Tłumacz

10 lipca 2020

Wielkie Lustro

Flagi na solnisku
   Autobusem przez Andy jechaliśmy do Uyuni. Mógłbym
oczywiście napisać, że pojazd stękał z wysiłku przy każdym, nawet najmniejszym podjeździe, trząsł się na zakrętach i okropnie kopcił. Ale byłaby to nieprawda. Jak na boliwijskie warunki była to całkiem sprawna maszyna, można powiedzieć klasy premium, choć może rzeczywiście ciut kopciła (ale takie kopcenie to nie kopcenie; po dwóch tygodniach w Boliwii kasłałem niczym nałogowy palacz - w miastach stężenie spalin samochodowych było tak wysokie, że można było na nich postawić kubek z kakao; nie mówcie mi więc, że wymiana pieców zmniejszy i tak śladowy w porównaniu z boliwijskim smog w Krakowie - za to odpowiadają głównie samochody).
Altiplano
   Co to takiego, to Uyuni? Miasto? Wioska? Miasteczko? Otóż to takie małe, parchate nic w środku jeszcze większego niczego. W XXI wieku Uyuni miało jedną tylko chwilę glorii: kiedy przez miasto przejeżdżał onegdaj afrykański rajd Dakar – to znaczy jeden z etapów zaczynał się, czy też kończył na wielkim solnisku, jednym z dwóch powodów wizyt w tym nieprzyjaznym Białemu miejscu (mieszkańcy owego niegościnnego miejsca trasę ówczesnego Dakaru codziennie pokonują rozklekotanymi i byle jak pospawanymi busami i półciężarówkami, i wcale nie robią tego w gorszym tempie niż uczestnicy rajdu; fakt, nie jeżdżą tamtędy na quadach - a przynajmniej dużo rzadziej).
Uyuni
Pamiątki po Rajdzie Dakar
    Pierwszym powodem jest cmentarzysko pociągów.
   W XIX wieku – dobie ogromnego rozwoju Ludzkości, kiedy zdawało się, że kwestią czasu będzie podporządkowanie sobie całej Ziemi (nadal się nie udało – kto bowiem umie powstrzymać chociażby gradobicie?) także wstrząsana przewrotami i rewolucjami Boliwia postanowiła na gwałt się unowocześnić. A przynajmniej dzięki Postępowi zacząć zarabiać – w domyśle krocie – na wydobyciu surowców naturalnych. Marzenia o zostaniu potentatem na rynku saletry szybko Boliwijczykom wybili z głowy sąsiedzi z Chile, ale przecież nie był to jedyny zasób naturalny. Sporo kopalin znajdowało się w górach Kordyliery Centralnej – choćby w rejonie Potosi – górniczego miasta zachwycającego po dziś dzień. Zaciągnięto więc olbrzymie kredyty, sprowadzono zagranicznych – głównie amerykańskich – inwestorów i poprowadzono przez Altiplano linię kolejową Potosi – Arica (w wyniku porozumień pokojowych ten oceaniczny port zdobyty przez Chilijczyków został udostępniony Boliwii jako strefa wolnocłowa; wiedzą o tym wszyscy, którzy czytali książki Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego). Zakupiono nowoczesne – jak na tamte czasy – parowozy, zbudowano infrastrukturę i... Koniunktura się załamała, linia kolejowa okazała się równie rentowna jak obligacje Zimbabwe a lokomotywy... Lokomotywy i pociągi zostały jak stały w Uyuni. Na środku słonej pustyni. Nikomu bowiem nie opłacało się gdziekolwiek ich transportować. I tak od kilkudziesięciu lat niszczeją w surowym klimacie Altiplano. Warto udać się tam zarówno wieczorem, jak i w palącym słońcu dnia – miejsce świetnie obrazuje jak to, użyjmy języka nauki, sic transit gloria mundi.
Cmentarzysko pociągów
   Co jakiś czas pada koncepcja stworzenia z zardzewiałych parowozów i wagonów muzeum – zapewne wiązać się to będzie z postawieniem dookoła cmentarzyska płotka i posadzeniem przy wejściu małego Boliwijczyka na zydelku, który będzie pobierał opłaty za wstęp – ale na tą chwilę droga do tego jeszcze daleka. Zwyczajnie, nikomu się nie chce stawiać tego płotka. Mieszkańcy krajów andyjskich mają bowiem to do siebie, że są mistrzami w zachowywaniu energii – to znaczy kiedy tylko mogą, nie będą nic robić. Mogą przesiedzieć cały dzień w bezruchu – ich bowiem nie goni czas, tak jak nas, w Europie. Indiańskie „teraz” płynnie przechodzi w „później”, a możliwe, że i miesza się z „wcześniej”. Dla nas, żyjących pod dyktando uciekających sekund i minut taka koncepcja jest całkiem obca – czas nie upływa, czas po prostu jest. Trzeba wiele cierpliwości, żeby przestawić się na miejscowe myślenie – mnie się to nie udało, mimo iż pojąłem, po wielu trudach, tą koncepcję. A przynajmniej mam taką nadzieję. Bez chociażby ogarnięcia tego zagadnienia pobyt dłuższy niż tydzień w którymkolwiek z krajów Ameryki Łacińskiej może zmienić się w prawdziwie piekło.
Solnisko w Uyuni
   Drugim powodem wizyt w Uyuni jest wspomniane solnisko: Salar de Uyuni. Olbrzymia, wręcz gargantuiczna płaska powierzchnia pokryta solą. W tym miejscu znajduje się bowiem wielki solny wsad, który w porze deszczowej jest rozpuszczany przez wodę (i tworzy tytułowe wielkie lustro) a w porze suchej, gdy woda odparuje zamienia się w niezwykle twardą – i równą – skorupę. Wtedy też ową sól się wydobywa, bije się rekordy prędkości (jest równo) albo obserwuje krzywiznę globu ziemskiego (do wszystkich Płaskoziemców – nie jedźcie tam).
Wielkie lustro
   Tyle geologii.
   Myśmy byli na salarze pod koniec pory deszczowej. To znaczy: nie padało, ale na równinie nadal stała woda. No, solanka właściwie – niezwykle trująca dla wszystkich form życia, ale przez to idealnie czysta. Tworzy się doskonałe, olbrzymie lustro, jeden z darów soli. Kiedy woda już wyparuje widoki również będą przepiękne, ale lustro – to jest to. Kiedy zaś dzień zbliża się do końca zaczyna się przepiękny – choć krótki, jak to bywa na tych szerokościach geograficznych – zachód słońca.
Zachód słońca
   Taki też widzieliśmy. Oczywiście z normalnymi w krajach Trzeciego Świata zaskakującymi zdarzeniami. Kiedy tak w tłumie
Znikający bus
(może przesadzam, nie było jakoś specjalnie tłoczno, ale też nie byliśmy sami) kontemplowaliśmy wspaniałe widowisko jakie fundowało nam zachodzące słońce i nieruchoma tafla solanki usłyszeliśmy klakson. To znaczy najpierw były to jakieś tam krzyki, potem klakson – dla zwrócenia uwagi. Dźwięk wydał olbrzymi – i wiekowy, a jakże – autobus marki dodge, który nic nie robiąc sobie ze zgromadzonych ludzi ciął przez salar w stronę zachodzącej słonecznej tarczy. Cóż, rozstąpiliśmy się, a Dodge pomknął przez solnisko niczym John Wayne na zakończenie westernu w prerię. Skąd tam się wziął i dokąd jechał – myślę, że na zawsze pozostanie to dla mnie tajemnicą. Warto jednak zauważyć, że wszyscy inni po Salar de Uyuni poruszali się terenówkami z napędem na 4 koła – i nie zapuszczali się zbyt daleko w rozlewiska w związku z ojos (czyt. ohos) – wysiękami solanki z których – gdyby komuś przyszło na myśl tam wjechać – niezwykle trudno jest się wydostać.
Ojos
   A stary amerykański autobus pojechał.
   Póki co Salar de Uyuni jest ważną atrakcją turystyczną biednej Boliwii, ale grozi mu spore niebezpieczeństwo. W okolicach solnego wsadu, konkretnie pod nim, zlokalizowano ogromne złoża litu – rzadkiego metalu wykorzystywanego na przykład do produkcji baterii. Jeśli tylko wydobycie okaże się być opłacalne, solnisko bez skrupułów zostanie rozkopane – choć może się też zdarzyć, że w wyniku tej akcji na cmentarzysku pociągów pojawią się nowe rdzewiejące lokomotywy.
   I na koniec – wpis wyszedł trochę przydługi – polski akcent.
   Siedzieliśmy sobie w solnym hotelu (zbudowanym głównie z soli) i patrzyliśmy na leniwie krążące po kompleksie muchy. Były to jedyne stworzenia jakie spotkaliśmy podczas naszej wyprawy, ale ich egzystencja była ściśle związana z człowiekiem – bez hotelu much też by nie było. Czy miejscowym nie przeszkadzały? Przecież mogły zrobić jakieś małe co nieco na portret ówczesnego prezydenta Boliwii Evo Moralesa (w każdej instytucji Evo wisiał na ścianie i obserwował Naród). Otóż przeszkadzały – ale znaleziono na to antidotum. Otóż na wbitym w ścianę gwoździu wisiał – zapewne od kilku sezonów – polski lep na muchy.
Lep na muchy
   Zgadza się, może niekoniecznie właściwie użyty – ale na miejscowe muchy i tak padł blady strach.
   Nie mieliśmy serca wyjaśnić obsłudze jak powinno się tego używać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...