Tłumacz

3 czerwca 2024

Obserwatorium na pustkowiu cz. 2

Obserwatorium słoneczne w Chankillo
   
Tak więc opuściliśmy Casmę (trzeba było owym nowym mostem nad suchą rzeką wyjechać) i wjechaliśmy w interior. Droga, choć gruntowa, była nawet – przynajmniej miejscami – w całkiem akceptowalnym stanie. Ba, jeździły po niej oprócz mototaksówek także furgonetki i niewielkie ciężarówki – nieodmiennie wzniecając tabuny kurzu. Nic dziwnego, że obaj jechaliśmy z zakrytymi twarzami i w okularach – inaczej nie dało się oddychać ani widzieć, co zwłaszcza dla Julia było dosyć istotne.
    - Mógłbyś siedzieć na środku? - przekrzyczał pyrkający silnik kierowca – Bo inaczej jesteśmy niestabilni.
    Cóż, faktycznie niemądrym byłoby się nadto wiercić.

Nienajlepszy pojazd na bezdroża
    Nim opuściliśmy zamieszkałe wiejskie tereny Julio kilkukrotnie upewniał się u miejscowych o drogę.
    - Wiem, gdzie to jest – tłumaczył się, jak to Latynos – ale wolę dopytać, żeby nie błądzić.
    Rzeczywiście, pobłądzenie mogło okazać się nieprzyjemne w skutkach – z Casmy do Chankillo było kilkanaście kilometrów, a stacji benzynowej po drodze nie widziałem.
    W każdym razie wkrótce wioski poczęły ustępować jadłoszynowym zaroślom, a te zamieniały się w wydmy.

Jadłoszyny
    Wydmy, dodajmy piaszczyste. Nie było dla mnie zaskoczeniem, gdy w końcu mototaksówka ugrzęzła.
    - Dalej musimy iść pieszo – stwierdził oczywistość Julio.
    Na szczęście byliśmy prawie na miejscu – od budki strażniczej dzieliło nas może osiemset metrów, od obserwatorium zaś dalsze dwieście, może trzysta. Do kompleksu – zamku, twierdzy, świątyni – może półtora. Więc rzut kamieniem, choć w pełnym słońcu. Na szczęście teren miejscami był stabilny (za to pokryty setkami fragmentów antycznej ceramiki), piasek i wydmy dzielnie bowiem starały się powstrzymać swymi korzeniami jadłoszyny.
    No i zaskoczenie – w budce strażniczej jest strażnik. Oczywiście nie siedzi w pomieszczeniu. Czasem ukryje się pod jadłoszynem, czasem za płachtą chroniącą przed wiatrem niosącym drobny piasek – ale jest. W urzędowej westce i kapeluszu z obwisłym rondem. Wejście – w przeciwieństwie do Cerro Sechin – jest darmowe. Trzeba tylko wpisać się do pustawej księgi gości i dać sobie zrobić obowiązkowe zdjęcie – jako dowód dla wyższej szarży urzędników, że obcokrajowcy przyjeżdżają i odpowiednią opiekę dostają. Strażnik przeprowadził krótki briefing (pleonazm – briefing z definicji jest krótki) – co tu widzimy, gdzie można iść i tak dalej. Postanowiłem swoje kroki skierować ku twierdzy.
    - Da się tam wejść?
    - Pewnie – strażnik mniej więcej wskazał którędy – Jest ścieżka.
    - Taka wspinaczka trochę potrwa – zwróciłem się do Julia, który iść w tym upale nigdzie nie zamierzał.
    - Nie ma problemu – odparł mototaksówkarz; tak naprawdę wzruszył tylko ramionami, ale to właśnie tyle znaczył; tutaj ludzie umieją czekać i nic nie robić, czas latynoski jest zgoła inny od naszego.
    Westchnąłem i ruszyłem na przód. Do podnóża góry było łatwo. Znalazłem też miejsce, gdzie zaczynał się szlak na szczyt – była to średnio pośród skał widoczna ścieżka.

Szlak na twierdzę
    Potem i ona zniknęła, a zbocze wydatnie zwiększyło swoje nachylenie. Dookoła zaś roztaczał się zapach siarki. I nie, mimo, że było niesamowicie gorąco, nie byłem na przedsionku piekieł. Po prostu zbocze zbudowane było z pięknie skrzącego się się pirytu. Złota głupców. Bo i faktycznie nie najmądrzejszym był ten, kto próbował się po pirycie wspinać. Ostre kamienie kaleczyły dłonie – miałem rękawiczki – ale co dużo gorsze, kruszyły się pod naciskiem dłoni i stóp. Każdy krok trzeba było ważyć.

Forteca na wzgórzu z pirytu
    Oczywiście – tu przewijam historię trochę na przód – wejście jest zawsze łatwiejsze od drogi w dół (ach, ta grawitacja). Tu też tak było. Zwłaszcza, że choć obiecałem tego nie robić, poszedłem sobie skrótem. Wchodziłem mocno kruszącym się żlebem, schodziłem trawersując po dużo bardziej stromym zboczem. Udało się, choć dłużej nad każdym krokiem myślałem niż potem go stawiałem. W końcu dotarłem z powrotem do miejsca, gdzie widać było delikatny zarys ścieżki (a przynajmniej, w miejscach, gdzie było trochę piasku, moje wcześniejsze ślady) i bezpiecznie zszedłem ku pokrytej antycznymi fragmentami skorup pustyni.

Ceramika
    Bo i faktycznie – między wzgórzem z Chankillo a tym z obserwatorium ziemia była usłana ceramicznymi okruchami. Zapewne niczym więcej – inaczej huaceros już dawno rozkopaliby cały teren. Choć z drugiej strony przypuszczam, że prace archeologiczne mogłyby tu jeszcze całkiem sporo odsłonić.

Slady działalności huaceeros na pustyni w Nazca
    Ale póki co wdrapałem się na wzgórze. Przed sobą miałem konstrukcję sprzed jakichś 2000 lat – trzy koncentryczne wały (wejścia zrobione z jadłoszyna, bo z czego innego), w środku których kilka okrągłych struktur. Ponieważ nie wiadomo, do czego służyły – była to świątynia. Zresztą całkiem to możliwe. Czy stąd obserwowano Słońce chowające się za kamieniami Treces Torres, wzniesionych na sąsiednim wzgórzu? Nie sądzę. Nie można jednak wykluczyć, że założenie mogło spełniać funkcje warowni. Albo była to – idąc na kompromis Deus ex machina świątynia w twierdzy.

Brama w jednym z wałów
Forteca i świątynia Chankillo
   
I teraz informacja turystyczno-krajoznawcza. Gdyby ktoś jechał Panamericaną z Limy na północ bez problemu może do twierdzy (tak będę Chankillo nazywał) dostać. Chyba nie ma dwóch kilometrów nawet gruntową drogą od szosy panamerykańskiej do niewielkiej strażniczej budki. Stamtąd zaś na górę wiedzie prostsza, krótsza i nie tak stroma ścieżka na ruiny. Mniej pirytu też tam leży. Ale dojście do samego obserwatorium nadal wiąże się z wędrówką. Choć przy samochodzie 4x4 myślę, że dałoby Chankillo ominąć i i podjechać pod obserwatorium. Mototaksówką może niekoniecznie.

Panorama okolicy
    W każdym razie obejrzałem tę część jednego z najbardziej tajemniczych i nieznanych obiektów wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO i ruszyłem w trudną drogę na dół. Skwar był niesamowity, ale nie przesadzałem z piciem wody. Taka rada: w takich warunkach co jakiś czas należy pić zaledwie malutki łyczek wody. I nie gulać, tylko delikatnie rozsmakować, potrzymać chwilę w ustach – tam wchłaniana jest woda. Większą ilość od razu się wypoci, i tyle z niej będzie.
Marzenie każdego wędrowca po pustyni - basen w dżungli (foto: J. Repetto)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...