Tłumacz

31 marca 2020

Spacer w góry cz. 3

   W czasie trekkingu dookoła Ausangate, jak pisałem, kiedy odpoczywaliśmy na przełęczy zaskoczyła nas burza. Szybko pozbieraliśmy się w sobie i zaczęliśmy uciekać, uważając, żeby nie poślizgnąć się w padającym gradzie, śniegu i deszczu i nie spaść w przepaść. Na szczęście rychło zrobiło się całkiem ciemno, i przestaliśmy przejmować się jakimiś – już niewidzianymi, więc niewidzialnymi – przepaściami. Zaczęliśmy przejmować się tym, że nie wiemy dokąd idziemy.
Burza przed zmrokiem

   Póki grunt był błotnisty dało się – w świetle latarek – śledzić przebieg szlaku, w pewnym jednak momencie podłoże zamieniło się w twarde – i dość postrzępione – skały. Żaden z nas nie był jakimś wielkim tropicielem (Boris jest co prawda pół-Indianinem, ale mieszka w Madrycie...), więc także w deszczowy dzień mógłby mieć jakieś trudności z utrzymaniem się na szlaku, a tu przecież była już ciemna noc i ostro padający deszcz. Jedyną nadzieją okazał się... mój GPS. Pisałem, że zdążyłem wprowadzić dane dotyczące tego Tour de Ausangate? Ano właśnie. Co prawda punkty na trasie były co kilometr, ale pozwalało nam to w miarę zachować odpowiedni kierunek w czasie wędrówki w dół doliny. Szybko uformowaliśmy kolumnę marszową – pierwszy szedł Boris wyszukując najlepszą trasę, za nim ja z GPS-em, a potem pozostała trójka (dwóch kolegów bardzo słabo znoszących wysokość i ich opiekun; trudno powiedzieć, czy któregoś z nich dopadła choroba wysokogórska czy zwyczajne zmęczenie i brak tlenu, na szczęście trasa biegła w dół, więc z każdym krokiem było tylko lepiej).
   Po pokonaniu skał pojawiła się kolejna przeszkoda terenowa. Skoro to dolina górska, to zapewne będzie płynął nią strumień. I faktycznie, wartko sobie tamtędy pomykał. Miał wspaniale pokryte otoczakami dno i zapewne był bardzo malowniczy – w dzień. W nocy nie. Co prawda ktoś tam zaczął przebąkiwać, że skoro opuściliśmy już skały, można by tu rozbić obóz (w strumieniu, znaczy się – choć właściwie padało, i woda była wszędzie dookoła, nie tylko w korycie cieku), ale szybko wyjaśniliśmy, że jakbyśmy tu zostali, a woda wezbrała, to raczej byśmy się nie obudzili. Kolega przystał na nasze argumenty. Jako, że GPS pokazywał przez jakiś czas kierunek zgodny z biegiem potoku, ruszyliśmy wzdłuż – czy też raczej środkiem – strumienia. Szło się łatwiej niż po skałach, a że byliśmy przemoczeni, to właściwie było wszystko jedno, czy brodzimy po kostki w wodzie czy nie. Wszystko co dobre szybko się kończy – i trzeba było opuścić w końcu przyjazne koryto. Wskazałem kierunek, a Boris ruszył. Wprost na coś, co wyglądało (w deszczową noc) na torfowisko wysokie.
   Uwielbiam chodzić po bagnach (chodzenie po bagnach wciąga) – naszych, polskich. Kilka razy wpadłem w torfowisko, na szczęście niezbyt głębokie, więc bez konsekwencji. W teorii wiem, jak należy z bagna wychodzić (położyć się na plecy, i wężowymi ruchami, myk, myk; trzeba uważać jak się chwyta za rosnące na bagnie drzewka – mogą nie być zakorzenione w ziemi, tylko rosnąć sobie na ple, czyli warstwie pływającego torfowca; wtedy to bieda jest), ale nie w smak było mi testowanie tej wiedzy w wysokich Andach. Zawołałem – ze zgrozą, jeżeli można tak wołać – Borisa, żeby się zatrzymał, bo zaraz się zapadnie w bagno... Ale ten nie posłuchał. Tylko był już kilka zielonych kęp dalej.
   Coś mi się tu nie zgadzało. Delikatnie stąpnąłem (to eufemizm – nie jestem w stanie delikatnie stąpnąć; po prostu tak jakby kopnąłem podłoże) na zieloną kępę. Okazała się twarda! Nie był to torfowiec. Nie było to bagno. Podłoże było stabilne. Co prawda pomiędzy poszczególnymi kępami były głębokie na półtora, dwa metry wyrwy – ślady po ciekach wodnych – ale można było po tym iść. Ulżyło mi, choć i tak kroczyłem odrobinie niepewnie.
   W dzień – i kilka razy jeszcze, w innych miejscach – znalazłem takie kępy. To charakterystyczne wysokogórskie zbiorowiska roślinne, bardzo zwarte. Dzięki takiej budowie są dosyć odporne na niskie temperatury oraz na ogryzanie przez lamy czy inne alpaki. Gdzieś tam – pewnie u Davida Attenborough – słyszałem o tym, ale wiedzieć to jedno, a widzieć drugie. W każdym razie całkiem to – po ciemku i z daleka – podobne do naszych torfowców. Kosztowało mnie to podobieństwo posiwienie ostatnich kilku moich włosów.
   Tymczasem jednak kępy się skończyły, zaczęły się ponownie skały oraz coś, co spowodowało u mnie okrzyk – chwila była niemal tak podniosła, jak na Santa Marii w 1492 roku. Tyle, że tam krzyczano: "Terra!", a ja zawołałem:
   - Hay un camino! - Jest droga!
   Bo też i rzeczywiście, pomiędzy skałami biegła ścieżka – zapewne ta sama, którą straciliśmy kilka kilometrów (i parę godzin) wcześniej. Mało tego, ścieżka owa doprowadziła nas – już po chwili – do niewielkiej zadaszonej wiaty, idealnego miejsca, żeby rozbić nasze namioty.
   Do tego przestało padać.
   Żeby jednak nie było za wesoło, to okazało się, że zamiast dwóch mamy 1 i 3/4 namiotu (dobra rada – warto sprawdzić stan sprzętu zanim się wyruszy; wtedy można albo wymienić, albo wytargować lepszą cenę), niemniej udało się zmontować schronienie. I to całkiem znośne.
   Szybko, bez kolacji, całkiem przemoczeni, usnęliśmy.
   Rano do powyższej listy mogliśmy jeszcze dopisać: zmarznięci.
Widok o poranku
   Otworzyliśmy namioty, strzepaliśmy szron ze ścian schronisk i... Zaniemówiliśmy. Wiata bowiem znajdowała się na skalistym cyplu wpuszczonym w krystaliczne górskie jezioro, ze wszystkich stron otoczone lodowcami (mieliśmy przyjemność słyszeć – i widzieć – lawinę sunącą z jednego z lodowców; wspaniały widok, pod warunkiem, że jesteś po drugiej stronie doliny i nie ma szans, żeby z ową lawiną się spotkać). Warto było się przemęczyć.
Obóz górski
Lodowce
  Zjedliśmy śniadanie,
popiliśmy wywarem z liści koki (wszystko trochę chlorem smakowało – wodę z miejscowych jezior lepiej uzdatniać; niby czysta, ale nie wiadomo, co tam do niej lamy i alpaki robiły; na pewno nic miłego) i zaczęliśmy szykować się do drogi. Trzeba było najpierw ją znaleźć – podjął się tego Boris. Pochodził po okolicy ze 2 godziny, wrócił, ponarzekał, że jest bez formy i powiedział, że droga wiedzie na szczyt.
Górska ścieżyna, czyli nasza dalsza droga
  Białasy pokonały tą samą trasę w pół dnia.
Lodowce i jeziora


Całość historii: TUTAJ, TUTAJ i TU

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Imeretia i Złoty Wiek

     Jak wspominałem, chrześcijaństwo trafiło do Gruzji na początku IV wieku po Chrystusie, i przyszło tu z Armenii (która była pierwszym of...