Przy wejściu na szlak była oczywiście
mapa. Wystawiono ją tu z myślą o turystach (choć raczej tylko pro
forma, bardzo trudno – o ile w ogóle jest to możliwe – znaleźć
dokładne mapy wysokich Andów), ale nie spotkaliśmy przez te kilka
dni żadnych innych Białasów. W każdym razie po wyjściu z Tinqi
mieliśmy polegać tylko na sobie. Choć...
Do następnej wioski – jej to już
w ogóle nie znajdziecie na mapie – biegła dosyć wyjeżdżona
droga, więc...
- Hej, szefie – zagadnęliśmy
miejscowego w rozklekotanej toyocie – Da radę dojechać do Upis?
- Aha.
- Dobra. Jest nas pięciu, ale
zmieścimy się.Wioska Upis - koniec drogi. |
Zmieściliśmy. Ustaliliśmy cenę (to
ważne: najlepiej jest ustalić cenę przed realizacją usługi, i
zapłacić po owej realizacji – nie tylko w Peru, ale wszędzie; i
trzeba się targować). Nasz wehikuł czasu (w Europie nie
przeszedłby raczej przeglądu technicznego) ruszył i... Zaraz się
zatrzymał. Trzeba był zatankować. Od razu mówię: w Tinqi nie ma
stacji benzynowej. Nasz kierowca stanął więc przed jednym z domów
z cegły adobe (kiedyś w Polsce określało się ten budulec "biała cegła" – nie jest ona wypalana, a tylko suszona na słońcu;
tańsza i całkiem trwała, nieźle izoluje) i zniknął w środku.
Po chwili wyszedł w towarzystwie statecznej niewiasty odzianej w
melonik, wełniany sweter i obszerną spódnicę, tak typową dla
andyjskich strojów (chociaż pochodzącą z Półwyspu
Iberyjskiego). Nieśli w rękach żółte wiadro, lejek i kawałek
szmaty. Po chwili lejek wylądował we wlewie do baku, delikatnie
wyścielony został tkaniną a Indianka z pietyzmem zaczęła wlewać
doń paliwo. Nie za dużo. Kierowca kupił tyle, żeby nas zawieść
do Upis i samemu wrócić – bez sensu przecież byłoby kupować na
zapas, prawda? Wreszcie babuleńka oceniła, że wlała już benzyny
za odpowiednią kwotę, dodała jeszcze jeden haust, dla fasonu, i
skończyła. Kierowca zapłacił i ruszyliśmy.
Ktoś może zapytać: a po co była ta
szmata włożona do lejka?
Odpowiedź jest prosta. Jak benzyna stoi sobie w wiadrze, to przecież zawsze coś może do niej wpaść, nie? Strasznie głupio by było wyciągać potem z baku kawałki patyków czy utopioną świnkę morską. Więc zanieczyszczenia zostają na tkaninie. Tak, jak kiedyś na wsi wlewało się mleko z udoju do kanki. Paprochy zostawały. Ta sama technologia.
Odpowiedź jest prosta. Jak benzyna stoi sobie w wiadrze, to przecież zawsze coś może do niej wpaść, nie? Strasznie głupio by było wyciągać potem z baku kawałki patyków czy utopioną świnkę morską. Więc zanieczyszczenia zostają na tkaninie. Tak, jak kiedyś na wsi wlewało się mleko z udoju do kanki. Paprochy zostawały. Ta sama technologia.
Kierowca dowiózł nas tak daleko jak
mógł. Potem rozjeżdżona polna droga skończyła się, i zaczęła
się wąska ścieżka, uczęszczana głównie przez lamy, alpaki,
Indian oraz konie. No, czasem też przez Gringos z plecakami.
Pierwszy odcinek marszruty był dosyć płaski (ogólnie w czasie
całego marszu nie było zbyt wielkich – były za to zwyczajnie
wielkie – przewyższeń, niemniej... były; a na tej wysokości
nawet licha górka powodowała spory wysiłek), niemniej
profilaktycznie zażyliśmy liście koki. Wkłada się do ust spory
kłąb liści, dodaje odrobinę ipty – czyli słodzonej kredy – w
celu zmiany odczynu pH i żuje się to, i żuje, i żuje. W końcu
zawarte w liściach alkaloidy sprawią, że wargi, język i policzki
zdrętwieją a zmęczenie, głód i inne podobne uczucia zostaną
przytłumione. Trzeba tylko żuć, żuć, żuć... Cóż, jako
zapalony mięsożerca (jestem wegetarianinem, ale niepraktykującym)
po kilku chwilach miałem dość mielenia zieleniny – wyplułem i
już nie żułem. Dopiero po rozbiciu obozowiska chętnie napiłem
się wywaru z liści – smakował również jak trawa, ale był
ciepły i odprężał. Chłopaki z kolei twardo dalej przeżuwali.
Tak więc wędrowaliśmy. Rychło
okazało się, że nizinny trening – choć zapewne pomaga – w
wysokich górach nie wystarcza. Zwłaszcza, jeśli trzeba pokonać
wzniesienie. I niesie się namioty. I kuchenkę gazową. I nawet
trochę pozostałych rzeczy. Nastroju nie poprawił przepięknie
położony górski cmentarz.
Cmentarz w Upis |
Wpadliśmy za to na iście
racjonalizatorski pomysł. Mianowicie – na jeden dzień tylko –
wynajęliśmy konia. Z właścicielem (zapewne gdybyśmy dłużej
negocjowali, to dałoby wynająć tragarzy na cały trek, ale nie o
to nam chodziło, jeno o drobną pomoc; poza tym z chatynki wyglądały
dwie pary wielkich oczu, takich, jakie to tylko mogą mieć małe
Indianiątka – głupio by było zabierać im Tatę na dłużej).
Obładowaliśmy zwierzaka i ruszyliśmy. W górę. I w dół. I w
górę. I znowu w dół. O ile podejście było prawdziwą męczarnią,
to każdy krok na dół był czymś cudownym. Kto nigdy tego nie
przeżył, ten musi uwierzyć na słowo: schodząc niemal
szczytujesz, z każdym krokiem jest lepiej. Jesteś radosny i
leciutki jak motylek (przynajmniej dopóki się nie wywrócisz, albo zaczniesz znowu się wspinać). Generalnie im kto bardziej cierpi
wchodząc, tym wspanialej czuje się schodząc. Taki bonus od życia.
Koń i Ausangate |
Nasza karawana |
Amerykańskie wielbłądowate |
Kiedy weszliśmy na przełęcz byliśmy
dosyć zmęczeni. Tymczasem pobliskie szczyty powoli zaczęły
znikać... Wyglądało na to, że nasz przewodnik umykał nie tylko
do, ale i przed. Przed burzą, na przykład. Niebo zachmurzyło się
jak w piosence De Mono, czyli niezbyt ciekawie (nie jestem fanem
Andrzeja Krzywego; wszystkie piosenki mają takie same, z miałkimi
tekstami, takie polskie U2; ale nadają się na "pościelówki").
Powoli też kończyło się popołudnie. Zaczęliśmy rozglądać się
za miejscem, gdzie można bezpiecznie rozbić namioty – najlepiej
przed zmierzchem a może i przed potencjalnym deszczem...
Przełęcz - chwilę przed burzą |
Nagle błysnęło i potężnie
zagrzmiało.
W oka mgnieniu odeszło gdzieś
zmęczenie i marazm, bez słów podnieśliśmy bagaże i ruszyliśmy
w dół stoku. Jeżeli miało zacząć padać czy wiać, to odkryta
przełęcz nie była raczej odpowiednim miejscem na rozbijanie obozu.
Zaczęło wiać. I padać. Ostry,
zacinający grad. Rychło wąska ścieżka zamieniła się w
błotnistą strugę. Co prawda bardzo nam się spieszyło schować
się w jakieś osłonięte miejsce, ale umykaliśmy – zabrzmi to
trochę śmiesznie – z rozwagą. Wywrotka mogłaby spowodować dość
długi ślizg gdzieś w dół. Bardzo w dół. Może nawet do
miejsca, gdzie kończył się błotnisty stok, a zaczynała
kamienista przepaść.
Gradobicie - tuż przed zapadnięciem zmroku |
Na szczęście rychło zrobiło się
całkiem ciemno, i przestaliśmy przejmować się jakimiś – już
niewidzianymi, więc niewidzialnymi – przepaściami.
Cała opowieść: POCZĄTEK, KONTYNUACJA i KONIEC.
Cała opowieść: POCZĄTEK, KONTYNUACJA i KONIEC.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz