Nie pierwszej świeżości busik
dzielnie wspinał się wysokość ponad czterech tysięcy metrów,
ale gęsta mgła – czy też raczej już chmury – sprawiały, że
zazwyczaj lśniące w słońcu okoliczne lodowce nie były widoczne.
Podobnie jak przepaść, oddzielona od niezwykle dziurawego asfaltu
wąskim poboczem. Pęknięcia i doły nawierzchni kierowca starał
się – prawdopodobnie – omijać, ale nie zawsze mu wychodziło.
Czasem zresztą mając do wyboru dół i świeży obryw skalny
specjalnie wybierał dziurę. Jakoś nie lubił jeździć po stożkach
piargowych czy sporych czarnych kamieniach dopiero co odpadłych z
okolicznych skał.
Droga przez Andy |
Właściwie nie było na co narzekać
– w końcu na głowę nie padało a droga była. Przecież mogło
jej nie być, jak zdarzyło mi się już na Zakaukaziu czy w
marokańskim Atlasie. Tu ktoś trakt wyznaczył i – nawet –
wyasfaltował. Gdzieniegdzie też pojawiały się, prawda, że
rzadkie, ślady prób naprawy nawierzchni.
Czy poruszaliśmy się dawnym,
prekolumbijskim szlakiem łączącym Świętą Dolinę Inków, serce
Tihuantansuyu, Imperium Czterech Części, z odległymi rubieżami
tego andyjskiego mocarstwa? Owymi Qhapac Nan, królewskimi drogami?
Bardzo możliwe. Kiedyś zapewne biegali – biegali, na wysokości
ponad 4 kilometrów – chasqi, inkascy posłańcy. Dzierżąc w
rękach kipu, tajemnicze węzełkowe do dziś nie odczytane pismo
pokonywali strome ścieżki.
Qhapac Nan |
Dziś terkotała się tędy stara
toyota (albo nissan? Nie pamiętam; w każdym razie jakiś azjatycki
był to wynalazek) z bandą gringos na pokładzie. Jechaliśmy do
jednego z najsłynniejszych – o ile nie najsłynniejszego –
miejsca w Ameryce Południowej: inkaskiego miasta dziś zwanego Machu Picchu. Ów rozklekotany bus był jedną z trzech dróg dotarcia do
tych ruin.
Machu Picchu |
Najszybciej oczywiście można było
dotrzeć tam pociągiem z Cuzco. Była to też opcja najdroższa –
czasem za bilet trzeba było zapłacić i kilkaset dolarów. Oferta w
sam raz dla bogatych, zachodnich turystów. Brr...
Najdłużej na Machu Picchu wędrowało
się przez góry tzw. Inca Trek. To najgęściej uczęszczany szlak
turystyczny w całej Ameryce Południowej, nie tylko w Peru. Wśród
tłumów turystów można znaleźć tam zarówno bacpackersów jak i
miłośników koncesjonowanych przygód (w końcu można wynająć na
te kilka dni tragarzy i przewodników) – częstym widokiem jest w
Machu Picchu grupa, która po kilku dniach spaceru (no, przyznajmy,
jakiś wysiłek trzeba włożyć w to przejście) z dumą odziewa się
w koszulki z napisem "przeszedłem Inca Trail". Niestety
brak adnotacji "podobnie jak kilka tysięcy innych ludzi".
Ja wybieram opcję najtańszą –
najpierw przejazd pośród ośnieżonych andyjskich szczytów, potem
zjazd do dżungli przez zarośla kawowe i bananowce (przejazd był
przez miejscowość Santa Teresa – w 2020 bardzo potarganą przez
powódź; nie wiem jak tam teraz z trasą) i na koniec 8 kilometrów
spaceru przez selva alta – dżunglę górską – wzdłuż świętej
rzeki Urubamby do Aguas Caliente. Stamtąd następnego dnia
wspinaczka na górę, na inkaskie ruiny. A potem z powrotem
oczywiście – do Cuzco, Ollantaytambo czy innej miejscowości w
Świętej Dolinie.
Najczęściej do Cuzco – to największy punkt wypadowy do zwiedzania serca imperium Inków. Samo miasto pewnie kiedyś doczeka się osobnego wpisu, na razie posłuży mi jedynie za punkt wyjścia do zabawnej i pouczającej choć nieco niegustownej opowiastki.
Najczęściej do Cuzco – to największy punkt wypadowy do zwiedzania serca imperium Inków. Samo miasto pewnie kiedyś doczeka się osobnego wpisu, na razie posłuży mi jedynie za punkt wyjścia do zabawnej i pouczającej choć nieco niegustownej opowiastki.
Otóż większość Białasów
przylatuje do Cuzco prosto z Limy. Różnica wysokości jakieś 3,5
kilometra. Zawartość tlenu znikoma. Czyli dwa dni człowiek czuje
się jakby miał skrzyżowanie kaca ze wstrząsem mózgu (o czym
zresztą już pisałem, więc nie będę się powtarzał). Gringos
od razu – może po krótkim spacerze po mieście – lecą do Machu
Picchu (żeby sobie zrobić selfika na tle ruin i górującego nad
nimi Wayna Picchu – szczytu takiego). Co prawda same ruiny leżą
niemal 1000 metrów niżej, ale żeby się tam dostać – naszą
metodą – busik musi wjechać na te 4 kilometry z górką. Tego
nieprzyzwyczajone do wysokości organizmy Gringos nie są w stanie
znieść.
Pewnego razu właśnie jechaliśmy
busikiem wraz z takimi "świeżymi" Białasami. Dziewczęta
owe, pochodzące z kraju Wielkiego Szatana Sojusznika ewidentnie
dzień wcześniej wylądowały na lotnisku w Cuzco (trudny obiekt,
wymaga od pilotów sporych umiejętności i ekwilibrystyki, ponieważ
otoczony jest niebotycznymi szczytami Andów) – i właśnie
cierpiały strasznie. Kiedy zbliżaliśmy się do kulminacyjnego
punktu trasy, przełęczy Abra Malaga turystki zaczęły krzyczeć i
szarpać kierowcę (fakt, była mgła, więc nie było widać
ciągnącej się wzdłuż drogi przepaści, ale takie szarpanie to i
tak średni pomysł), że musi im się tu zatrzymać. Kierowca, widać
zaznajomiony z procedurami, zatrzymał się. Musiał. Nie chciał
mieć zapaskudzonej delikatnym bełcikiem tapicerki.
Droga do Machu Picchu |
My staramy się na wysokość, na
jakiej leży Cuzco wjeżdżać. Owszem, trwa to kilkanaście godzin –
lub więcej – ale opłaca się. Jadąc od wybrzeża droga wspina
się bowiem na 4 kilometry (biali pasażerowie autobusów wtedy się
budzą z uczuciem kaca), zjeżdża do bezpiecznej wysokości a potem
wspina się na Altiplano (3800, circa) i łagodnie zjeżdża do
kotliny zawierającej – patrząc od góry: smog i Cuzco. Takie
zmiany wysokości pomagają w aklimatyzacji – a przy okazji można
przeżyć różne przygody. Razu pewnego utkwiliśmy na cały dzień
w miejscowości o nazwie Abancay, ale opowieść tą zostawię na inny wpis – w końcu ten jest o Machu Picchu.
Ad rem: w Santa Teresa mamy już lasy deszczowe – i ciągną się one aż do samego celu wyprawy. Owszem,
trzeba jeszcze jechać jakiś kawałek (kilka godzin zaledwie) po
niezwykle wąskiej piaszczystej drodze na której manewr wyprzedzania
sprawia, że nawet największe cojones wnicowują się do środka
(mówię o turystach – miejscowi po prostu się mijają nad
kilkudziesięciometrowymi przepaściami; no, może i wyżej bywa),
ale co tam. Swoją drogą ta ścieżka wygląda nieraz tak, jakby
poważniejsza ulewa miała ją zniszczyć...
Santa Teresa |
Czasem rzeczywiście niszczy.
W końcu jednak wysiadamy z busa – i
wita nas olbrzymia skała, bazar i końcowa stacja kolei z Cuzco.
Wystarczy tylko przedrzeć się przez plantację bananowców i mamy
kilka kilometrów spaceru przez dżunglę. Oczywiście, nie jest to
dżungla całkiem dzika – ani tym bardziej amazońska. To selva alta, tropikalny deszczowy las górski. Deszczowy, bo pada,
oczywiście. Ale nie ma co narzekać. U nas na taką wysokość na
jakiej biegnie ścieżka do Aguas Caliente nie sięgają nawet
najwyższe szczyty Tatr. Chyba, że jaki Gerlach. W każdym razie –
dżungla jest. W niej miriady bezkręgowców, papugi, olbrzymie
skrzypy (wiecie, takie jak z obrazków z dinozaurami), porosty i
bromelie epifityczne, kaskady rzeki Urubamby... I tory kolejowe.
Ścieżka bowiem biegnie wzdłuż trasy pociągu. Trudno się mówi.
Bazar na stacji |
Są oczywiście także Indianie,
sprzedające zimne napoje – w tym dżunglowe piwo San Juan (święty
Jan – w dużej części produkowane w Limie, choć można trafić
także na butelkowane w Amazonii; Jan jest uznawany za patrona
mieszkających w dżungli – dlaczego i który ze świętych o tym
imieniu trudno mi stwierdzić, zresztą nie dociekałem).
Swięta rzeka Urubamba |
Po dwóch, może trzech godzinach
(wszystko zależy od tego jak bardzo ociągamy się po drodze –
kiedyś kolegę napadł rój motyli, jak z piosenki Maanamu: stanął
zauroczony, i kiedy kolorowe owady latały koło niego krzyczał
"jestem wróżką, jestem wróżką"; nie, nie zjadł
żadnych dziwnych jagódek, po prostu tak mu się skojarzyło)
docieramy do Augas Caliente – miejscowości leżącej u podnóża
prekolumbijskiego miasta. Jest to coś na kształt uzdrowiska (nazwa
znaczy "Gorące Wody") oraz baza wypadowa do dalszej drogi
– tym razem w górę, na ruiny.
No a jak dalsza droga – to i dalszy ciąg nastąpi (24.08.2020).
Aguas Caliente |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz