Tłumacz

21 sierpnia 2020

Machu Picchu cz. 1

   Nie pierwszej świeżości busik dzielnie wspinał się wysokość ponad czterech tysięcy metrów, ale gęsta mgła – czy też raczej już chmury – sprawiały, że zazwyczaj lśniące w słońcu okoliczne lodowce nie były widoczne. Podobnie jak przepaść, oddzielona od niezwykle dziurawego asfaltu wąskim poboczem. Pęknięcia i doły nawierzchni kierowca starał się – prawdopodobnie – omijać, ale nie zawsze mu wychodziło. Czasem zresztą mając do wyboru dół i świeży obryw skalny specjalnie wybierał dziurę. Jakoś nie lubił jeździć po stożkach piargowych czy sporych czarnych kamieniach dopiero co odpadłych z okolicznych skał.
Droga przez Andy
   Właściwie nie było na co narzekać – w końcu na głowę nie padało a droga była. Przecież mogło jej nie być, jak zdarzyło mi się już na Zakaukaziu czy w marokańskim Atlasie. Tu ktoś trakt wyznaczył i – nawet – wyasfaltował. Gdzieniegdzie też pojawiały się, prawda, że rzadkie, ślady prób naprawy nawierzchni.
  Czy poruszaliśmy się dawnym, prekolumbijskim szlakiem łączącym Świętą Dolinę Inków, serce Tihuantansuyu, Imperium Czterech Części, z odległymi rubieżami tego andyjskiego mocarstwa? Owymi Qhapac Nan, królewskimi drogami? Bardzo możliwe. Kiedyś zapewne biegali – biegali, na wysokości ponad 4 kilometrów – chasqi, inkascy posłańcy. Dzierżąc w rękach kipu, tajemnicze węzełkowe do dziś nie odczytane pismo pokonywali strome ścieżki.
Qhapac Nan
   Dziś terkotała się tędy stara toyota (albo nissan? Nie pamiętam; w każdym razie jakiś azjatycki był to wynalazek) z bandą gringos na pokładzie. Jechaliśmy do jednego z najsłynniejszych – o ile nie najsłynniejszego – miejsca w Ameryce Południowej: inkaskiego miasta dziś zwanego Machu Picchu. Ów rozklekotany bus był jedną z trzech dróg dotarcia do tych ruin.
Machu Picchu
  Najszybciej oczywiście można było dotrzeć tam pociągiem z Cuzco. Była to też opcja najdroższa – czasem za bilet trzeba było zapłacić i kilkaset dolarów. Oferta w sam raz dla bogatych, zachodnich turystów. Brr...
   Najdłużej na Machu Picchu wędrowało się przez góry tzw. Inca Trek. To najgęściej uczęszczany szlak turystyczny w całej Ameryce Południowej, nie tylko w Peru. Wśród tłumów turystów można znaleźć tam zarówno bacpackersów jak i miłośników koncesjonowanych przygód (w końcu można wynająć na te kilka dni tragarzy i przewodników) – częstym widokiem jest w Machu Picchu grupa, która po kilku dniach spaceru (no, przyznajmy, jakiś wysiłek trzeba włożyć w to przejście) z dumą odziewa się w koszulki z napisem "przeszedłem Inca Trail". Niestety brak adnotacji "podobnie jak kilka tysięcy innych ludzi".
  Ja wybieram opcję najtańszą – najpierw przejazd pośród ośnieżonych andyjskich szczytów, potem zjazd do dżungli przez zarośla kawowe i bananowce (przejazd był przez miejscowość Santa Teresa – w 2020 bardzo potarganą przez powódź; nie wiem jak tam teraz z trasą) i na koniec 8 kilometrów spaceru przez selva alta – dżunglę górską – wzdłuż świętej rzeki Urubamby do Aguas Caliente. Stamtąd następnego dnia wspinaczka na górę, na inkaskie ruiny. A potem z powrotem oczywiście – do Cuzco, Ollantaytambo czy innej miejscowości w Świętej Dolinie.
  Najczęściej do Cuzco – to największy punkt wypadowy do zwiedzania serca imperium Inków. Samo miasto pewnie kiedyś doczeka się osobnego wpisu, na razie posłuży mi jedynie za punkt wyjścia do zabawnej i pouczającej choć nieco niegustownej opowiastki.
Cuzco
   Otóż większość Białasów przylatuje do Cuzco prosto z Limy. Różnica wysokości jakieś 3,5 kilometra. Zawartość tlenu znikoma. Czyli dwa dni człowiek czuje się jakby miał skrzyżowanie kaca ze wstrząsem mózgu (o czym zresztą już pisałem, więc nie będę się powtarzał). Gringos od razu – może po krótkim spacerze po mieście – lecą do Machu Picchu (żeby sobie zrobić selfika na tle ruin i górującego nad nimi Wayna Picchu – szczytu takiego). Co prawda same ruiny leżą niemal 1000 metrów niżej, ale żeby się tam dostać – naszą metodą – busik musi wjechać na te 4 kilometry z górką. Tego nieprzyzwyczajone do wysokości organizmy Gringos nie są w stanie znieść.
  Pewnego razu właśnie jechaliśmy busikiem wraz z takimi "świeżymi" Białasami. Dziewczęta owe, pochodzące z kraju Wielkiego Szatana Sojusznika ewidentnie dzień wcześniej wylądowały na lotnisku w Cuzco (trudny obiekt, wymaga od pilotów sporych umiejętności i ekwilibrystyki, ponieważ otoczony jest niebotycznymi szczytami Andów) – i właśnie cierpiały strasznie. Kiedy zbliżaliśmy się do kulminacyjnego punktu trasy, przełęczy Abra Malaga turystki zaczęły krzyczeć i szarpać kierowcę (fakt, była mgła, więc nie było widać ciągnącej się wzdłuż drogi przepaści, ale takie szarpanie to i tak średni pomysł), że musi im się tu zatrzymać. Kierowca, widać zaznajomiony z procedurami, zatrzymał się. Musiał. Nie chciał mieć zapaskudzonej delikatnym bełcikiem tapicerki.
Droga do Machu Picchu
  My staramy się na wysokość, na jakiej leży Cuzco wjeżdżać. Owszem, trwa to kilkanaście godzin – lub więcej – ale opłaca się. Jadąc od wybrzeża droga wspina się bowiem na 4 kilometry (biali pasażerowie autobusów wtedy się budzą z uczuciem kaca), zjeżdża do bezpiecznej wysokości a potem wspina się na Altiplano (3800, circa) i łagodnie zjeżdża do kotliny zawierającej – patrząc od góry: smog i Cuzco. Takie zmiany wysokości pomagają w aklimatyzacji – a przy okazji można przeżyć różne przygody. Razu pewnego utkwiliśmy na cały dzień w miejscowości o nazwie Abancay, ale opowieść tą zostawię na inny wpis – w końcu ten jest o Machu Picchu.
   Ad rem: w Santa Teresa mamy już lasy deszczowe – i ciągną się one aż do samego celu wyprawy. Owszem, trzeba jeszcze jechać jakiś kawałek (kilka godzin zaledwie) po niezwykle wąskiej piaszczystej drodze na której manewr wyprzedzania sprawia, że nawet największe cojones wnicowują się do środka (mówię o turystach – miejscowi po prostu się mijają nad kilkudziesięciometrowymi przepaściami; no, może i wyżej bywa), ale co tam. Swoją drogą ta ścieżka wygląda nieraz tak, jakby poważniejsza ulewa miała ją zniszczyć...
Santa Teresa
   Czasem rzeczywiście niszczy.
   W końcu jednak wysiadamy z busa – i wita nas olbrzymia skała, bazar i końcowa stacja kolei z Cuzco. Wystarczy tylko przedrzeć się przez plantację bananowców i mamy kilka kilometrów spaceru przez dżunglę. Oczywiście, nie jest to dżungla całkiem dzika – ani tym bardziej amazońska. To selva alta, tropikalny deszczowy las górski. Deszczowy, bo pada, oczywiście. Ale nie ma co narzekać. U nas na taką wysokość na jakiej biegnie ścieżka do Aguas Caliente nie sięgają nawet najwyższe szczyty Tatr. Chyba, że jaki Gerlach. W każdym razie – dżungla jest. W niej miriady bezkręgowców, papugi, olbrzymie skrzypy (wiecie, takie jak z obrazków z dinozaurami), porosty i bromelie epifityczne, kaskady rzeki Urubamby... I tory kolejowe. Ścieżka bowiem biegnie wzdłuż trasy pociągu. Trudno się mówi.
Bazar na stacji
   Są oczywiście także Indianie, sprzedające zimne napoje – w tym dżunglowe piwo San Juan (święty Jan – w dużej części produkowane w Limie, choć można trafić także na butelkowane w Amazonii; Jan jest uznawany za patrona mieszkających w dżungli – dlaczego i który ze świętych o tym imieniu trudno mi stwierdzić, zresztą nie dociekałem).
Swięta rzeka Urubamba
   Po dwóch, może trzech godzinach (wszystko zależy od tego jak bardzo ociągamy się po drodze – kiedyś kolegę napadł rój motyli, jak z piosenki Maanamu: stanął zauroczony, i kiedy kolorowe owady latały koło niego krzyczał "jestem wróżką, jestem wróżką"; nie, nie zjadł żadnych dziwnych jagódek, po prostu tak mu się skojarzyło) docieramy do Augas Caliente – miejscowości leżącej u podnóża prekolumbijskiego miasta. Jest to coś na kształt uzdrowiska (nazwa znaczy "Gorące Wody") oraz baza wypadowa do dalszej drogi – tym razem w górę, na ruiny.
Aguas Caliente
   No a jak dalsza droga – to i dalszy ciąg nastąpi (24.08.2020).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...