyficzne fale, bez problemu
obalające dużego chłopa; można by napisać nawet, tak poetycko:
wściekle atakujące pacyficzne fale, ale w poprzednim wpisie już wyjaśniłem, że wieczór w Peru nie jest czasem poezji. Więc ad
rem.
|
Zachód słońca w Cerro Azul
|
Wyszliśmy z oceanu szargani
podmuchami słonego wiatru. Do hotelu był rzut kamieniem, więc
wzięliśmy szybki prysznic (woda była nawet ciepła; pisałem
przecież, że hotel był w standardzie "dla Białasów",
nie?), ponieważ niezwykle drobny piasek (muł może nawet) z plaży
w Cerro Azul skutecznie mógłby nam utrudnić dalsze życie (piasek
był troszkę drobniejszy niż nasz, cudowny bałtycki, nie tak jasny
i ogólnie w porównaniu do polskiego kijowy; ocean był za to
cieplejszy i pełnosłony). Po czym przespacerowaliśmy się na Plaza
de Armas.
Główny placyk miasteczka był
ozdobiony biało-niebieską wieżą zegarową i pełen
rozstawiających się straganów – głównie z jedzeniem i piciem.
Po chwili także pojawili się miejscowi, w czasie upalnego dnia
pracujący bądź zwyczajnie, chowający się przed palącym słońcem.
Teraz w końcu można było spotkać się ze znajomymi, pogadać, coś
przekąsić...
|
Peruwiański street food
|
Mój zmysł kulinarny podpowiadał mi,
że także znajdziemy tam coś dla siebie. Zresztą, co by to coś
nie było, na pewno byłoby smaczne. Mieli tu jeść miejscowi, a
więc krewniacy, sąsiedzi, paniom stojącym przy ogromnych rusztach
duma i honor nie pozwoliłyby upichcić czegoś niedobrego. Co do
samych ruszt, grilli czy tam innych utensyliów: były takie, jak być
powinny, czyli używane i pokryte patyną smaku (giń, przepadnij na
wieki, s***pidzie!). Na dodatek skwierczały na nich anticuchos.
|
Anticuchos |
Cóż to takiego: anticuchos? Brzmi
nieco egzotycznie – i podobno sięga czasów prekolumbijskich.
Według takiej wersji oryginalne anticuchos były smażonymi sercami
lam (albo alpak) i przysmakiem górskich plemion z których
największą karierę zrobili mówiący językiem keczua Inkowie. Po
przyjeździe Hiszpanów (Kastylijczyków w dużej mierze) serca
andyjskich wielbłądowatych zastąpiono wołowymi i do tego nabito
je na szpikulec tworząc coś w rodzaju szaszłyka. Szaszłyka dość
sympatycznego, bo składającego się z samego mięsa. Jaka jest
prawda (znaczy, czy anticuchos przyjechały z Europy, czy są
miejscowej proweniencji) właściwie niewiele mnie obchodzi – jak
wszystkie tego typu potrawy są zwyczajnie smaczne. Takie też były
te, kupione na cerroazulskim rynku – wzięliśmy więc kolejną
porcję tego fast foodu. Bo owszem, można do anticuchos dodać
jakiegoś zapełniacza, ryżu, kłączy juki, gotowanych bananów
(oczywiście – nie ziemniaków; w Peru jest ich kilka tysięcy
odmian, więc nie stanowią podstawy diety) i stworzyć normalne
danie, ale tu były przekąską. |
Banany i anticuchos
|
I takie powinny być wszystkie fast
foody – lokalne, różne, ciekawe, a nie wszędzie jednakie
pseudojadalne burgery z frytkami. Fujka.
Posileni owym pożywnym street foodem
(samo białko, trochę tłuszczu) powoli odkrywaliśmy uroki pustynnego klimatu – bo choć może i ocean łagodził nieco dobowe
wahania temperatur, to jednak byliśmy na zwrotnikowej pustyni. Gdy
tylko znikało słońce bardzo szybko robiło się chłodno (zdanie
brzmiałoby lepiej w formie: gdy tylko znikało słonce, momentalnie
robiło się zimno – ale musiałem jakoś zaznaczyć w tekście
łagodzący wpływ oceanu). Trzeba było się ewakuować.
Zanim jednak opuściliśmy Plaza de
Armas jeszcze jedno stoisko przykuło moją uwagę. Niuchnąłem ze
dwa razy – nie mogłem się mylić: miejscowy mistrz ceremonii
przyrządzał ponche de herbes – gęsty ziołowy napój, taki
właściwie rozwodniony kisiel na ciepło. Poprzednio piłem to w wysokich Andach, wyziębiony i zmęczony – i gorący wywar napełnił
mnie onegdaj nową energią, więc czym prędzej zawołałem resztę
Gringos – i nabyliśmy po szklaneczce. |
Widowiskowe mieszanie składników ponche de herbes
|
Smakował równie wyśmienicie co ten
górski, niestety mistrz ceremonii nie chciał zdradzić przepisu na
to cudo. Z uśmiechem na ustach nabierał z poszczególnych garnków
po łyżce tajemnych składników, widowiskowo mieszał, ale o
składzie ponche de herbes milczał. Cóż, żaden kuchmistrz nie
zdradza wszystkich swoich sekretów.
Rano ruszyliśmy z powrotem na klify,
skąd z miejscowej latarni morskiej rozpościerał się widok na ocean, zatokę
i tajemnicze ruiny. Wyglądały całkiem imponująco i mi osobiście
przywodziły na myśl jakieś egipskie świątynie zagrzebane w
piaskach Sahary – przynajmniej z daleka. Bo z bliska jedynym
podobieństwem była pustynia. Ha! Pustynia. Niby nad oceanem, ale
zawsze należy zachować czujność. Bowiem pustynia jest groźna. Co
prawda odwodnienie w Cerro Azul nie groziło, ale niebacznie
założyłem krótkie spodnie – zazwyczaj bowiem (life-hack!)
poruszam się w tropikach w długich gaciach. W dżungli chronią
przed komarami, kolcami i innymi zaczepiaczami, nieraz
niebezpiecznymi, w górach przed wiatrem i chłodem, na pustyni przed
słońcem. Zafascynowany stanowiskiem archeologicznym nie zauważyłem,
że po dwóch godzinach moje dolne kończyny były czerwieńsze niż
członek KC KPZR. Za błędy się płaci. |
Huarco |
Same zaś ruiny okazały się być
stolicą preinkaskiego królestwa Huarco i stanowiskiem
archeologicznym. Kiedy spacerowaliśmy po wykopaliskach zaczepił nas
Latynos – w urzędowym uniformie. Okazało się, że nie chciał
nas przegonić (ani pobrać jakiejś prawdziwej bądź wyimaginowanej
opłaty) – tylko udzielić informacji o Huarco. Taką dostał
robotę w miejscowym magistracie, i mimo upału sumiennie ją
wykonywał. Poprosił nas tylko, żebyśmy w miarę możliwości nie
wchodzili do środka zachowanych obiektów. Prośbę spełniliśmy,
bo dlaczego nie. Zostaliśmy także zaproszeni do miejscowego muzeum
– ja się skusiłem, znajomi nie, i chyba lepiej na tym wyszli:
pojeździli po okolicy quadami, a w niewielkim budynku informacji o
Huarco było bardzo niewiele – choć uprzejma pani muzealnik z
wielką swadą opowiadała o historii współczesnego Cerro Azul.
Konkretniejszych informacji o tym
miejscu poszukałem dopiero po powrocie do kraju – mimo, że jestem
średnim fanem tych wszystkich Internetów, to dzięki nim
dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy – o czym w następnym wpisie.
|
Oceaniczna kipiel
|
A z ciekawostek: jedną z najbardziej
cenionych badaczek Tahuantinsuyu, czyli Imperium Inków (oraz
ogólnie, czasów prekolumbijskich w Peru) była zmarła już
niestety pani Maria Rostworowski Tovar de Diez Canesco, u nas znana jako Rostworowska. Tak,
zgadza się, pochodziła z rodziny polskich emigrantów. |
Prekolumbijskie skarby
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz