Nie ma się co okłamywać –
Pływające Wyspy - Las Islas Flotantes - na Jeziorze Titicaca to po prostu atrakcja
turystyczna. Fakt, ludzie żyją tam normalnie, niemniej utrzymują
się z turystyki i dotacji rządowych (tak było przynajmniej w
tamtym czasie) – na przykład władze sponsorują mieszkańcom
instalację paneli fotowoltaicznych na wysepkach. Nic więc dziwnego,
że sporo rodzin żyjących wcześniej z uprawy komosy ryżowej i
ziemniaków zdecydowało się przenieść na taflę jeziora – gdzie
dziś mamy właściwie całe pływające wioski.
|
Pływająca wioska
|
Nie zawsze tak
było. Pierwotnymi mieszkańcami Pływających Wysp byli Indianie
Uro. Urosi charakteryzowali się dość ciemną karnacją oraz
niewielkim (nawet jak na miejscowe standardy) wzrostem, i od wieków
uciekali na jezioro przed coraz to nowymi falami najeźdźców.
Najpierw byli to Ajmarowie – i ich państwo znane obecnie jako
Imperium Tiwanaku-Wari (do dziś większość Indian znad jeziora
mówi w dialektach ajmara), potem Tahuantinsuyu Inków, na koniec zaś
– konkwistadorzy z Kastylii (oraz – zawsze – trzęsienia ziemi,
liczne przecież w tym rejonie Świata). Urosi oczywiście nie żyli
w całkowitej izolacji, część z nich osiedlała się na brzegu i
mieszała z liczniejszymi Ajmarami – ale w końcu wymarli. Ostatni czystej krwi przedstawiciel plemienia (a może narodu) zmarł bodajże w 1959 (swoją drogą potomkowie Urosów pełnię praw obywatelskich uzyskali dopiero w 1975, dziś dawny język mieszkańców wysp znają, o ile jeszcze nie odeszły, jeno dwie osoby).
Jeśli jakiś podróżnik po tej dacie mówi, że mieszkał na
wyspach u Urosów zwyczajnie się nie zna – albo wypacza fakty
(więc i na inne opinie należy zwracać baczniejszą uwagę). Wyspy
Uros przejęli pół-Ajmarowie – i niemal zaprzestali ich użytkowania.
Niemniej tradycja przetrwała, i dziś jest sposobem na życie.
Mieszkańcy mają umowę z turystycznymi przewoźnikami – tego dnia
inostrańcy odwiedzają tą wyspę, innego następną – żeby każdy
mógł zarobić. I tak się to kręci.
Też popłynęliśmy, a
co.
|
Rejs przez sitowie
|
Podstawą egzystencji mieszkańców jest totora, roślina wspaniale rozwijająca się w przybrzeżnych wodach jeziora (to znaczy
tam, gdzie jest płytko – Titicaca jest całkiem głębokie).
Właściwie jest to gigantyczna odmiana sitowia, turzycy, występująca tu, w
Kalifornii i na Wyspie Wielkanocnej (to jeden z koronnych dowodów
zwolenników teorii zasiedlenia Rapa Nui przez mieszkańców
Ameryki), o właściwościach mniej więcej takich samych jak słynny
papirus, rosnący jeszcze gdzieniegdzie nad Nilem albo Jeziorem Czad.
We wszystkich tych miejscach ogromna trawa służyła do konstrukcji
niezwykle wytrzymałych łodzi (nieodżałowanej pamięci Thor
Heyerdal na trzcinowej łódce przepłynął Atlantyk prawie dwa
razy) – właściwie identycznych w Starym i Nowym Świecie. Do
dziś zagadką pozostaje pytanie, czy technologię przekazały sobie
wędrujące po Świecie antyczne ludy (Heyerdal udowodnił, że takie
konstrukcje są zdolne pokonywać tysiące kilometrów otwartego
morza, a ludowa muzyka Ajmarów, oparta na pentatonice, podobna jest
do folkloru Dalekiego Wschodu) czy może tak jesteśmy skonstruowani,
że w różnych miejscach wpadamy na takie same pomysły (no, chyba,
że za wszystkim stoją Starożytni Astronauci). W każdym razie na
Jeziorze Titicaca trzcina służy także do budowy domów.
Oto
młoda para rozpoczynając nowe życie zakłada także nową
wysepkę.
|
Model wyspy - i młodej pary
|
Podstawą konstrukcji są kłącza totory, na które
warstwami układa się wysuszone źdźbła (to, że są duże, nie
oznacza, że nie są źdźbłami – to termin naukowy, biologiczny,
określający pewien typ łodygi roślin jednoliściennych, głównie
traw - to znaczy: traw zawsze, ale niektórzy twierdzą, że cały rząd wiechlinowców je posiada, w tym sitowie), na końcu zaś stawia się pleciony domek (i ewentualnie
fotowoltaikę). I już można zacząć przyjmować
turystów.
|
Totorowy żeniec
|
|
Transport sitowia |
|
Pływające osiedle z fotowoltaiką |
Niektóre wyspy są na tyle luksusowe, że mają nawet
własne baseny – i nie mówię tu o powszechnych zbiornikach na
wodę deszczową – choć może nie do końca wykorzystywane są one
do kąpieli: po prostu trzyma się w nich ryby, żeby na wypadek
wielkiego głodu (albo wizyty turystów gości) było co do rondla
włożyć.
|
Pływająca wioska
|
Atrakcją dla turystów jest też – oczywiście –
rejs łodzią mającą przypominać dawne trzcinowe konstrukcje
Urosów – tu jednak nowoczesność wygrała z tradycją i do
przemieszczania się tych potworków używa się jako pchaczy
zwyczajnych motorówek. Ot, taka udawana cepelia.
|
Brzegi Titicaca (na środku zdjęcia model trzcinowej łodzi) |
Oczywiście
Titicaca ma także naturalne wyspy – choć większość, w tym dwie
najważniejsze – leżą już na terytorium Boliwii (czyli po drodze
do Tiwanaku): Wyspa Słońca i Wyspa Księżyca. Najłatwiej tam było
dostać się z leżącej na drodze do La Paz Copacabany, ważnego
andyjskiego sanktuarium maryjnego (nazwę tą, obok naszej
Częstochowy, można spotkać na przykład w katalońskim opactwie
Montserrat – dziedziniec zdobi mapa z najsłynniejszymi miejscami
kultu Maryi). Wsiedliśmy więc w busa i pojechaliśmy na granicę w
Yunguyo, niewielkim mieście nad jeziorem. Przekroczyliśmy ją pieszo
(to najtańsza opcja jeśli jest się nad Titicaca; jeśli do La Paz
i Tiwanaku chce się przyjechać z głębi Peru proponuję autobusy –
samoloty międzypaństwowe są bardzo drogie, nie to co lotnicze
połączenia lokalne w Peru i Boliwii) pod czujnym okiem ówczesnego
prezydenta Evo Moralesa (patrzył na nas z portretu w każdym budynku
użyteczności publicznej – także na posterunku straży
granicznej) po czym wzięliśmy lokalną taksówkę do niedalekiej Copacabany.
|
Tiwanaku - boliwijski cel podróży, leżący nieopodal jeziora
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz