Tłumacz

19 lipca 2024

Czas

    No tak. Do wpisu o czasie w Ameryce Południowej zbierałem się prawie cztery lata – czyli można zakładać, że mam czarny pas w prokastynacji. Nie jest tak do końca, po prostu nie było ku temu okazji.
    Teraz podróżuję przez Amazonię (czeka mnie kilkudniowy rejs po Amazonce, ale nie uprzedzajmy faktów, bo nie jest to prosta rzecz), i to chyba najlepsza okazja by w końcu o czasie i jego postrzeganiu napisać.

Autor prokastynujący (foto z arch. Autora)
    Bo teraz – za nic mając rady Leca – będę się wymądrzał. Oto bowiem czasu nie można zmierzyć, a ten regulujący nasze europejskie życie dyktator – zegar – jest tylko licznikiem cyklów, o których sądzimy, że zachodzą regularnie. Tak mówią fizycy, ja im wierzę. Co oznacza, że czas może jednak być pojęciem względnym.
    Straszna wizja – przynajmniej dla nas, Europejczyków, tresowanych podług wskazań zegara. Zdanie zabrzmiało, jak zabrzmiało, choć owszem, klimat naszego regionu Świata wymaga pewnej periodyzacji czasu. A to trzeba chrust na zimę przygotować, a to zasiać pszenicę tak, by wydała plon o odpowiedniej porze, a to jabłka zebrać. A jak już mamy upływający kalendarz, to i czas godzinowy zaczyna uciekać: krótki dzień sprawia, że czasem trzeba się pospieszyć (a długi, że nie). Ale i tak przesadzamy. Ba, sam jestem niewolnikiem czasu, nie tylko w pracy.

Zachód Słońca - upływa kolejny dzień
    Tu w dżungli tak to nie działa. I w Andach tak to nie działa. I na pustyni tak to nie działa. Dni są zawsze takie same – czasem mniej pada, czasem bardziej (na pustyni wcale, chyba, że się złoży krwawą ofiarę) – rośliny owocują cały rok, zwierzęta też są zawsze... Jak dziś nie zerwę awokado, to zerwę jutro. A może pojutrze samo spadnie, i nie trzeba będzie się wspinać?
    Zwłaszcza, że jest duszno, gorąco, i ogólnie nic się nie chce.

Zwyczajne życie w Tumbes: nic się nie dzieje
    To jest zasadnicza różnica – nasz czas biegnie, ichni (teraz sobie porymuję) kręci się i pełznie. Przyszłość zlewa się z teraźniejszością i przeszłością – i nie trzeba do tego Alberta Einsteina by to odkryć, wystarczy Indianin na hamaku. Kto tego nie zrozumie, stałej obecności czasu, po tygodniu (koncept tygodnia dla miejscowych też nie jest przesadnie ostry) w Ameryce Południowej dostanie przysłowiowego pierdolca. Albo zawału. Dla mnie osobiście zresztą też było to trudne – tak się przestawić na tryb prokastynatyczny, na szczęście zanim tu przyleciałem pierwszy raz przez kilka lat zaglądałem na Półwysep Iberyjski, i jakie takie przetarcie miałem. Wiedziałem czym jest sjesta.
    Ale i tak Ameryka Południowa pod tym względem przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Oto lata temu umówiłem się na piwo z koleżanką z Wenezueli mieszkającą w Polsce. Przyszła po godzinie:
    - Słuchaj – zaczęła – wiem, że wy tu cenicie punktualność, więc się pospieszyłam. Ale musisz zrozumieć dwie rzeczy: po pierwsze ja jestem Latina, a po drugie kobietą. Nie mogę przyjść punktualnie. Zresztą u nas jak ktoś się umawia na osiemnastą to wcześniej niż po trzech godzinach nie przyjdzie. Byłoby to niekulturalne nawet.
    Cóż, nic dodać, nic ująć. Na miejscu, w Ameryce Południowej, jest jeszcze gorzej. Gringos najczęściej wymiękają przy czekaniu na pekaes – czy inny środek komunikacji. Pomijam tu fakt, że autobus odjeżdża dopiero gdy się zapełni. Dlatego rozkład jazdy należy traktować z przymrużeniem oka.

Autobus w La Paz
    Zwłaszcza, jeśli chodzi o stacje pośrednie. Przed czasem na pewno nie przyjedzie, o czasie nie ma, a Biały chodzi, dopytuje, drąży – a kiedy, a kiedy, a kiedy. Dla miejscowych takie pytania to jak bajka o żelaznym wilku:
    - Panie, widzisz pan, że nie ma, tak? No o której i o której. Jak przyjedzie, to będzie.
    Dlatego też nie ma co się pytać o której dojedziemy na miejsce. To jak z pytaniem o drogę: z kilku różnych odpowiedzi należy wyciągnąć średnią. A potem dołożyć jeszcze godzinkę-dwie (chyba, że trasa długa, to więcej) i będziemy mieli orientacyjny czas przyjazdu (chyba, że autokar się popsuje, albo będzie blokada drogi, albo cuś).

Blokada drogi w Abancay - strajk górników
    Jadąc do Ameryki Południowej trzeba, po prostu trzeba wziąć to pod uwagę – także planując podróż, bo wiecie, na mapie wszystko wygląda wspaniale (a w guglach to już w ogóle). Tym czasem mówi ludowe przysłowie, że nie należy planowaniu zawierzać: jeden facet zaplanował puścić gazy, a...
    A zresztą nieważne. Na koniec taka zabawna anegdotka, dotycząca czasu i podróżowania w Ameryce Południowej. Kolei w Boliwii konkretnie. Jeżdżą rzadko, fakt – z Oruro do Uyuni raz w tygodniu, prawdopodobnie. I niezbyt szybko – 170 kilometrów w około dziesięć godzin. A podróżuje się w Ameryce Południowej często całą rodziną, i ze sporym dobytkiem.

Rodzinna podróż
    Tak więc na dworcu kolejowym gdzieś w Boliwii jak zwykle panował w oczekiwaniu na pociąg tłok. Ten tradycyjnie się opóźniał, był więc czas na życie: chłopy paliły papierosy i łykając rum rozmawiały, baby plotkowały i szydełkowały, dzieci krzyczały i biegały, świnki chrumkały, psy szczekały. Słowem: robiono to, co Latynosi umieją najlepiej – mitrężono czas na przyjemności, lenistwo i codzienne życie. Nagle, któregoś dnia, pociąg przyjechał zgodnie z rozkładem! Punktualnie. Na dworcu wybuchło istne pandemonium: chłopy się pobiły, baby poszarpały, dzieci płakały, świnki uciekły a psy pogryzły. A to był wczorajszy.

Ten pociąg już nie pojedzie
    Tak to wygląda. Wpis krótki, bo pisząc go wpadłem w tryb dżunglowy. I zaraz mamy na blogu z Pawłem jechać do sąsiedniej wioski – chce nas pokazać, niczym małpki w ZOO, w lokalnej szkole w Mazan nad Rio Napo.
Mazan nad Rio Napo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Opera w dżungli

     Pierwsze informacje o Manaus zdobyłem czytając najlepszą chyba część opowieści o przygodach Tomka Wilmowskiego (Tomek u Źródeł Amazonk...