Flagi na solnisku |
Altiplano |
Co to takiego, to Uyuni?
Miasto? Wioska? Miasteczko? Otóż to takie małe, parchate nic w środku
jeszcze większego niczego. W XXI wieku Uyuni miało jedną tylko chwilę glorii:
kiedy przez miasto przejeżdżał onegdaj afrykański rajd Dakar – to znaczy jeden z
etapów zaczynał się, czy też kończył na wielkim solnisku, jednym z dwóch powodów wizyt w tym nieprzyjaznym Białemu miejscu (mieszkańcy owego niegościnnego miejsca trasę ówczesnego Dakaru codziennie pokonują rozklekotanymi i byle
jak pospawanymi busami i półciężarówkami, i wcale nie robią tego w gorszym tempie
niż uczestnicy rajdu; fakt, nie jeżdżą tamtędy na quadach - a przynajmniej dużo rzadziej).
Uyuni |
Pamiątki po Rajdzie Dakar |
Pierwszym powodem jest
cmentarzysko pociągów.
W XIX wieku – dobie
ogromnego rozwoju Ludzkości, kiedy zdawało się, że kwestią czasu
będzie podporządkowanie sobie całej Ziemi (nadal się nie udało –
kto bowiem umie powstrzymać chociażby gradobicie?) także
wstrząsana przewrotami i rewolucjami Boliwia postanowiła na gwałt
się unowocześnić. A przynajmniej dzięki Postępowi zacząć
zarabiać – w domyśle krocie – na wydobyciu surowców
naturalnych. Marzenia o zostaniu potentatem na rynku saletry szybko
Boliwijczykom wybili z głowy sąsiedzi z Chile, ale przecież nie
był to jedyny zasób naturalny. Sporo kopalin znajdowało się w
górach Kordyliery Centralnej – choćby w rejonie Potosi –
górniczego miasta zachwycającego po dziś dzień. Zaciągnięto
więc olbrzymie kredyty, sprowadzono zagranicznych – głównie
amerykańskich – inwestorów i poprowadzono przez Altiplano linię
kolejową Potosi – Arica (w wyniku porozumień pokojowych ten
oceaniczny port zdobyty przez Chilijczyków został udostępniony
Boliwii jako strefa wolnocłowa; wiedzą o tym wszyscy, którzy
czytali książki Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego). Zakupiono nowoczesne – jak na tamte czasy –
parowozy, zbudowano infrastrukturę i... Koniunktura się załamała,
linia kolejowa okazała się równie rentowna jak obligacje Zimbabwe
a lokomotywy... Lokomotywy i pociągi zostały jak stały w Uyuni. Na
środku słonej pustyni. Nikomu bowiem nie opłacało się
gdziekolwiek ich transportować. I tak od kilkudziesięciu lat
niszczeją w surowym klimacie Altiplano. Warto udać się tam zarówno
wieczorem, jak i w palącym słońcu dnia – miejsce świetnie
obrazuje jak to, użyjmy języka nauki, sic transit gloria mundi.
Cmentarzysko pociągów |
Co jakiś czas pada
koncepcja stworzenia z zardzewiałych parowozów i wagonów muzeum –
zapewne wiązać się to będzie z postawieniem dookoła cmentarzyska
płotka i posadzeniem przy wejściu małego Boliwijczyka na zydelku,
który będzie pobierał opłaty za wstęp – ale na tą chwilę
droga do tego jeszcze daleka. Zwyczajnie, nikomu się nie chce
stawiać tego płotka. Mieszkańcy krajów andyjskich mają bowiem to
do siebie, że są mistrzami w zachowywaniu energii – to znaczy
kiedy tylko mogą, nie będą nic robić. Mogą przesiedzieć cały
dzień w bezruchu – ich bowiem nie goni czas, tak jak nas, w
Europie. Indiańskie „teraz” płynnie przechodzi w „później”,
a możliwe, że i miesza się z „wcześniej”. Dla nas, żyjących
pod dyktando uciekających sekund i minut taka koncepcja jest całkiem
obca – czas nie upływa, czas po prostu jest. Trzeba wiele
cierpliwości, żeby przestawić się na miejscowe myślenie – mnie
się to nie udało, mimo iż pojąłem, po wielu trudach, tą
koncepcję. A przynajmniej mam taką nadzieję. Bez chociażby
ogarnięcia tego zagadnienia pobyt dłuższy niż tydzień w
którymkolwiek z krajów Ameryki Łacińskiej może zmienić się w
prawdziwie piekło.
Solnisko w Uyuni |
Drugim powodem wizyt w
Uyuni jest wspomniane solnisko: Salar de Uyuni. Olbrzymia, wręcz
gargantuiczna płaska powierzchnia pokryta solą. W tym miejscu
znajduje się bowiem wielki solny wsad, który w porze deszczowej
jest rozpuszczany przez wodę (i tworzy tytułowe wielkie lustro) a w
porze suchej, gdy woda odparuje zamienia się w niezwykle twardą –
i równą – skorupę. Wtedy też ową sól się wydobywa, bije się
rekordy prędkości (jest równo) albo obserwuje krzywiznę globu
ziemskiego (do wszystkich Płaskoziemców – nie jedźcie tam).
Wielkie lustro |
Tyle geologii.
Myśmy byli na salarze
pod koniec pory deszczowej. To znaczy: nie padało, ale na równinie
nadal stała woda. No, solanka właściwie – niezwykle trująca dla
wszystkich form życia, ale przez to idealnie czysta. Tworzy się
doskonałe, olbrzymie lustro, jeden z darów soli. Kiedy woda już
wyparuje widoki również będą przepiękne, ale lustro – to jest
to. Kiedy zaś dzień zbliża się do końca zaczyna się przepiękny
– choć krótki, jak to bywa na tych szerokościach geograficznych
– zachód słońca.
Zachód słońca |
Taki też widzieliśmy.
Oczywiście z normalnymi w krajach Trzeciego Świata zaskakującymi
zdarzeniami. Kiedy tak w tłumie
Znikający bus |
(może przesadzam, nie było jakoś
specjalnie tłoczno, ale też nie byliśmy sami) kontemplowaliśmy
wspaniałe widowisko jakie fundowało nam zachodzące słońce i
nieruchoma tafla solanki usłyszeliśmy klakson. To znaczy najpierw
były to jakieś tam krzyki, potem klakson – dla zwrócenia uwagi.
Dźwięk wydał olbrzymi – i wiekowy, a jakże – autobus marki
dodge, który nic nie robiąc sobie ze zgromadzonych ludzi ciął
przez salar w stronę zachodzącej słonecznej tarczy. Cóż,
rozstąpiliśmy się, a Dodge pomknął przez solnisko niczym John
Wayne na zakończenie westernu w prerię. Skąd tam się wziął i
dokąd jechał – myślę, że na zawsze pozostanie to dla mnie
tajemnicą. Warto jednak zauważyć, że wszyscy inni po Salar de
Uyuni poruszali się terenówkami z napędem na 4 koła – i nie
zapuszczali się zbyt daleko w rozlewiska w związku z ojos (czyt.
ohos) – wysiękami solanki z których – gdyby komuś przyszło na
myśl tam wjechać – niezwykle trudno jest się wydostać.
Ojos |
A stary amerykański
autobus pojechał.
Póki co Salar de Uyuni
jest ważną atrakcją turystyczną biednej Boliwii, ale grozi mu
spore niebezpieczeństwo. W okolicach solnego wsadu, konkretnie pod
nim, zlokalizowano ogromne złoża litu – rzadkiego metalu
wykorzystywanego na przykład do produkcji baterii. Jeśli tylko
wydobycie okaże się być opłacalne, solnisko bez skrupułów
zostanie rozkopane – choć może się też zdarzyć, że w wyniku
tej akcji na cmentarzysku pociągów pojawią się nowe rdzewiejące
lokomotywy.
I na koniec – wpis
wyszedł trochę przydługi – polski akcent.
Siedzieliśmy sobie w
solnym hotelu (zbudowanym głównie z soli) i patrzyliśmy na leniwie
krążące po kompleksie muchy. Były to jedyne stworzenia jakie
spotkaliśmy podczas naszej wyprawy, ale ich egzystencja była ściśle
związana z człowiekiem – bez hotelu much też by nie było. Czy
miejscowym nie przeszkadzały? Przecież mogły zrobić jakieś małe
co nieco na portret ówczesnego prezydenta Boliwii Evo Moralesa (w
każdej instytucji Evo wisiał na ścianie i obserwował Naród).
Otóż przeszkadzały – ale znaleziono na to antidotum. Otóż na
wbitym w ścianę gwoździu wisiał – zapewne od kilku sezonów –
polski lep na muchy.
Lep na muchy |
Zgadza się, może
niekoniecznie właściwie użyty – ale na miejscowe muchy i tak padł
blady strach.
Nie mieliśmy serca
wyjaśnić obsłudze jak powinno się tego używać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz