Tłumacz

31 marca 2020

Spacer w góry cz. 2

  Przy wejściu na szlak była oczywiście mapa. Wystawiono ją tu z myślą o turystach (choć raczej tylko pro forma, bardzo trudno – o ile w ogóle jest to możliwe – znaleźć dokładne mapy wysokich Andów), ale nie spotkaliśmy przez te kilka dni żadnych innych Białasów. W każdym razie po wyjściu z Tinqi mieliśmy polegać tylko na sobie. Choć...
   Do następnej wioski – jej to już w ogóle nie znajdziecie na mapie – biegła dosyć wyjeżdżona droga, więc...
   - Hej, szefie – zagadnęliśmy miejscowego w rozklekotanej toyocie – Da radę dojechać do Upis?
   - Aha.
   - Dobra. Jest nas pięciu, ale zmieścimy się.
Wioska Upis - koniec drogi.
  Zmieściliśmy. Ustaliliśmy cenę (to ważne: najlepiej jest ustalić cenę przed realizacją usługi, i zapłacić po owej realizacji – nie tylko w Peru, ale wszędzie; i trzeba się targować). Nasz wehikuł czasu (w Europie nie przeszedłby raczej przeglądu technicznego) ruszył i... Zaraz się zatrzymał. Trzeba był zatankować. Od razu mówię: w Tinqi nie ma stacji benzynowej. Nasz kierowca stanął więc przed jednym z domów z cegły adobe (kiedyś w Polsce określało się ten budulec "biała cegła" – nie jest ona wypalana, a tylko suszona na słońcu; tańsza i całkiem trwała, nieźle izoluje) i zniknął w środku. Po chwili wyszedł w towarzystwie statecznej niewiasty odzianej w melonik, wełniany sweter i obszerną spódnicę, tak typową dla andyjskich strojów (chociaż pochodzącą z Półwyspu Iberyjskiego). Nieśli w rękach żółte wiadro, lejek i kawałek szmaty. Po chwili lejek wylądował we wlewie do baku, delikatnie wyścielony został tkaniną a Indianka z pietyzmem zaczęła wlewać doń paliwo. Nie za dużo. Kierowca kupił tyle, żeby nas zawieść do Upis i samemu wrócić – bez sensu przecież byłoby kupować na zapas, prawda? Wreszcie babuleńka oceniła, że wlała już benzyny za odpowiednią kwotę, dodała jeszcze jeden haust, dla fasonu, i skończyła. Kierowca zapłacił i ruszyliśmy.
   Ktoś może zapytać: a po co była ta szmata włożona do lejka?
  Odpowiedź jest prosta. Jak benzyna stoi sobie w wiadrze, to przecież zawsze coś może do niej wpaść, nie? Strasznie głupio by było wyciągać potem z baku kawałki patyków czy utopioną świnkę morską. Więc zanieczyszczenia zostają na tkaninie. Tak, jak kiedyś na wsi wlewało się mleko z udoju do kanki. Paprochy zostawały. Ta sama technologia.
   Kierowca dowiózł nas tak daleko jak mógł. Potem rozjeżdżona polna droga skończyła się, i zaczęła się wąska ścieżka, uczęszczana głównie przez lamy, alpaki, Indian oraz konie. No, czasem też przez Gringos z plecakami. Pierwszy odcinek marszruty był dosyć płaski (ogólnie w czasie całego marszu nie było zbyt wielkich – były za to zwyczajnie wielkie – przewyższeń, niemniej... były; a na tej wysokości nawet licha górka powodowała spory wysiłek), niemniej profilaktycznie zażyliśmy liście koki. Wkłada się do ust spory kłąb liści, dodaje odrobinę ipty – czyli słodzonej kredy – w celu zmiany odczynu pH i żuje się to, i żuje, i żuje. W końcu zawarte w liściach alkaloidy sprawią, że wargi, język i policzki zdrętwieją a zmęczenie, głód i inne podobne uczucia zostaną przytłumione. Trzeba tylko żuć, żuć, żuć... Cóż, jako zapalony mięsożerca (jestem wegetarianinem, ale niepraktykującym) po kilku chwilach miałem dość mielenia zieleniny – wyplułem i już nie żułem. Dopiero po rozbiciu obozowiska chętnie napiłem się wywaru z liści – smakował również jak trawa, ale był ciepły i odprężał. Chłopaki z kolei twardo dalej przeżuwali.
   Tak więc wędrowaliśmy. Rychło okazało się, że nizinny trening – choć zapewne pomaga – w wysokich górach nie wystarcza. Zwłaszcza, jeśli trzeba pokonać wzniesienie. I niesie się namioty. I kuchenkę gazową. I nawet trochę pozostałych rzeczy. Nastroju nie poprawił przepięknie położony górski cmentarz.
Cmentarz w Upis
   Wpadliśmy za to na iście racjonalizatorski pomysł. Mianowicie – na jeden dzień tylko – wynajęliśmy konia. Z właścicielem (zapewne gdybyśmy dłużej negocjowali, to dałoby wynająć tragarzy na cały trek, ale nie o to nam chodziło, jeno o drobną pomoc; poza tym z chatynki wyglądały dwie pary wielkich oczu, takich, jakie to tylko mogą mieć małe Indianiątka – głupio by było zabierać im Tatę na dłużej). Obładowaliśmy zwierzaka i ruszyliśmy. W górę. I w dół. I w górę. I znowu w dół. O ile podejście było prawdziwą męczarnią, to każdy krok na dół był czymś cudownym. Kto nigdy tego nie przeżył, ten musi uwierzyć na słowo: schodząc niemal szczytujesz, z każdym krokiem jest lepiej. Jesteś radosny i leciutki jak motylek (przynajmniej dopóki się nie wywrócisz, albo zaczniesz znowu się wspinać). Generalnie im kto bardziej cierpi wchodząc, tym wspanialej czuje się schodząc. Taki bonus od życia.
Koń i Ausangate
Nasza karawana
   Pędząc tak, i podziwiając widoki (częściej widoki podziwia się wchodząc, ponieważ jest na to więcej czasu – dłużej się dyszy ze zmęczenia) doszliśmy do pierwszego zaplanowanego obozowiska. Były tam ślady infrastruktury, ale... Z racji korzystania z pomocy, najpierw taksówkarza, potem konia, mieliśmy jeszcze dużo dnia przed sobą. I dość wysoką przełęcz. Nasz przewodnik powiedział, że do przełęczy będzie nam towarzyszył, ale dalej nie pójdzie, bo musi wracać. Taka była umowa, nie było co kombinować. Zresztą dużo milej będzie pokonać przełęcz teraz, niż rano zaczynać od uciążliwej wspinaczki. Ruszyliśmy więc. Jedynym, który bez  większych problemów nadążał za miejscowym był nasz Boris (nie było to zaskoczenie – jego rodzina żyje na tych wysokościach od kilku tysięcy lat). Mnie nasz przewodnik minął gdzieś w połowie stoku, kiedy akurat dyszałem i kontemplowałem stado lam, czy innych alpak (najlepsza wełna rośnie na wysokości 3500-4000 metrów). Życzył powodzenia i już czym prędzej umykał. Prawdopodobnie do domu, choć...
Amerykańskie wielbłądowate
   Kiedy weszliśmy na przełęcz byliśmy dosyć zmęczeni. Tymczasem pobliskie szczyty powoli zaczęły znikać... Wyglądało na to, że nasz przewodnik umykał nie tylko do, ale i przed. Przed burzą, na przykład. Niebo zachmurzyło się jak w piosence De Mono, czyli niezbyt ciekawie (nie jestem fanem Andrzeja Krzywego; wszystkie piosenki mają takie same, z miałkimi tekstami, takie polskie U2; ale nadają się na "pościelówki"). Powoli też kończyło się popołudnie. Zaczęliśmy rozglądać się za miejscem, gdzie można bezpiecznie rozbić namioty – najlepiej przed zmierzchem a może i przed potencjalnym deszczem...
Przełęcz - chwilę przed burzą
   Nagle błysnęło i potężnie zagrzmiało.
   W oka mgnieniu odeszło gdzieś zmęczenie i marazm, bez słów podnieśliśmy bagaże i ruszyliśmy w dół stoku. Jeżeli miało zacząć padać czy wiać, to odkryta przełęcz nie była raczej odpowiednim miejscem na rozbijanie obozu.
   Zaczęło wiać. I padać. Ostry, zacinający grad. Rychło wąska ścieżka zamieniła się w błotnistą strugę. Co prawda bardzo nam się spieszyło schować się w jakieś osłonięte miejsce, ale umykaliśmy – zabrzmi to trochę śmiesznie – z rozwagą. Wywrotka mogłaby spowodować dość długi ślizg gdzieś w dół. Bardzo w dół. Może nawet do miejsca, gdzie kończył się błotnisty stok, a zaczynała kamienista przepaść.
Gradobicie - tuż przed zapadnięciem zmroku
   Na szczęście rychło zrobiło się całkiem ciemno, i przestaliśmy przejmować się jakimiś – już niewidzianymi, więc niewidzialnymi – przepaściami.

Cała opowieść: POCZĄTEK, KONTYNUACJA i KONIEC.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...