W czasie trekkingu dookoła Ausangate,
jak pisałem, kiedy odpoczywaliśmy na przełęczy zaskoczyła nas
burza. Szybko pozbieraliśmy się w sobie i zaczęliśmy uciekać,
uważając, żeby nie poślizgnąć się w padającym gradzie, śniegu
i deszczu i nie spaść w przepaść. Na szczęście rychło zrobiło
się całkiem ciemno, i przestaliśmy przejmować się jakimiś –
już niewidzianymi, więc niewidzialnymi – przepaściami.
Zaczęliśmy przejmować się tym, że nie wiemy dokąd idziemy.
Burza przed zmrokiem |
Póki grunt był błotnisty dało się
– w świetle latarek – śledzić przebieg szlaku, w pewnym jednak
momencie podłoże zamieniło się w twarde – i dość postrzępione
– skały. Żaden z nas nie był jakimś wielkim tropicielem (Boris
jest co prawda pół-Indianinem, ale mieszka w Madrycie...), więc
także w deszczowy dzień mógłby mieć jakieś trudności z
utrzymaniem się na szlaku, a tu przecież była już ciemna noc i
ostro padający deszcz. Jedyną nadzieją okazał się... mój GPS.
Pisałem, że zdążyłem wprowadzić dane dotyczące tego Tour de
Ausangate? Ano właśnie. Co prawda punkty na trasie były co
kilometr, ale pozwalało nam to w miarę zachować odpowiedni
kierunek w czasie wędrówki w dół doliny. Szybko uformowaliśmy
kolumnę marszową – pierwszy szedł Boris wyszukując najlepszą
trasę, za nim ja z GPS-em, a potem pozostała trójka (dwóch
kolegów bardzo słabo znoszących wysokość i ich opiekun; trudno
powiedzieć, czy któregoś z nich dopadła choroba wysokogórska czy
zwyczajne zmęczenie i brak tlenu, na szczęście trasa biegła w
dół, więc z każdym krokiem było tylko lepiej).
Po pokonaniu skał pojawiła się
kolejna przeszkoda terenowa. Skoro to dolina górska, to zapewne
będzie płynął nią strumień. I faktycznie, wartko sobie tamtędy pomykał. Miał wspaniale pokryte
otoczakami dno i zapewne był bardzo malowniczy – w dzień. W nocy
nie. Co prawda ktoś tam zaczął przebąkiwać, że skoro
opuściliśmy już skały, można by tu rozbić obóz (w strumieniu,
znaczy się – choć właściwie padało, i woda była wszędzie
dookoła, nie tylko w korycie cieku), ale szybko wyjaśniliśmy, że
jakbyśmy tu zostali, a woda wezbrała, to raczej byśmy się nie
obudzili. Kolega przystał na nasze argumenty. Jako, że GPS
pokazywał przez jakiś czas kierunek zgodny z biegiem potoku,
ruszyliśmy wzdłuż – czy też raczej środkiem – strumienia.
Szło się łatwiej niż po skałach, a że byliśmy przemoczeni, to
właściwie było wszystko jedno, czy brodzimy po kostki w wodzie czy nie.
Wszystko co dobre szybko się kończy – i trzeba było opuścić w
końcu przyjazne koryto. Wskazałem kierunek, a Boris ruszył. Wprost
na coś, co wyglądało (w deszczową noc) na torfowisko wysokie.
Uwielbiam chodzić po bagnach
(chodzenie po bagnach wciąga) – naszych, polskich. Kilka razy
wpadłem w torfowisko, na szczęście niezbyt głębokie, więc bez
konsekwencji. W teorii wiem, jak należy z bagna wychodzić (położyć
się na plecy, i wężowymi ruchami, myk, myk; trzeba uważać jak się
chwyta za rosnące na bagnie drzewka – mogą nie być zakorzenione
w ziemi, tylko rosnąć sobie na ple, czyli warstwie pływającego
torfowca; wtedy to bieda jest), ale nie w smak było mi testowanie
tej wiedzy w wysokich Andach. Zawołałem – ze zgrozą, jeżeli
można tak wołać – Borisa, żeby się zatrzymał, bo zaraz się
zapadnie w bagno... Ale ten nie posłuchał. Tylko był już kilka
zielonych kęp dalej.
Coś mi się tu nie zgadzało.
Delikatnie stąpnąłem (to eufemizm – nie jestem w stanie
delikatnie stąpnąć; po prostu tak jakby kopnąłem podłoże) na
zieloną kępę. Okazała się twarda! Nie był to torfowiec. Nie
było to bagno. Podłoże było stabilne. Co prawda pomiędzy
poszczególnymi kępami były głębokie na półtora, dwa metry wyrwy
– ślady po ciekach wodnych – ale można było po tym iść.
Ulżyło mi, choć i tak kroczyłem odrobinie niepewnie.
W dzień – i kilka razy jeszcze, w
innych miejscach – znalazłem takie kępy. To charakterystyczne
wysokogórskie zbiorowiska roślinne, bardzo zwarte. Dzięki takiej
budowie są dosyć odporne na niskie temperatury oraz na ogryzanie
przez lamy czy inne alpaki. Gdzieś tam – pewnie u Davida
Attenborough – słyszałem o tym, ale wiedzieć to jedno, a widzieć
drugie. W każdym razie całkiem to – po ciemku i z daleka –
podobne do naszych torfowców. Kosztowało mnie to podobieństwo posiwienie ostatnich kilku moich włosów.
Tymczasem jednak kępy się skończyły,
zaczęły się ponownie skały oraz coś, co spowodowało u mnie
okrzyk – chwila była niemal tak podniosła, jak na Santa Marii w
1492 roku. Tyle, że tam krzyczano: "Terra!", a ja
zawołałem:
- Hay un camino! - Jest droga!
Bo też i rzeczywiście, pomiędzy
skałami biegła ścieżka – zapewne ta sama, którą straciliśmy
kilka kilometrów (i parę godzin) wcześniej. Mało tego, ścieżka
owa doprowadziła nas – już po chwili – do niewielkiej
zadaszonej wiaty, idealnego miejsca, żeby rozbić nasze namioty.
Do tego przestało padać.
Żeby jednak nie było za wesoło, to
okazało się, że zamiast dwóch mamy 1 i 3/4 namiotu (dobra rada –
warto sprawdzić stan sprzętu zanim się wyruszy; wtedy można albo
wymienić, albo wytargować lepszą cenę), niemniej udało się
zmontować schronienie. I to całkiem znośne.
Szybko, bez kolacji, całkiem
przemoczeni, usnęliśmy.
Otworzyliśmy namioty, strzepaliśmy
szron ze ścian schronisk i... Zaniemówiliśmy. Wiata bowiem
znajdowała się na skalistym cyplu wpuszczonym w krystaliczne
górskie jezioro, ze wszystkich stron otoczone lodowcami (mieliśmy
przyjemność słyszeć – i widzieć – lawinę sunącą z jednego
z lodowców; wspaniały widok, pod warunkiem, że jesteś po drugiej
stronie doliny i nie ma szans, żeby z ową lawiną się spotkać).
Warto było się przemęczyć.
Obóz górski |
Lodowce |
Górska ścieżyna, czyli nasza dalsza droga |
Lodowce i jeziora |
Całość historii: TUTAJ, TUTAJ i TU
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz