Tłumacz

5 września 2022

Pływające Wyspy

    Nie ma się co okłamywać – Pływające Wyspy - Las Islas Flotantes - na Jeziorze Titicaca to po prostu atrakcja turystyczna. Fakt, ludzie żyją tam normalnie, niemniej utrzymują się z turystyki i dotacji rządowych (tak było przynajmniej w tamtym czasie) – na przykład władze sponsorują mieszkańcom instalację paneli fotowoltaicznych na wysepkach. Nic więc dziwnego, że sporo rodzin żyjących wcześniej z uprawy komosy ryżowej i ziemniaków zdecydowało się przenieść na taflę jeziora – gdzie dziś mamy właściwie całe pływające wioski.

Pływająca wioska

    Nie zawsze tak było. Pierwotnymi mieszkańcami Pływających Wysp byli Indianie Uro. Urosi charakteryzowali się dość ciemną karnacją oraz niewielkim (nawet jak na miejscowe standardy) wzrostem, i od wieków uciekali na jezioro przed coraz to nowymi falami najeźdźców. Najpierw byli to Ajmarowie – i ich państwo znane obecnie jako Imperium Tiwanaku-Wari (do dziś większość Indian znad jeziora mówi w dialektach ajmara), potem Tahuantinsuyu Inków, na koniec zaś – konkwistadorzy z Kastylii (oraz – zawsze – trzęsienia ziemi, liczne przecież w tym rejonie Świata). Urosi oczywiście nie żyli w całkowitej izolacji, część z nich osiedlała się na brzegu i mieszała z liczniejszymi Ajmarami – ale w końcu wymarli. Ostatni czystej krwi przedstawiciel plemienia (a może narodu) zmarł bodajże w 1959 (swoją drogą potomkowie Urosów pełnię praw obywatelskich uzyskali dopiero w 1975, dziś dawny język mieszkańców wysp znają, o ile jeszcze nie odeszły, jeno dwie osoby). Jeśli jakiś podróżnik po tej dacie mówi, że mieszkał na wyspach u Urosów zwyczajnie się nie zna – albo wypacza fakty (więc i na inne opinie należy zwracać baczniejszą uwagę). Wyspy Uros przejęli pół-Ajmarowie – i niemal zaprzestali ich użytkowania. Niemniej tradycja przetrwała, i dziś jest sposobem na życie. Mieszkańcy mają umowę z turystycznymi przewoźnikami – tego dnia inostrańcy odwiedzają tą wyspę, innego następną – żeby każdy mógł zarobić. I tak się to kręci.
    Też popłynęliśmy, a co.

Rejs przez sitowie

    Podstawą egzystencji mieszkańców jest totora, roślina wspaniale rozwijająca się w przybrzeżnych wodach jeziora (to znaczy tam, gdzie jest płytko – Titicaca jest całkiem głębokie). Właściwie jest to gigantyczna odmiana sitowia, turzycy, występująca tu, w Kalifornii i na Wyspie Wielkanocnej (to jeden z koronnych dowodów zwolenników teorii zasiedlenia Rapa Nui przez mieszkańców Ameryki), o właściwościach mniej więcej takich samych jak słynny papirus, rosnący jeszcze gdzieniegdzie nad Nilem albo Jeziorem Czad. We wszystkich tych miejscach ogromna trawa służyła do konstrukcji niezwykle wytrzymałych łodzi (nieodżałowanej pamięci Thor Heyerdal na trzcinowej łódce przepłynął Atlantyk prawie dwa razy) – właściwie identycznych w Starym i Nowym Świecie. Do dziś zagadką pozostaje pytanie, czy technologię przekazały sobie wędrujące po Świecie antyczne ludy (Heyerdal udowodnił, że takie konstrukcje są zdolne pokonywać tysiące kilometrów otwartego morza, a ludowa muzyka Ajmarów, oparta na pentatonice, podobna jest do folkloru Dalekiego Wschodu) czy może tak jesteśmy skonstruowani, że w różnych miejscach wpadamy na takie same pomysły (no, chyba, że za wszystkim stoją Starożytni Astronauci). W każdym razie na Jeziorze Titicaca trzcina służy także do budowy domów.
    Oto młoda para rozpoczynając nowe życie zakłada także nową wysepkę.

Model wyspy - i młodej pary

    Podstawą konstrukcji są kłącza totory, na które warstwami układa się wysuszone źdźbła (to, że są duże, nie oznacza, że nie są źdźbłami – to termin naukowy, biologiczny, określający pewien typ łodygi roślin jednoliściennych, głównie traw - to znaczy: traw zawsze, ale niektórzy twierdzą, że cały rząd wiechlinowców je posiada, w tym sitowie), na końcu zaś stawia się pleciony domek (i ewentualnie fotowoltaikę). I już można zacząć przyjmować turystów.

Totorowy żeniec
Transport sitowia
Pływające osiedle z fotowoltaiką

    Niektóre wyspy są na tyle luksusowe, że mają nawet własne baseny – i nie mówię tu o powszechnych zbiornikach na wodę deszczową – choć może nie do końca wykorzystywane są one do kąpieli: po prostu trzyma się w nich ryby, żeby na wypadek wielkiego głodu (albo wizyty turystów gości) było co do rondla włożyć.

Pływająca wioska

    Atrakcją dla turystów jest też – oczywiście – rejs łodzią mającą przypominać dawne trzcinowe konstrukcje Urosów – tu jednak nowoczesność wygrała z tradycją i do przemieszczania się tych potworków używa się jako pchaczy zwyczajnych motorówek. Ot, taka udawana cepelia.

Brzegi Titicaca (na środku zdjęcia model trzcinowej łodzi)

    Oczywiście Titicaca ma także naturalne wyspy – choć większość, w tym dwie najważniejsze – leżą już na terytorium Boliwii (czyli po drodze do Tiwanaku): Wyspa Słońca i Wyspa Księżyca. Najłatwiej tam było dostać się z leżącej na drodze do La Paz Copacabany, ważnego andyjskiego sanktuarium maryjnego (nazwę tą, obok naszej Częstochowy, można spotkać na przykład w katalońskim opactwie Montserrat – dziedziniec zdobi mapa z najsłynniejszymi miejscami kultu Maryi). Wsiedliśmy więc w busa i pojechaliśmy na granicę w Yunguyo, niewielkim mieście nad jeziorem. Przekroczyliśmy ją pieszo (to najtańsza opcja jeśli jest się nad Titicaca; jeśli do La Paz i Tiwanaku chce się przyjechać z głębi Peru proponuję autobusy – samoloty międzypaństwowe są bardzo drogie, nie to co lotnicze połączenia lokalne w Peru i Boliwii) pod czujnym okiem ówczesnego prezydenta Evo Moralesa (patrzył na nas z portretu w każdym budynku użyteczności publicznej – także na posterunku straży granicznej) po czym wzięliśmy lokalną taksówkę do niedalekiej Copacabany.

Tiwanaku - boliwijski cel podróży, leżący nieopodal jeziora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...