Poprzedni wpis skończyłem informacją,
że w Samaipacie można bez problemu dostać napoje chłodzące.
Bądźmy szczerzy – chodziło mi o piwo, choć tak naprawdę
wielkim fanem tego napoju nie jestem. I z tą bezproblemowością też
bywa różnie. Jak pisałem – jest Samaipata czymś na kształt
kurortu. To znaczy, że są tu Biali (także najgorszy sort,
lewicujący hipisi przyjeżdżający się tu "wyczilować",
co jest eufemizmem określającym nieróbstwo i narkotyzowanie się)
i niektóre lokale są właśnie pod nich robione. Samaipata duża
nie jest, łatwo się na taki natknąć – tuż przy głównym placu
znalazłem właśnie coś takiego: prowadzony bodajże przez Niemkę
(no, w Boliwii to nie dziwi) wyglądał tak, jak powinien wyglądać
tropikalny lokal. Filmowy oczywiście, bo normalne są parchate i
Biali najczęściej tam nie zaglądają. I są też zdecydowanie
tańsze, a zamiast lanych piw kraftowych jest na przykład Paceña z
La Paz z przepiękną etykietą, urągającą nowoczesnym standardom
wzorniczym (dlatego jest przepiękna, zobaczcie sobie sami).
W
takim parchatym lokalu spotkaliśmy też przypadkiem Polaka –
księdza, który tu w Boliwii od 27 lat już głosi Słowo Boże.
Przyjechał do Samaipaty wraz z innymi kapłanami, głównie
miejscowymi. Miło było po kilku tygodniach porozmawiać z kimś
obcym w naszym niezwykłym języku.
Poza tym sennym klimatem jest
Samaipata punktem wypadowym w okoliczne góry – między innymi we
wspomniany w poprzednim wpisie Park Narodowy Amboro, którego jedną
z atrakcji jest Las Gigantycznych Paproci.
Atrakcją mogą też
być winnice – Boliwia nie słynie na Świecie z produkcji tego
trunku, ale podobno tu się udaje (najważniejszym rejonem uprawy
winorośli jest Tarija – wiedzie tamtędy jedna z tras do Paragwaju
i Argentyny).
Są góry, są rzeki – muszą być też wodospady
(tu zwane jak w Peru cataracta, albo cascada; w Paragwaju to
salto).
Byłem tu w porze suchej, więc ilość wody
przelewającej się przez progi nie była imponująca, ale powiem
tak: te filmowe rzeki, które kończą się nagłym spadkiem wody
istnieją naprawdę.
Jeden z takich wodospadów znajduje się u
stóp najważniejszej – przynajmniej dla mnie – atrakcji okolicy,
inkaskiego Fortu Samaipata. W porze suchej sączy się tutaj zaledwie
strużka wody, ale wyślizgane kamienie sugerują, że w bardziej
wilgotnej porze roku musi się tu bardzo kotłować.
- A da się
wejść na górę korytem strumienia? - zapytał kolega, zapalony
speleolog i łazik, który chwilę wcześniej poskakał krzynkę po
skałach, po których ja miałbym dużą trudność się
przemieszczać.
- Ja nie szedłem – odparł miejscowy, który obsługiwał nam transport; mimo, że kurort to regularne połączenia są tylko z Santa Cruz, tak to trzeba korzystać z taksówek albo agencji turystycznych; taksówki tańsze – Ale chyba się da.
- Super – odparł kolega.
- Ale ja bym uważał. Jak jest sucho, to wszystkie jadowite węże schodzą się do strumienia, bo tam mają wodę.
- Jadowite?
- Tak – taksówkarz wzruszył ramionami na znak, że to oczywiste – Jadowite.
Po dłuższym namyśle kolega z pomysłu wspinaczki
zrezygnował, zwłaszcza, że prawdopodobnie musiałby iść sam. A
skoro zrezygnował – pojechaliśmy w górę, do miejsca w którym
kończyło się Tahuantinsuyu, Imperium Inków.
Wiem, Drogi Czytelniku, że możesz już mieć dość inkaskich miast (i innych ruin), ale obiecuję, że to już ostatnie. W dżungli prekolumbijskich ruin jest jak na lekarstwo. A inkaskich wcale.
Fort
Samaipata – jak się oficjalnie miejsce nazywa – wznosi się tuż
ponad granicą tych ponurych lasów mglistych, a centrum stanowi
olbrzymia skała, w której powycinane są charakterystyczne dla
andyjskiej kultury trapezowate nisze i inne kształty, które można
zobaczyć w wielu miejscach Tahuantinsuyu, chociażby w okolicach
Cuzco (o czym zresztą pisałem któregoś razu). Świetna sprawa, aż
dziw, że Teoretycy Starożytnej Astronautyki jeszcze tego nie
spenetrowali.
Poniżej tejże skały mamy to, co w każdym
szanującym się inkaskim mieście: wielki plac ceremonialny do
haratania w gałę, tambo czyli magazyny, siedzibę
gubernatora...
Najciekawsze jest to, że mimo, iż był to
graniczny posterunek Inków jakoś tak brak przesadnych umocnień
obronnych – poza położeniem na szczycie góry. Jedyne
fortyfikacje pochodzą już z czasów hiszpańskich; wszak miejscowe
plemiona długo jeszcze po konkwiście dawały się Europejczykom we
znaki (na przykład słynni Chiquitos – Hiszpanie przez nich
musieli przenieść Santa Cruz w inne miejsce).
Ciekawostką jest
też studnia, chincana, opisywana jako tunel ucieczkowy. Położona
jest ona jednak poza głównymi zabudowaniami Fortu. Współpodróżnik
speleolog stwierdził krótko, a ja z tą opinią się zgadzam:
- Nie wygląda na coś takiego.
W
każdym razie Samaipata jest warta odwiedzenia, nawet jak się nie
jest Teoretykiem Starożytnych Astronautyków albo czilującym
hipisem. Bo jest tu ładnie. Ale teraz zgodnie z obietnicą na jakiś
czas koniec z prekolumbijskimi ruinami – na blogu lecimy do
dżungli, nad Amazonkę. Śladami Tomka Wilmowskiego oraz innych de
Orellanów.
Samaipata turystyczna |
Samaipata codzienna |
Nieprzebyty las paproci |
Winnice w Samaipacie |
Pierwsza katarakta w Cuevas |
Trzecia katarakta w Cuevas: rzeka-niespodzianka |
Malutka kaskada czekająca lepszych dni |
- Ja nie szedłem – odparł miejscowy, który obsługiwał nam transport; mimo, że kurort to regularne połączenia są tylko z Santa Cruz, tak to trzeba korzystać z taksówek albo agencji turystycznych; taksówki tańsze – Ale chyba się da.
- Super – odparł kolega.
- Ale ja bym uważał. Jak jest sucho, to wszystkie jadowite węże schodzą się do strumienia, bo tam mają wodę.
- Jadowite?
- Tak – taksówkarz wzruszył ramionami na znak, że to oczywiste – Jadowite.
Tu żyją węże |
Wiem, Drogi Czytelniku, że możesz już mieć dość inkaskich miast (i innych ruin), ale obiecuję, że to już ostatnie. W dżungli prekolumbijskich ruin jest jak na lekarstwo. A inkaskich wcale.
Inkaskie miasto na pustyni koło Nazca |
Powycinane kamienie w Samaipacie |
Główny plac miasta |
Fort Samaipata |
- Nie wygląda na coś takiego.
Profesjonalnie zagrodzone wejście do szybu chincany - dziś pełnej wody i plastikowych butelek |
Amazonka |
Kiedy wersja papierowa?
OdpowiedzUsuńNie wiem, trzeba dbać o lasy...
Usuń