Leżące w Andach Sucre to jedna z
najsympatyczniejszych stolic na całym Świecie. Możliwe, że
dlatego, iż większość państwowych instytucji i głównych
urzędów znajduje się w zadymionym La Paz – chociaż barokowa
kolonialna architektura i malownicza okolica także może mieć na to
wpływ.
Oprócz owej zabytkowej i wpisanej na Listę Światowego
Dziedzictwa Ludzkości UNESCO w okolicy próżno szukać jakichś
innych znanych atrakcji – więc turyści spoza Ameryki Południowej
rzadko tu zaglądają. Najczęściej ograniczają się do Titicaca,
Tiwanaku, La Paz i Uyuni. Reszta Boliwii to turystyczna terra
incognita (ale to i tak lepiej niż w przypadku Paragwaju).
Trochę
szkoda. Zwłaszcza, że kolega znalazł informację, jakoby w Andach
niedaleko Sucre znajduje się tajemniczy krater. Andy są pełne
wulkanów, więc taka struktura nie powinna dziwić – niemniej ten
miał być nie wulkanicznym a impaktowym. Różnego rodzaju
kratery czy kaldery widziałem wielokrotnie (na Etnie nie widziałem
– przegrałem z zamiecią śnieżną i musiałem uciekać), więc
jasnym było, że nie będę protestował przed wizytą tam.
Miejsce
zaś nazywało się Maragua. Nazwa obiecująca egzotykę – i jak na
taką przystało niemożliwa jest niemal do odwiedzenia.
Mapa mówiła, że droga w tamte rejony istniała – ale z głównego dworca (w Boliwii istnieje coś takiego; w Peru w dużych miastach każdy przewoźnik ma swój terminal) nie jechało w tamtą stronę nic. Marszrutki odjeżdżające z centrum też jakoś miały inną trasę. Po godzinie – albo dwóch – szwendania się po niezbyt pięknych rejonach miasta w końcu jakiś trop: może coś odjeżdża spod szpitala. A gdzie ten szpital? A hen, hen. Złapaliśmy więc taksówkę.
- Słuchaj – zagadał kolega do kierowcy – a nie zawiózł byś nas do Maragui?
- Dobra – odparł Boliwijczyk po długim namyśle – Tylko moje auto się nie nadaje. Ale podjedźmy w jedno miejsce, kolega powinien mieć terenówkę, to mi pożyczy.
Popatrzyliśmy na siebie. Zapowiadało się nieźle. Niestety, okazało się, że znajomy kierowcy terenówkę ma w naprawie.
- No trudno, nie pomogę – Latynos pokręcił głową – Ale spod szpitala powinno coś jechać.
No i rzeczywiście, jechało. Stała sobie ciężarówka (więc podróż byłaby raczej na kipie niż w kabinie), która rzeczywiście jechała do Maragui.
- No tak. Ale później.
- Jak bardzo później?
- Koło trzeciej.
Była dziesiąta, może jedenasta. a latynoskie "później" i "koło" dobrze znaliśmy (najwcześniej siedemnasta). Miejscowi siedzieli i czekali, ich czas kłębił się w miejscu. Nasz, europejski, uciekał, więc trzeba było szukać dalej. I tak byśmy zrobili, gdyby nie napadł nas (metaforycznie) kolejny Latynos. Tym razem biznesmen, pracujący w niezbyt prężnej tutaj branży turystycznej.
- Mam busika – zawołał – I was mogę tam zawieść.
Skąd wiedział dokąd chcemy jechać? Raczej nie podsłuchiwał. Może dostał od kogoś cynk, że Białasy chcą tam jechać, a może po prostu użył logiki – stąd odjeżdżało się tylko w tamtą stronę. Co nie zmienia faktu, że czatował na turystów (a widocznie ich brakowało). Myślę, że trochę na nas zarobił, ale byliśmy na to gotowi. Zwłaszcza, że nasz kierowca wiedział gdzie jechać i...
- Tu was wysadzę – zakomunikował, gdy zjechaliśmy już z asfaltu i wdrapaliśmy się dość wysoko – To dawny inkaski szlak, kawałek Drogi Królewskiej, Qhapac Nan. Zejdziecie sobie, a za godzinę czy półtorej widzimy się na dole. Stamtąd pojedziemy dalej do krateru. Są tam ślady dinozaurów!
Droga w dół zajęła nam w tym upale dwie godziny
– i to nie tylko dlatego, że w niektórych miejscach szlak był
przerywany żlebami. Było to po prostu przepiękne wysokogórskie
bezludzie.
A poza tym żaden z nas nie był chaskim, inkaskim
chyżonogim posłańcem.
Okolica, w której znajdować się miały
dinozaurze ślady wcale bardziej cywilizowana nie była, choć
pojawiły się już pasterskie gospodarstwa.
Ślady były, choć
kawał drogi – w górę i w dół i tak kilka razy – od parki...
Od miejsca postoju naszego busika. Ale o miejscowych dinozaurach
chciałbym opowiedzieć w następnym wpisie.
W każdym razie
okolica była niezwykle wręcz barwna – i to nie dzięki lokalnej
florze, a minerałom zawartych w skałach.
W końcu też
dostrzegliśmy i tytułowy krater. Był spory. Wyglądał zaś... No na
moje oko nie przypominał wulkanu, no, może trochę. Najdziwniejsza
była ta część struktury, która wyglądała tak, jakby ktoś
uderzył pięścią w kulę plasteliny. Albo wyrabiał ciasto i
nacisnął masę. Powstaje wtedy taka misa, na brzegach której
wylewa się cała ta urabiana mamałyga.
Mocno impaktowo to
wyglądało – ale nadal nie mam pewności co widziałem (Teoretyków
Starożytnej Astronautyki nawet nie pytam, pewnie o miejscu nawet nie słyszeli). W końcu dotarliśmy do wioski Maragua – nie sami, po
drodze zgarnęliśmy dwójkę mieszkających w Boliwii Włochów;
dotarli tam na długo przed nami, ale wrócić do Sucre nie było
jak, spadliśmy im jak deszcz na pustynię, bo wieczorem mieli
samolot chyba do La Paz (nie wiem, czy zdążyli, z miasta na
lotnisko jest kawał drogi; w okolicy Sucre trudno o płaski teren, a
pas startowy nie powinien być pochyły) – i okazała się ona być
całkiem dużą osadą. Miała sklep.
Po całym dniu spacerów w
upale wypadało się trochę nawodnić (i dostarczyć nieco cukrów).
Już myśleliśmy co tam sobie nabędziemy, okazało się, że mają
tylko colę. Globalizacja dotarła nawet tutaj...
Sucre |
Flagi na Salar de Uyuni - jeden z popularniejszych boliwijskich landszaftów |
Kaldera Las Canedas na Teneryfie |
Mapa mówiła, że droga w tamte rejony istniała – ale z głównego dworca (w Boliwii istnieje coś takiego; w Peru w dużych miastach każdy przewoźnik ma swój terminal) nie jechało w tamtą stronę nic. Marszrutki odjeżdżające z centrum też jakoś miały inną trasę. Po godzinie – albo dwóch – szwendania się po niezbyt pięknych rejonach miasta w końcu jakiś trop: może coś odjeżdża spod szpitala. A gdzie ten szpital? A hen, hen. Złapaliśmy więc taksówkę.
- Słuchaj – zagadał kolega do kierowcy – a nie zawiózł byś nas do Maragui?
- Dobra – odparł Boliwijczyk po długim namyśle – Tylko moje auto się nie nadaje. Ale podjedźmy w jedno miejsce, kolega powinien mieć terenówkę, to mi pożyczy.
Popatrzyliśmy na siebie. Zapowiadało się nieźle. Niestety, okazało się, że znajomy kierowcy terenówkę ma w naprawie.
- No trudno, nie pomogę – Latynos pokręcił głową – Ale spod szpitala powinno coś jechać.
No i rzeczywiście, jechało. Stała sobie ciężarówka (więc podróż byłaby raczej na kipie niż w kabinie), która rzeczywiście jechała do Maragui.
- No tak. Ale później.
- Jak bardzo później?
- Koło trzeciej.
Była dziesiąta, może jedenasta. a latynoskie "później" i "koło" dobrze znaliśmy (najwcześniej siedemnasta). Miejscowi siedzieli i czekali, ich czas kłębił się w miejscu. Nasz, europejski, uciekał, więc trzeba było szukać dalej. I tak byśmy zrobili, gdyby nie napadł nas (metaforycznie) kolejny Latynos. Tym razem biznesmen, pracujący w niezbyt prężnej tutaj branży turystycznej.
- Mam busika – zawołał – I was mogę tam zawieść.
Skąd wiedział dokąd chcemy jechać? Raczej nie podsłuchiwał. Może dostał od kogoś cynk, że Białasy chcą tam jechać, a może po prostu użył logiki – stąd odjeżdżało się tylko w tamtą stronę. Co nie zmienia faktu, że czatował na turystów (a widocznie ich brakowało). Myślę, że trochę na nas zarobił, ale byliśmy na to gotowi. Zwłaszcza, że nasz kierowca wiedział gdzie jechać i...
- Tu was wysadzę – zakomunikował, gdy zjechaliśmy już z asfaltu i wdrapaliśmy się dość wysoko – To dawny inkaski szlak, kawałek Drogi Królewskiej, Qhapac Nan. Zejdziecie sobie, a za godzinę czy półtorej widzimy się na dole. Stamtąd pojedziemy dalej do krateru. Są tam ślady dinozaurów!
Qhapac Nan |
Andy |
Na inkaskim szlaku |
Gospodarstwo |
Tropy dinozaurów (foto: P. Kawiak) |
Nie tylko kolory, ale i kształty; na pierwszym planie drzewo pieprzowe |
Tytułowy tajemniczy krater |
Wioska Maragua |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz