Z racji planów wyjazdowych na blogu
wkrótce znów zagości Ameryka Łacińska, ale póki co jeszcze wpis
o – romańskojęzycznym, rzecz jasna (prawem serii, wszak było
trochę Rumunii, potem skrzyżowanie Włoch i Francji czyli Monako) –
regionie, w którym onegdaj spędzałem bardzo dużo czasu. Znaczy
się: o Katalonii.
 |
Girona - jedno z najbardziej malowniczych miast Katalonii
|
Ostatni raz byłem tu kilka lat przed paniką koronawirusową – więc z dużą ciekawością (i takimż
niepokojem) przyjechałem w okolice Barcelony na te kilka dni.
Okazało się, że parę rzeczy się zmieniło.
Przede wszystkim
do siebie nie wróciła jeszcze w pełni turystyka. Najeźdźców
jest mniej, choć już powoli w barcelońskim porcie pojawiają się
wielkie wycieczkowce – a nikt tak jak one nie zatłacza
przybrzeżnych miast. Póki co jest jednak troszkę luźniej, a co za
tym idzie: część hoteli czy knajp jeszcze (jeśli w ogóle) się
nie otworzyła. W takiej atmosferze z prawdziwą duszą na ramieniu
jechałem do tej przepięknej Tossy de Mar – wszak był tam mój
ulubiony kataloński pub Josep...
Okazało się, ku memu
wielkiemu szczęściu, że panika koronawirusowa go nie zabiła –
choć oczywiście piwo było (jak wszędzie) odrobinę droższe.
 |
Bar Josep w Tossie
|
W
samej Tossie za to znalazłem pewną zmianę, chyba trochę in minus.
Oto w ruinach kościoła św. Wincenta na starym mieście
rozpoczęto budować scenę – coś na kształt amfiteatru. Przez
to pozabezpieczali ściany betonem i od razu zrobiło się tak jakoś
niegościnnie i sterylnie. Szkoda.
 |
Pozostałości zamku i ruiny kościoła św. Wincenta
|
Zaskoczyła mnie też sama
Barcelona – i nie chodzi tu o gradobicie czy kilka potężnych
oberwań chmury uświetniających tegoroczne święto na cześć św. Jerzego (patron Katalonii) – połączone jak zwykle z Dniem
Cervantesa – a o brak flag skrajnych katalońskich nacjonalistów.
Nie pamiętam czy tłumaczyłem: oryginalna flaga Katalonii to cztery
czerwone pasy na złotym tle (wedle legendy Karol Wielki umaczał
palce w ranie umierającego hrabiego Katalonii, karolowego lennika i
pociągnął okrwawione smugi po złotej tarczy dzielnego woja). Flaga
nacjonalistów (głównie socjalistów) ma dodany niebieski trójkąt
(w heraldyce zwany czeskim) z białą pięcioramienną gwiazdą.
Ultranacjonaliści zaś ów trójkąt mają żółty, a gwiazdę
czerwoną. Przed paniką koronwirusową bardzo mocno odżył w
Katalonii ruch independystów – to i te ultraskie flagi pojawiły
się bardzo licznie. Po aresztowaniu przez rząd federalny z Madrytu
katalońskich polityków którzy przeprowadzili referendum
niepodległościowe wszędzie widać też było żółte kokardki –
symbol prześladowania czy też gest nawołujący do uwolnienia
więźniów, możliwe, że politycznych. Obecnie kokardki zostały,
choć nie w takiej liczbie, są flagi katalońskie, są
nacjonalistyczne – ale ultrasów independystycznych brak. Nie wiem,
czy po prostu ich spacyfikowali, czy w wyniku strat gospodarczych
związanych z upadkiem turystyki ruch niepodległościowy stracił
swój impet. Prawda może być też całkiem gdzie indziej.
 |
Barcelona przed burzą
|
Co do
katalońskich landszaftów – to niebywale urzekł mnie
Montserrat.
Bywałem tam gdy zalegał śnieg, bywałem w pełnym słońcu –
teraz trafiło się wjechać wprost w chmurę okalającą masyw, i co
za tym idzie, opactwo.
 |
Montserrat w chmurach
|
Naprawdę, bardzo mistyczne wrażenie,
takiego zamglenia, zamroczenia zmysłów. Ciekawe, czy św. Ignacy
Loyola (nawrócony na Montserrat przecież) zakładając Towarzystwo
Jezusowe myślał o takich zamgleniach u jego następców (taki
wtręt, bo skoro o miejscu ważnym dla katolików piszę, a sam żem
katolik, to
martwię się o stan Kościoła)? Mam nadzieję, że nie
– bo wszak zawsze po takich chmurach, mgłach, burzach wychodzi
słońce.
 |
Opactwo na Montserrat
|
Poza tym odwiedziłem też inne – standardowe dla
turystyki – znane mi miejsca w Katalonii, no może poza osławionym
i przereklamowanym Lloret de Mar (ma iberyjskie osady sprzed podboju
Rzymian, ale przecież żaden turysta tam nie zajrzy). Muzeum Salwadora Dalego w Figueres nadal działa, a w Gironie koło katedry
dalej jest niezwykle wietrznie. Most Eiffel'a też stoi. Tyle, że
usunięto stołek spod jednej z atrakcji miasta.
 |
Most Eiffel'a w Gironie
|
Otóż ma Girona
rzeźbę – późnoantyczną, czy wczesnośredniowieczną,
nieistotne – lwa. Czy też lwicy, wspinającej się po kolumnie.
Oto, głosi legenda, kto rzeczone zwierzę pocałuje tam, gdzie plecy
tracą swą szlachetną nazwę będzie miał szczęście. Lwica
siedzi na wysokości dobrych 2,5 metra (albo i lepiej), więc
standardowo taki buzi... no, dupiak, wymaga od delikwenta wielkiej
ekwilibrystyki. A że szczęściu trzeba sprzyjać – władze miasta
podstawiły pod kolumnę schodki: trzeba było po nich wejść,
rzeźbę cmoknąć i można lecieć puszczać totolotka.
Jakież
było moje zdziwienie, gdy w tym roku... Schodów nie było. Do tego
jeszcze informacja, że w związku z paniką koronawirusową zabrania
się cmokać lwa w tyłek. Bo zagrożenie epidemiologiczne. No cóż,
zagrożenie czy nie, na pewno władze Girony unieszczęśliwiły w
ten sposób masę ludzi, zwłaszcza tych wierzących w różnego
rodzaju zabobony.
 |
Lwica bez stołka |
 |
Camp Nou
|