Skoro było o Dniu Zadusznym
celebrowanym w Peru w nieco odmienny sposób niż w Polsce, to może
jeszcze trochę o duchowości – czy raczej o peruwiańskich,
andyjskich właściwie, duchach.
Zacząć trzeba od tego, że na
potencjalnego mieszkańca Andów duchy czyhają w ogromnej liczbie, w
każdym kształcie, wielkości i kolorze. To znaczy: wiara w te
istoty jest tam powszechna – i nie ma znaczenia czy jesteś prostym
hodowcą lam czy wykształconym po europejsku lekarzu. Informację o
obecności duchów wyniosłeś z domu – i... Chwila. Użyłem słowa
"wiara", ale chyba niezbyt właściwie. Miejscowi nie "wierzą"
w obecność duchów. Oni są przekonani, mają wiedzę, że one
istnieją. Ba, potrafią się zarzekać, że je widzieli. Kiedy
pisałem o opowieściach o Calatos z dżungli nasz opowiadacz
opisując jedną z przygód wspominał, że spotkał taką obecność
w dżungli. Nie wiem, na ile ubarwiał, na ile zaś uważał, że
mówił prawdę, niemniej duch nie jest tu li tylko martwym elementem
folkloru.
Sporą grupę owych duchów stanowią supay. Można to tłumaczyć jako "zły duch":
- Supay – autorytarnie
rzekł nasz przyjaciel Jamel – nie jest demonem, takim jakie są w
Biblii. Te demony to saqra. Supay to po po prostu zły duch, jest ich
pełno i szkodzą, kiedyś zresztą widziałem jednego. Ale jak coś
mu dasz, to supay nie będzie szkodził, da spokój, a może i czasem
pomoże. Saqra nie dość, że nie pomoże, to jeszcze może opętać.
Wysokogórskie łąki w Andach |
Wyjaśnienia te
odbywały się w Cuzco, teraz zaś byliśmy trochę wyżej, na
wysokości jakichś 4000 metrów i człapaliśmy (to znaczy ja i
znajomy speleolog, Jamel szedł normalnie) przez wysokogórską łąkę
(można byłoby ją nazwać halą – tylko miast owiec pasły się
tu południowoamerykańskie wielbłądowate; najlepsza alpacza wełna
rośnie na takiej wysokości, w Europie wyhodowana nigdy nie będzie
tak dobra) w stronę lokalnej jaskini (stąd ten speleolog właśnie).
Hala porośnięta była oczywiście ostnicą peruwiańską, tym
przedstawicielem rodzaju Stipa sp. który dawnym (i nielicznym
współczesnym) Indianom służył do wyplatania mostu.
Inkaski most |
Zresztą o
ostatnim inkaskim moście, Q'eswachaca, niedawno było na blogu, każdy
może sobie przeczytać. Jaskinia leżała niedaleko, więc w sumie w
zboczach kanionu Apurimac.
Widok na jaskinię |
Całą drogę towarzyszył nam pies –
nauczony doświadczeniami z wyprawy do Waqrapukary zerkałem na
zwierzaka którędy idzie. Na szczęście droga była dosyć łatwa
(wracając było gorzej, bo bardziej pod górkę). Raz tylko
przegoniła nas pani Indianka, co byśmy nie zdeptali jej świeżo
posadzonych ziemniaków. Nawet mijane lamy i alpaki nie ziały typową
dla nich nienawiścią (ani zawartością żołądka; to czym plują
to nie ślina). Może była to zasługa psa?
W każdym razie
dotarliśmy do jaskini. Kiedyś była dłuższa, ale erozja
spowodowała, że wiele lat temu skały nad wejściem obłamały się
i strumyk ową pieczarę opuszczający musiał wić się między nimi
malowniczo. Nowopowstałe urwiska były też doskonałym miejscem na
gniazdo dla andyjskich orłów. Cóż, jaskinia nie była też
dziewicza. Pomiędzy owymi głazami ktoś ułożył kamienne schodki,
a sama grota zagrodzona była metalową kratą.
Wejście |
- Dla
bezpieczeństwa – wyjaśnił Jamel – Żeby dzieci nie wchodziły.
Bo przecież mogą tam zginąć.
Dorosły kratę tą mógł,
jeśli był dość sprawny, ominąć górą, ale nie było potrzeby,
Jamel szybko otworzył kłódkę starym indiańskim sposobem –
uniwersalnym kluczem typu głaz. Zanim jednak chłopaki weszli do
środka odbyć się musiał odpowiedni rytuał (również wchodząc
do kompleksu Lanlakuyoc Jamel poprosił nas, byśmy dotknęli skał
i poprosili Pachamamę o szczęśliwe wyjście z kamiennego labiryntu) – nasz cicerone zakomenderował złożenie ofiary
jednemu z supay, temu, który tą jaskinię zamieszkuje, i nią się
opiekuje (niedaleko był napisany nawet numer telefonu, ale strzelam,
że nie do supaya, a do kogoś kto miał klucz do kraty).
Kolega-speleolog kręcił trochę nosem, ale jasne było, że bez
tego Jamel do środka nie wejdzie. W końcu z braku liści koki na
obiatę przeznaczono inną cenną na tych niegościnnych wysokościach
rzecz – wodę. Polano nią kamienie u wejścia do jaskini – i
taka ofiara musiała wystarczyć, zresztą nie mieliśmy nic
cenniejszego. Rytuałowi przyglądałem się ja i ów pies, który
najwyraźniej postanowił towarzyszyć mi przed wejściem do jaskini.
Ja, z oczywistych względów, nie wchodziłem do środka. Raz, że
zawsze dobrze jest mieć łącznika przy wejściu (sama grota miała
co prawda dwa wyjścia – w końcu skoro rzeka do niej wpływała,
to i wypływać też musiała, ale wpływ był niewielki i raczej
człowiek się nie mógł zmieścić), dwa, że wolę bardziej
przestronne pieczary, i nie jest to kwestia klaustrofobii.
Autor w jaskini (foto: J. Repetto) |
Tak
więc chłopaki weszli do środka a ja i pies czekaliśmy. Ja –
wraz z upływem czasu coraz bardziej zaniepokojony ich nieobecnością
– i pies. Leżący leniwie. Nie był to bezwłosy pies andyjski,
wyglądał raczej na kundla którego przodkowie pochodzili z Europy.
W końcu penetratorzy wyszli, pies zamerdał ogonem, i gdy ruszyliśmy
w drogę powrotną zniknął. To znaczy: gdzieś sobie zapewne
poszedł, bo przecież na pewno nie był to udający zwierzę supay,
pilnujący, by jego jaskini nic się nie stało. Prawda?
Pies przewodnik |
Choć
oczywiście tego typu duchy mogły tu przybierać najróżniejsze
formy – coś jak nasz skarbek albo bardziej znane germańskie
koboldy czy gnomy. Względnie skandynawskie trolle, z wabiącą
mężczyzn wdziękami huldrą. Wszystko to duchy niecne, nie ma
co.
Huldra przy norweskim wodospadzie |
Choć tu, w Ameryce Południowej, nadal uważane za
prawdziwe. Ba, w Potosi spotkaliśmy przecież supaya który
awansował – i stał się bogiem. O ile oczywiście w Świecie
pozamaterialnym taki awans jest możliwy, tu nie mam pewności. W
każdym razie ten boliwijski supay został obiektem kultu – w jaki
sposób to już opisywałem na blogu, można przeczytać TUTAJ –
nazywa się El Tijo i pewnie dobrze mu się żyje.
El Tijo |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz