Kolejna opowieść będzie o tym, jak
spotkałem prawdziwego boga.
Nie, oczywiście, nie chodzi mi tu o
dotknięcie Absolutu – tego jeszcze w swoim życiu nie
doświadczyłem (chociaż zdarzały się beznadziejne momenty, w
których przychodziła nagła i niezrozumiała pomoc – więc można
je chyba traktować jako spotkanie z Bogiem; nie jako trzeciego
stopnia, osobiste, ale... na potrzeby tej opowieści wystarczy
stwierdzenie, że nie stanąłem z Nim twarzą w twarz, a kontakty z
Bożą Obecnością, Szehiną, niech pozostaną moją prywatną
sprawą) i jako osoba wierząca muszę zadowolić się Wiarą
(nie nadaję się na św Tomasza Didymosa, który musiał dotknąć by
uwierzyć). Chodzi mi spotkanie ze "zwykłym" bóstwem,
ziemskim obiektem kultu.
Wiadomo, każdy z nas spotkał się z
czymś takim – w British Museum w Londynie, na berlińskiej Wyspie
Muzeów chociażby. Pełno jest tam narabowanych wizerunków
antycznych bóstw. Jako, że w czasach rabunku antycznych stanowisk
archeologicznych Polski sensu stricte nie było w naszych muzeach
takich boskich śladów jest zdecydowanie mniej (obie wojny światowe
i rabunki niemiecko-radzieckie też sytuacji nie poprawiły, o nie),
ale w Krakowie znajduje się pewien ewenement na skalę chyba nawet
światową – mówię o posągu tzw. Światowida ze Zbrucza. To
prawdopodobnie jedyny tej klasy zachowany wizerunek bóstwa stricte
słowiańskiego. Może nie ma klasycznej urody Apollina czy powabów
Wenus z Willendorfu, ale jest nasz, rodzimy (o ile, oczywiście, nie
jest fałszerstwem z XIX wieku; pojawiają się takie głosy, a wtedy
była przecież moda na "produkcję" starożytności).
Swiatowid ze Zbrucza |
Najstarsze bóstwo widziałem
oczywiście tam, gdzie i najstarszą świątynię: na Malcie. Trochę
przypomina ono te liczne neolityczne figurki uznane przez uczonych za
wizerunki kogoś na kształt Wielkiej Matki, Pramacierzy. Kult taki
obecny jest chyba we wszystkich kulturach – i jest to dosyć
logiczne: cud narodzin i macierzyństwa ma w sobie coś
ponadnaturalnego (i nieważne, co o tym sądzą niektórzy
współcześni... myśliciele?).
Maltańska Pramacierz |
Czy się to podoba wszelkiej maści
ateistom czy nie – człowiek jest istotą religijną. Jeśliby nie
był, to przecież nie wynalazł by religii, nie? Prawdopodobnie od
samego początku w coś wierzyliśmy – archeolodzy znajdują
resztki ceremonii pogrzebowych u pierwszych paleolitycznych łowców
oraz u naszych kuzynów Neandertalczyków (pozostałe zwierzęta –
mimo nachalnego uczłowieczania ich przez tzw. obrońców praw
zwierząt nadal traktują odejście współplemieńca bez zbędnych
ceregieli czy pochówku; czyż nie?), ale prawdziwy przełom dokonał
się podczas tzw. rewolucji neolitycznej. Już o niej wspominałem w
którymś z wpisów, ale przypomnę: wtedy wynaleźliśmy rolnictwo,
zaczęliśmy wieść osiadły tryb życia czego efektem jest
dzisiejsza cywilizacja, Internet i loty na księżyc (oraz oglądanie
zabawnych kotków w internecie). Wielu uczonych uważało, że wtedy
też wynaleźliśmy religię.
Odkrycie w Gobekli Tepe (kurde,
naprawdę muszę tam pojechać) zmieniło wszystko. To najstarsza
znana świątynia – zespół świątynny właściwie – obrazująca
zmianę w myśleniu ówczesnego człowieka. W cudownych jaskiniach
Lascaux czy Altamiry potężne zwierzęta, wspaniała natura,
postawiona jest w opozycji do cherlawych ludzików, z trudem z tą
naturą walczących. W Gobekli Tepe – przynajmniej mentalnie –
okiełznaliśmy świat przyrody, postawiliśmy się ponad wszelkim
stworzeniem. I – uwaga – według badań archeologów odbyło się
to przed wynalezieniem rolnictwa. Czyżby więc to religia, centrum
kultowe gromadzące ludzi sprawiła, że trzeba było wymyślić coś,
żeby nie paść z głodu? Możliwe. Do tej pory żyliśmy w
niewielkich grupkach po 20-30 osób, utrzymujących się ze
zbieractwa i łowiectwa. Jak na jakimś terenie brakło pokarmu, nie
musieliśmy walczyć o zasoby, tylko szliśmy sobie dalej. Było
elegancko. Tutaj nagle zaczyna być nas dużo więcej w jednym
miejscu. Całe szczęście (przypadek?) w okolicach Gobekli Tepe
rośnie pewien gatunek trawy – jej dość duże ziarna (z
zawartością odżywczego glutenu oczywiście) po dojrzeniu nie
wypadają z kłosów, więc można je zebrać i przerobić na kaszę
czy mąkę. Albo zasiać i poczekać na następny plon. Ta trawa to
przodek pszenicy, rośliny która odniosła największy ewolucyjny
sukces prawdopodobnie w historii Ziemi – gatunek ten zajmuje
największy areał na całym świecie, i rośnie właściwie w
monokulturze. Niezły deal za oddawanie części swoich ziaren
jakiejś dwunożnej małpie, nie?
W każdym razie najpierw wynaleźliśmy
religię, potem rolnictwo. Nasze życie zmieniło się diametralnie –
uprawa ziemi wymaga większego trudu niż zbieractwo, życie w
większych grupach powodowało więcej konfliktów, groził głód,
zaraza, kobiety musiały – i mogły – rodzić więcej dzieci,
więc pierwsza ciąża niebezpiecznie się przyspieszyła powodując
bardziej bolesne porody... Chwila, gdzieś już o tym czytałem.
Tylko gdzie? (podpowiedź: Księga Rodzaju. Przypadek?).
A jak już religia była –
zaczęliśmy wymyślać sobie bóstwa. Najczęściej na nasz obraz i podobieństwo. Większa część z nich umarła razem z ich
wyznawcami, nieraz zostawiając ślad w bajkach czy mitach, ale
niektórzy przetrwali (i mają się całkiem dobrze, nawet jeśli
mają głowę słonia albo trochę zbyt dużo rąk). Ale nawet w
naszych czasach – to jest czasach, które może objąć spisana
historia – bywa, że pojawiają się nowi bogowie.
Najsłynniejszy jest kult cargo
– w czasie drugiej wojny światowej Amerykanie zrzucali z samolotów
dary na polinezyjskie wyspy (a więc nie tylko bomby? Dziwne) by
odciągnąć tubylców od mających zakusy na te tereny Japończyków.
Po wojnie zrzuty ustały – miejscowi zaczęli tworzyć modele
samolotów, miały one przyciągnąć lotników i spowodować nowe
dostawy darów (trochę miało to zadziałać na zasadzie magii sympatycznej; nie znaczy to, że ta magia jest spoko, tylko że
działa na zasadzie "podobne działa jak podobne" – w
czasie burzy zapalało się kiedyś gromnicę; ktoś zauważył, że
piorun nigdy nie trafia w ognisko, więc skoro nie trafia w duży
ogień, to w podobny, tylko mniejszy też nie trafi. Zapewne.).
Bóstwo, które spotkałem jest trochę
starsze od kultów cargo. Narodziło się w ciemnych
korytarzach południowoamerykańskich kopalń srebra wkrótce po
konkwiście. Pośrednio przyczynili się do jego powstania Hiszpanie
ponad miarę eksploatujący miejscowych Indian, ale wyznawcami byli –
i są – Indianie i Metysi harujący i umierający pod ziemią dla
chwały imperium, nad którym nigdy nie zachodziło słońce.
Kopalnia w Potosi |
Na dodatek kopalnia, w której to
bóstwo spotkałem położona jest w bardzo niegościnnym rejonie
andyjskiego Altiplano.
Więc proszę wyposażyć się w
niezłą kondycję fizyczną – i w drogę w wysokie góry. Czyli do następnej części - 08.06.2020.
Altiplano |
Ach, na koniec jeszcze jedna
ciekawostka: warto zauważyć, że wiara rośnie wprost
proporcjonalnie do ubóstwa i zagrożenia. Ateizm jest modny w
bogatym Zachodnim Świecie, ale tam, gdzie trzeba zmagać się z
przeciwnościami losu bóstwa – i Bóg – mają się dobrze. Mówi
w końcu stare przysłowie: jak trwoga to do Boga.
I wspaniale pewną dyskusję o
ateizmie skwitował mój znajomy, onegdaj kapelan w Hiszpańskiej
Legii Cudzoziemskiej:
- Wiesz – powiedział – jak ci
świszczą koło ucha kule karabinowe, to nie ma możliwości, żebyś
był ateistą.
Boa tarde tudo bem? Sou brasileiro, carioca e procuro novos seguidores para o meu blog. Novos amigos também são bem vindos, não importa a distância.
OdpowiedzUsuńhttps://viagenspelobrasilerio.blogspot.com/?m=1
Blog interessante, mas eu não entendo português. :)
Usuń