Do tej pory opisując na blogu
antyczne ruiny na pacyficznym (no, jakby było jakieś inne) wybrzeżu
Peru skupiałem prawie wyłącznie się na miejscach – nawet jeśli miej znanych, jak
piramidy w Limie – o których ktoś kiedyś (chociażby Teoretycy
Starożytnej Astronautyki, ech) opowiadał: Nazca, Paracas, Dolina Pisco, Chan Chan, Moche, Caral... Nic, tylko piramidy i ruiny na pustyni (i
szczęśliwy brak spotkania z wężem koralowym, jednym z
najgroźniejszych na Ziemi), dlatego poprzedni wpis był o
oceanicznych surferach. Liczę jednak, że W. Sz. Czytelnik się nie
znudził, i wytrzyma jeszcze jedną opowieść o pustynnych ruinach,
tym razem znanych chyba tylko miejscowym i ekspertom UNESCO –
obiekt ten, obserwatorium solarne Chankillo (czyta się przez "l", nie przez "j"), wciągnięty bowiem
został na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości.
Podczas
wędrówki po Paragwaju wspominałem, że ruiny redukcji misyjnych
Jesus de Tavarangue i Santissima Trinidad są pono najrzadziej
odwiedzanymi obiektami z tej listy. Możliwe, bardzo możliwe. Ale po
wizycie tutaj, w Chankillo (czy też w Casmie, bo tak zwie się
pobliskie miasteczko) śmiem twierdzić inaczej – to tu nikt nie
przyjeżdża.
Już sama Casma jest totalnie sennym miasteczku,
niezwykle – jak to pustynne osiedla – parchatym. Skoro zaś w
okolicy są ruiny, oczywistym jest, że leży nad rzeką, w porze
suchej oczywiście wyschniętą. Nad kamiennym korytem zbudowano
ostatnio nowy most, ale trzeba przyznać, że wielkiego ruchu to tu
nie ma – może dlatego wyasfaltowane są tylko główne ulice.
Obie.
Dostać się tu także nie jest łatwo. Dalekobieżne
autobusy nie zatrzymują się wcale, a collectivos czy zbiorczymi
taksówkami owszem, dotrzeć można, ale z licznymi przesiadkami.
Podróżowanie po peruwiańskim wybrzeżu przypomina więc owe żabie
skoki generała MacArthura, tak skutecznie stosowane w czasie walk na
Pacyfiku w czasie II Wojny Światowej. Niewielu turystów chce – i
umie – tak się poruszać. Traci się na to sporo czasu, ale
przynajmniej pozwiedzać można prowincję. Na przykład Chimbote,
centrum peruwiańskiego przetwórstwa rybnego. Wspaniałe widoki
zachodzącego Słońca okraszone są tam charakterystycznym
fetorem.
Ale wróćmy już do Casmy. Jak dostać się z niej do
obserwatorium w Chankillo? No, trudno. Biur turystycznych jakoś nie
znalazłem, informacja turystyczna właściwie nie istnieje – można
pytać, najlepiej mundurowych, wszyscy uprzejmi, ale informację
trzeba, jak to u Latynosów, przepuszczać przez sito. Ale trzeba się starać, i
kpem jest ten, któren się nie stara (jak jest w piosence).
Niemiłosierny upał poszukiwaniom nie pomagał, ale zdarzały się
jaśniejsze momenty.
Na szczęście syberyjskie lody okazały się
być neutralne, bo publiczna toaleta na centralnym dworcu (miejscu,
skąd odjeżdżały niektóre – bo nie wszystkie – marszrutki) w
Casmie jest... Jest. I na tym zakończmy. Na szczęście udzielono mi
informacji, że do zabytkowych ruin dojadę tylko mototaksówką. Ha.
O tym środku lokomocji wspominałem już nie raz i nie dwa (i pewnie
jeszcze będzie), tu w Casmie również było ich co nie miara,
zrzeszonych w korporacje, a baza większości z nich znajdowała się przy
głównej drodze przelotowej przez miasteczko. Ja z kolei byłem
jedynym Gringo w okolicy, więc mototaksiarze koniecznie chcieli na
mnie zarobić. Trochę za dużo jak na mój gust, więc poszukiwania
transportu trwały i trwały.
W końcu jednak znalazłem – nieco dalej – tańszą mototaksówkę. Dużo tańszą. Podejrzanie dużo tańszą.
- Na ruiny? - upewniłem się.
- A jakże.
- Na ruiny obserwatorium Chankilo, to na liście UNESCO?
- Pewnie!
Otóż nie. Pojechaliśmy całkiem gdzie indziej. Trudno. Obsobaczyłem Latynosa, ale skoro już przyjechałem... Faktycznie, zawiózł mnie na ruiny. Cerro Sechin.
Było to miejsce gdzie lud, który zbudował poszukiwane przeze mnie obserwatorium słoneczne odprawiał swoje – jak brzmiały tytuły w sali ekspozycyjnej niewielkiego muzeum – rytuały życia i śmierci. Znaczy się, gdzie składano krwawe ofiary z ludzi. Ot, taka specyfika kultur pacyficznego wybrzeża. Ta tutaj istniała mniej więcej w tym samym czasie, w którym trwała epoka hellenistyczna. A Cerro Sechin? Ot, ruiny jak ruiny – kamienne jak Caral, nie jak gliniane Moche czy Chan Chan. I urocze – więc mimo wszystko byłem zadowolony.
Olbrzymie kamienie pokryte są bowiem petroglifami
wysokiej klasy (szkoda, że twórcy komiksów nie znają tego miejsca
– bo to wspaniała inspiracja jest; moim zdaniem), przedstawiających
punkowych irokezów, kozaków dońskich, dżinów (tu Teoretycy
Starożytnej Astronautyki, czym możemy pomóc?) czy sceny składania
krwawych ofiar z ludzi. Serendypnie, normalnie.
Kiedy
wróciliśmy do Casmy (a moje naburmuszenie minęło) pan
mototaksówkarz przeprosił za zaistniałą sytuację i poprosił,
byśmy się jednak w zgodzie rozstali. Chyba przemyślał, że nie ma
co Białasów płoszyć – bo jak nie zaczną przyjeżdżać i
zostawiać pieniędzy to dalej będzie tu bieda.
Tak więc – moje poszukiwania transportu trwały. I zostały w końcu nagrodzone sukcesem. Niedaleko urzędu gminy (czy tam czegoś takiego) bazę miała jeszcze jedna korporacja mototaksówkowa. Tam zapytałem.
- Chciałbym do Chankillo – powiedziałem.
- Ja tam nie pojadę – odparł kierowca – Ale zawołam kolegę.
Drugi mototaksówkarz pomyślał, podumał.
- Treces Torres? - zapytał – Trzynaście Wież, Trzynaście Kamieni – a widząc niepewność na mojej twarzy dodał – Obserwatorium.
- Obserwatorium – potwierdziłem.
Chwilę ponegocjowaliśmy, i ruszyliśmy. Kierowca miał na imię Julio, i naprawdę mądrze mu z oczu patrzyło. Rychło okazało się, że do ruin wiodą dwie drogi. Można było przyjechać od strony Panamericany lub od wioski Chankillo. Cóż. Mototaksówka na autostradę (no, powiedzmy) wjechać nie mogła, zresztą trzeba byłoby jechać hen, hen, daleko i zawrócić, bo zjazd był tylko od strony Limy; ktoś nastawiał betonowych płyt, i jadąc od północy skręcić się nie zwyczajnie nie dało. Zostawała więc wioska. Do której wiodła polna droga. A z której... Z której właściwie nic już nie wiodło, bo zaczynały się wydmy, pośród których ukryte było szukane obserwatorium.
Mototaksówka na wąskich kółkach i piasek. Plus
ja jako ładunek. Co mogło pójść nie tak?
Prekolumbijskie obserwatorium słoneczne |
Ruiny jezuickiej redukcji w Paragwaju |
Jedna z głównych ulic w Casmie |
Wizualnie wspaniały zachód w Chimbote |
U nas lody reklamował pingwinek Pik Pok |
W końcu jednak znalazłem – nieco dalej – tańszą mototaksówkę. Dużo tańszą. Podejrzanie dużo tańszą.
- Na ruiny? - upewniłem się.
- A jakże.
- Na ruiny obserwatorium Chankilo, to na liście UNESCO?
- Pewnie!
Otóż nie. Pojechaliśmy całkiem gdzie indziej. Trudno. Obsobaczyłem Latynosa, ale skoro już przyjechałem... Faktycznie, zawiózł mnie na ruiny. Cerro Sechin.
Było to miejsce gdzie lud, który zbudował poszukiwane przeze mnie obserwatorium słoneczne odprawiał swoje – jak brzmiały tytuły w sali ekspozycyjnej niewielkiego muzeum – rytuały życia i śmierci. Znaczy się, gdzie składano krwawe ofiary z ludzi. Ot, taka specyfika kultur pacyficznego wybrzeża. Ta tutaj istniała mniej więcej w tym samym czasie, w którym trwała epoka hellenistyczna. A Cerro Sechin? Ot, ruiny jak ruiny – kamienne jak Caral, nie jak gliniane Moche czy Chan Chan. I urocze – więc mimo wszystko byłem zadowolony.
Cerro Sechin |
Petroglify w Cerro Sechin |
Kozak, dżin czy Starożytny Kosmita? |
Tak więc – moje poszukiwania transportu trwały. I zostały w końcu nagrodzone sukcesem. Niedaleko urzędu gminy (czy tam czegoś takiego) bazę miała jeszcze jedna korporacja mototaksówkowa. Tam zapytałem.
- Chciałbym do Chankillo – powiedziałem.
- Ja tam nie pojadę – odparł kierowca – Ale zawołam kolegę.
Drugi mototaksówkarz pomyślał, podumał.
- Treces Torres? - zapytał – Trzynaście Wież, Trzynaście Kamieni – a widząc niepewność na mojej twarzy dodał – Obserwatorium.
- Obserwatorium – potwierdziłem.
Chwilę ponegocjowaliśmy, i ruszyliśmy. Kierowca miał na imię Julio, i naprawdę mądrze mu z oczu patrzyło. Rychło okazało się, że do ruin wiodą dwie drogi. Można było przyjechać od strony Panamericany lub od wioski Chankillo. Cóż. Mototaksówka na autostradę (no, powiedzmy) wjechać nie mogła, zresztą trzeba byłoby jechać hen, hen, daleko i zawrócić, bo zjazd był tylko od strony Limy; ktoś nastawiał betonowych płyt, i jadąc od północy skręcić się nie zwyczajnie nie dało. Zostawała więc wioska. Do której wiodła polna droga. A z której... Z której właściwie nic już nie wiodło, bo zaczynały się wydmy, pośród których ukryte było szukane obserwatorium.
Panorama pustyni |
Obserwatorium w Chankillo |
Mototaksówka na tle jadłoszynów |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz