Tłumacz

26 stycznia 2024

Ulice Filadelfii

    Streets of Philadelphia to oczywiście jeden z największych przebojów Bruce'a Springsteena, a sama Philadelphia to jedno z najważniejszych miast w niezbyt długiej historii Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ale nie o tym mieście jest ten wpis. Filadelfią w czasach hellenistycznych zwano współczesny Amman, pełną zabytków stolicę Jordanii. Ale i tak wszyscy olewają miasto i jadą oglądać słynną Petrę, więc o Ammanie też nie będzie.
Pustynna Petra
    Będzie o niewielkim – to znaczy ogólnie niewielkim, bo jak na Gran Chaco to prawdziwa jedenastotysięczna metropolia – miasteczku założonym jako Fernheim przez niemieckich imigrantów i leżącym w sercu alemańskiego osadnictwa w tej części Paragwaju, bo potomkowie Niemców mieszkają też w innych częściach kraju, ba, nad Paraną mamy także wioski imigrantów z Polski, pamiętających o swoich korzeniach.
Niemieckie osadnictwo
    Miejscowi też pamiętają o swoim dziedzictwie – gdy wreszcie dotarliśmy tu po wielu godzinach podróży przez ten niegościnny region ukazały się nam takie kwiatki jak chociażby ulica Hindenburga.
Ulice Filadelfii, tu tu tuu, tu tu tuu.
    Skąd zaś są tutaj Niemcy? No, na pewno nie przyjechali tutaj po II wojnie światowej (a przynajmniej nie wszyscy, jeśli wiecie co mam na myśli). To bardzo często emigracja ekonomiczna z XIX wieku – miliony ludzi, głównie biednych rolników, wyjechały wtedy do Nowego Świata w poszukiwaniu lepszego życia – i rzeczywiście wielu znalazło (na przykład w Brazylii jest miasto Warta – choć nie na cześć mej rodzinnej miejscowości, a ku pamięci rzeki płynącej także przez Wielkopolskę).
Dom kolonialny
    Inną grupą – choć tu akurat także niemieckojęzycznych (część z nich mówi do dziś plattdeutschem, albo dialektem, albo całkiem innym językiem z północnych Niemiec) – byli dysydenci religijni, na przykład mennonici.
Muzeum poświęcone Menno Simonsowi w Filadelfii
    Ta chrześcijańska sekta powstała kilkaset lat temu w Niderlandach, i właściwie od samego początku była przeganiana i prześladowana przez wszystkich dookoła. Dopiero w Nowym Świecie znaleźli dość miejsca dla siebie, zresztą Ameryki są miejscem gdzie różne dziwne ruchy religijne kwitną na potęgę – o sekcie jezusów wspominałem już któregoś razu, a o israelitas może jeszcze opowiem w którymś z kolejnych wpisów.
Południowoamerykańska sekta jezusów
    Niedaleko Filadelfii znajdują się zresztą mennonickie kolonie, ale nie udało się ich odwiedzić. Samych mennonitów (albo ludzi reprezentujących podobne ultrakonserwatywne grupy, nie wiem) widziałem na lotnisku w boliwijskim Santa Cruz – poznać ich można po strojach rodem z XVII wieku oraz po tym, że nie używają guzików. Zresztą jakby ktoś chciał poszukać śladów mennonickich wcale nie musi jechać do Paragwaju czy Niderlandów – na Żuławach pozostało po nich kilka drewnianych domów podcieniowych i parę cmentarzy. Uciekli przed nadciągającą Armią Czerwoną – i tuszę, słusznie zrobili. Efektem tego eksodusu było zaniedbanie przez komunistów infrastruktury wodnej w delcie Wisły, i przez wiele lat po wojnie ta żyzna kraina była wyłączona z użytkowania.
Chata mennonicka na przedmieściach Gdańska
    Są bowiem mennonici genialnymi wręcz rolnikami. Do serca wzięli sobie bowiem biblijny cytat "czyńcie sobie ziemię poddaną" – i robią to z wyśmienitym skutkiem. Tam, gdzie się pojawiają rola zaczyna bowiem lepiej rodzić. Nawet ta z pozoru nieurodzajna, jak bagna Żuław czy półpustynie Gran Chaco. Mennonici wiedzą, że w wyniku wygnania z Raju "w pocie trudzie uprawiać będą ziemię, a ona będzie rodzić osty" – nie narzekają więc na swój los, a ciężko pracując sprawiają, że ziemia staje się miejscem lepszym do życia. Za swój ultrakonserwatyzm są oczywiście wyśmiewani przez nowocześniaków (głównie tych, którzy mają dwie lewe ręce do roboty, piją sojowe latte i nie wiedzą ile jest płci), ale nie przejmują się tym. Ba, wbrew współczesnym trendom nie wyrzucają popsutych rzeczy – tylko je naprawiają. Prawdziwy, a nie udawany na Zachodzie, recykling. Mimo różnic doktrynalnych pełen szacunek – wiedzą, że trzeba być jakimś: zimnym albo gorącym. Jak ktoś jest letnią kluchą, która chciałaby przejść przez życie po najmniejszej linii oporu, ten będzie miał przegwizdane. Znaczy, będzie lament i zgrzytanie zębów.
Traktor z epoki
    Wróćmy jeszcze na chwilę do niemieckości tych terenów. Oto spacerując ulicami Filadelfii natknąłem się na Bramę Czerwoną – postawioną w latach 20-tych zeszłego stulecia dla uhonorowania Rosji Radzieckiej – czy może już ZSRS.
Brama Czerwona - ku czci ZSRS
    Cóż, mimo innego kontynentu miejscowi nie zapomnieli o przyjaźni niemiecko-rosyjskiej. W końcu do dziś w Berlinie stoi pomnik świętego Jerzego zabijającego smoka – znaczy się herb Moskwy – podarowany Niemcom przez carów z dynastii Romanowów (swoją drogą bardziej niemiecką niż rosyjską). A ludzie z zachodniej Europy często się dziwią, że Polacy mało się uśmiechają. A z czego się tu cieszyć mając takich sąsiadów.
Herb Moskwy w Berlinie - ku czci Romanowów
    No i czymże by było współczesne niemieckie miasto bez kebaba? Właśnie. Nic dziwnego, że przy jednej z głównych ulic miasta (Hindenburga) na przeciwko muzeum ulokowanym w dawnym zakładzie przemysłowym rozłożyła się libańska knajpa, serwująca ni mniej ni więcej tylko właśnie kebap. Nie najlepszy co prawda, ale jadłem gorsze.
Oryginalny libański kebab w środku Gran Chaco
    I na koniec jeszcze jedna sprawa, całkiem nie południowoamerykańska – zapadł (szybko, jak to w tropikach) zmrok, zrobiło się chłodno, a my czekaliśmy na autobus do Asuncion, stolicy Paragwaju. Pekaes odjechał punktualnie.
Gran Chaco

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...