No tak. Do wpisu o czasie w Ameryce
Południowej zbierałem się prawie cztery lata – czyli można
zakładać, że mam czarny pas w prokastynacji. Nie jest tak do
końca, po prostu nie było ku temu okazji.
Teraz podróżuję przez Amazonię (czeka mnie kilkudniowy rejs po Amazonce, ale nie uprzedzajmy faktów, bo nie jest to prosta rzecz), i to chyba najlepsza okazja by w końcu o czasie i jego postrzeganiu napisać.
Bo
teraz – za nic mając rady Leca – będę się wymądrzał. Oto
bowiem czasu nie można zmierzyć, a ten regulujący nasze
europejskie życie dyktator – zegar – jest tylko licznikiem
cyklów, o których sądzimy, że zachodzą regularnie. Tak mówią
fizycy, ja im wierzę. Co oznacza, że czas może jednak być
pojęciem względnym.
Straszna wizja – przynajmniej dla nas, Europejczyków, tresowanych podług wskazań zegara. Zdanie zabrzmiało, jak zabrzmiało, choć owszem, klimat naszego regionu Świata wymaga pewnej periodyzacji czasu. A to trzeba chrust na zimę przygotować, a to zasiać pszenicę tak, by wydała plon o odpowiedniej porze, a to jabłka zebrać. A jak już mamy upływający kalendarz, to i czas godzinowy zaczyna uciekać: krótki dzień sprawia, że czasem trzeba się pospieszyć (a długi, że nie). Ale i tak przesadzamy. Ba, sam jestem niewolnikiem czasu, nie tylko w pracy.
Tu w dżungli tak
to nie działa. I w Andach tak to nie działa. I na pustyni tak to
nie działa. Dni są zawsze takie same – czasem mniej pada, czasem
bardziej (na pustyni wcale, chyba, że się złoży krwawą ofiarę)
– rośliny owocują cały rok, zwierzęta też są zawsze... Jak
dziś nie zerwę awokado, to zerwę jutro. A może pojutrze samo
spadnie, i nie trzeba będzie się wspinać?
Zwłaszcza, że jest duszno, gorąco, i ogólnie nic się nie chce.
To jest zasadnicza
różnica – nasz czas biegnie, ichni (teraz sobie porymuję) kręci
się i pełznie. Przyszłość zlewa się z teraźniejszością i
przeszłością – i nie trzeba do tego Alberta Einsteina by to
odkryć, wystarczy Indianin na hamaku. Kto tego nie zrozumie, stałej obecności czasu, po tygodniu (koncept tygodnia dla
miejscowych też nie jest przesadnie ostry) w Ameryce Południowej
dostanie przysłowiowego pierdolca. Albo zawału. Dla mnie osobiście
zresztą też było to trudne – tak się przestawić na tryb
prokastynatyczny, na szczęście zanim tu przyleciałem pierwszy raz
przez kilka lat zaglądałem na Półwysep Iberyjski, i jakie takie
przetarcie miałem. Wiedziałem czym jest sjesta.
Ale i tak Ameryka Południowa pod tym względem przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Oto lata temu umówiłem się na piwo z koleżanką z Wenezueli mieszkającą w Polsce. Przyszła po godzinie:
- Słuchaj – zaczęła – wiem, że wy tu cenicie punktualność, więc się pospieszyłam. Ale musisz zrozumieć dwie rzeczy: po pierwsze ja jestem Latina, a po drugie kobietą. Nie mogę przyjść punktualnie. Zresztą u nas jak ktoś się umawia na osiemnastą to wcześniej niż po trzech godzinach nie przyjdzie. Byłoby to niekulturalne nawet.
Cóż, nic dodać, nic ująć. Na miejscu, w Ameryce Południowej, jest jeszcze gorzej. Gringos najczęściej wymiękają przy czekaniu na pekaes – czy inny środek komunikacji. Pomijam tu fakt, że autobus odjeżdża dopiero gdy się zapełni. Dlatego rozkład jazdy należy traktować z przymrużeniem oka.
Zwłaszcza, jeśli chodzi o stacje pośrednie. Przed czasem
na pewno nie przyjedzie, o czasie nie ma, a Biały chodzi, dopytuje,
drąży – a kiedy, a kiedy, a kiedy. Dla miejscowych takie pytania
to jak bajka o żelaznym wilku:
- Panie, widzisz pan, że nie ma, tak? No o której i o której. Jak przyjedzie, to będzie.
Dlatego też nie ma co się pytać o której dojedziemy na miejsce. To jak z pytaniem o drogę: z kilku różnych odpowiedzi należy wyciągnąć średnią. A potem dołożyć jeszcze godzinkę-dwie (chyba, że trasa długa, to więcej) i będziemy mieli orientacyjny czas przyjazdu (chyba, że autokar się popsuje, albo będzie blokada drogi, albo cuś).
Jadąc do Ameryki Południowej trzeba, po
prostu trzeba wziąć to pod uwagę – także planując podróż, bo
wiecie, na mapie wszystko wygląda wspaniale (a w guglach to już
w ogóle). Tym czasem mówi ludowe przysłowie, że nie należy
planowaniu zawierzać: jeden facet zaplanował puścić gazy, a...
A zresztą nieważne. Na koniec taka zabawna anegdotka, dotycząca czasu i podróżowania w Ameryce Południowej. Kolei w Boliwii konkretnie. Jeżdżą rzadko, fakt – z Oruro do Uyuni raz w tygodniu, prawdopodobnie. I niezbyt szybko – 170 kilometrów w około dziesięć godzin. A podróżuje się w Ameryce Południowej często całą rodziną, i ze sporym dobytkiem.
Tak więc na
dworcu kolejowym gdzieś w Boliwii jak zwykle panował w oczekiwaniu
na pociąg tłok. Ten tradycyjnie się opóźniał, był więc czas
na życie: chłopy paliły papierosy i łykając rum rozmawiały,
baby plotkowały i szydełkowały, dzieci krzyczały i biegały,
świnki chrumkały, psy szczekały. Słowem: robiono to, co Latynosi
umieją najlepiej – mitrężono czas na przyjemności, lenistwo i
codzienne życie. Nagle, któregoś dnia, pociąg przyjechał zgodnie
z rozkładem! Punktualnie. Na dworcu wybuchło istne pandemonium:
chłopy się pobiły, baby poszarpały, dzieci płakały, świnki
uciekły a psy pogryzły. A to był wczorajszy.
Tak to wygląda.
Wpis krótki, bo pisząc go wpadłem w tryb dżunglowy. I zaraz mamy na blogu
z Pawłem jechać do sąsiedniej wioski – chce nas pokazać, niczym
małpki w ZOO, w lokalnej szkole w Mazan nad Rio Napo.
Teraz podróżuję przez Amazonię (czeka mnie kilkudniowy rejs po Amazonce, ale nie uprzedzajmy faktów, bo nie jest to prosta rzecz), i to chyba najlepsza okazja by w końcu o czasie i jego postrzeganiu napisać.
Autor prokastynujący (foto z arch. Autora) |
Straszna wizja – przynajmniej dla nas, Europejczyków, tresowanych podług wskazań zegara. Zdanie zabrzmiało, jak zabrzmiało, choć owszem, klimat naszego regionu Świata wymaga pewnej periodyzacji czasu. A to trzeba chrust na zimę przygotować, a to zasiać pszenicę tak, by wydała plon o odpowiedniej porze, a to jabłka zebrać. A jak już mamy upływający kalendarz, to i czas godzinowy zaczyna uciekać: krótki dzień sprawia, że czasem trzeba się pospieszyć (a długi, że nie). Ale i tak przesadzamy. Ba, sam jestem niewolnikiem czasu, nie tylko w pracy.
Zachód Słońca - upływa kolejny dzień |
Zwłaszcza, że jest duszno, gorąco, i ogólnie nic się nie chce.
Zwyczajne życie w Tumbes: nic się nie dzieje |
Ale i tak Ameryka Południowa pod tym względem przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Oto lata temu umówiłem się na piwo z koleżanką z Wenezueli mieszkającą w Polsce. Przyszła po godzinie:
- Słuchaj – zaczęła – wiem, że wy tu cenicie punktualność, więc się pospieszyłam. Ale musisz zrozumieć dwie rzeczy: po pierwsze ja jestem Latina, a po drugie kobietą. Nie mogę przyjść punktualnie. Zresztą u nas jak ktoś się umawia na osiemnastą to wcześniej niż po trzech godzinach nie przyjdzie. Byłoby to niekulturalne nawet.
Cóż, nic dodać, nic ująć. Na miejscu, w Ameryce Południowej, jest jeszcze gorzej. Gringos najczęściej wymiękają przy czekaniu na pekaes – czy inny środek komunikacji. Pomijam tu fakt, że autobus odjeżdża dopiero gdy się zapełni. Dlatego rozkład jazdy należy traktować z przymrużeniem oka.
Autobus w La Paz |
- Panie, widzisz pan, że nie ma, tak? No o której i o której. Jak przyjedzie, to będzie.
Dlatego też nie ma co się pytać o której dojedziemy na miejsce. To jak z pytaniem o drogę: z kilku różnych odpowiedzi należy wyciągnąć średnią. A potem dołożyć jeszcze godzinkę-dwie (chyba, że trasa długa, to więcej) i będziemy mieli orientacyjny czas przyjazdu (chyba, że autokar się popsuje, albo będzie blokada drogi, albo cuś).
Blokada drogi w Abancay - strajk górników |
A zresztą nieważne. Na koniec taka zabawna anegdotka, dotycząca czasu i podróżowania w Ameryce Południowej. Kolei w Boliwii konkretnie. Jeżdżą rzadko, fakt – z Oruro do Uyuni raz w tygodniu, prawdopodobnie. I niezbyt szybko – 170 kilometrów w około dziesięć godzin. A podróżuje się w Ameryce Południowej często całą rodziną, i ze sporym dobytkiem.
Rodzinna podróż |
Ten pociąg już nie pojedzie |
Mazan nad Rio Napo |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz