Zły los (czyli decyzje rządzących –
nie tylko w Polsce – oraz indolencja WHO związane z nowym koronawirusem) pchnął mnie
w tym roku nad Bałtyk. Ponieważ nie jestem wielkim fanem morza (nie
tylko w sumie naszego; generalnie wolę góry) gdyby nie azjatycka
zaraza, z jakichś względów zwana pandemią, kolejne wakacje
spędziłbym podróżując po Europie – zarówno tej zachodniej,
jak i wschodniej (m.in ominęła mnie wizyta w Moskwie), o
południowej nie wspominając. A tak – Bałtyk.
Plaża w Sopocie |
Nie to, żebym gardził, nie.
Zwłaszcza, że dzięki temu zwiedziłem kilka naprawdę ciekawych
miejsc naszego wybrzeża (jest takie rzadkie słowo: serendypność –
kiedy niczego się człowiek nie spodziewa, a znajduje coś miłego;
pewnie będę go teraz nadużywał) – od Słowińskiego Parku
Narodowego po ujście Regi. Wstyd się przyznać, ale ten rejon
Polski – choć już odwiedzany – był przeze mnie jeszcze
niespenetrowany. A tak – mimo, że głównie pracowałem – udało
się zebrać materiał na kilka nowych wpisów. Tak więc wkrótce
będzie o Gotach (już gościli na blogu), soli (jak wyżej, i to
kilkukrotnie przynajmniej) i jedzeniu chwastów (bo część pracy
polegała na instruktażu survivalu). Może i o bursztynie, ale
jeszcze zobaczymy.
Sam Bałtyk budzi we mnie mieszane
uczucia. Jako hydrobiologa fascynuje mnie unikalny – i bardzo
wrażliwy – ekosystem tego akwenu. Jako turystę – mierzi tłok,
poruta i wysokie ceny. Naprawdę, coś poszło nie tak, jeśli
chińskie międzynarodowe pamiątki czy piwo obiady w knajpce są
droższe u nas niż na przykład na Costa Brava. A przypominam, że
jadąc nad Morze Śródziemne ma się gwarancję słonecznej pogody i
możliwości notorycznych kąpieli. U nas? Podczas ostatniego
dłuższego pobytu nad Bałtykiem – w Jastrzębiej Górze – przez
dwa tygodnie tylko trzy razy była możliwość wejścia do morza. I
to jaka! Cojones wnicowywały się do środka po króciutkim
zaledwie kontakcie z lodowatą wodą. Nie ma to jak morsowanie w
środku lata.
Plaża w Dźwirzynie |
Turystom jednak to nie przeszkadza. W
okolicach Kołobrzegu, gdzie woda jest chyba najzimniejsza, plaże są
totalnie zatłoczone (a jakie mają być swoją drogą – przecież
do wody nie ma jak wejść) – chyba, że pada i wieje. Wtedy całe
towarzystwo idzie do prowizorycznych knajp (tu jednak muszę
zauważyć, że infrastruktura – i gastronomiczna, i hotelowa –
wciąż się poprawia) i chleje na potęgę. I tak jest – cytując
klasyka Kazika – w Sopocie nad ranem, po sobotnich balach chodniki
zarzygane. Swoją drogą czasem pada całe lato. Sorry, taki mamy
klimat. Jeśli – bo i tak bywa – woda
zacznie się w Bałtyku nagrzewać, też nie jest klawo. Pojawiają
się toksyczne sinice i z kąpieli nici. Te morskie Protista
nie są jakieś mocno toksyczne co prawda – kiedyś się zatrułem
i żyję – ale morze przypomina wtedy zupę. A zupa to dobra, ale
na talerzu.
I jak już przy kulinariach jesteśmy:
obowiązkowa wędzona rybka (nie jestem kulinarnym fanem tych
stworzeń) też bywa różnej jakości – choć zdarzają się okazy
przyrządzone przednio – i jest dosyć nudnym daniem. Mamy w naszej
narodowej kuchni wspaniały korzenny sos piernikowy (aka szary)
idealnie komponujący się z rybami – ale nie. Wszystko tu wędzone,
niemal na jedno kopyto. Rozumiem, że w związku ze specyfiką
bałtyckiego ekosystemu trudno się spodziewać jakichś frutti di mare, ale odrobina inwencji by nie zaszkodziła (dobra, pewnie
zaszkodziłaby – w interesach; ludzie lubią dostawać to, co
znają, niestety).
Wędzarnia na Helu |
I mógłbym tak narzekać na ten
Bałtyk godzinami. I – tuszę – miałbym rację. Jest jednak
pewne "ale". Oprócz bowiem chłamu, poruty, marnej
pogody i drożyzny ma nasze wybrzeże kilka pozytywów. Jako
przeciwnikowi wypoczynku nad morzem nie niwelują one oczywistych
minusów Bałtyku, ale komuś mniej zakochanemu w górach pozwolą
odnaleźć coś fajnego.
Po pierwsze: historia. Myszkując po Pomorzu można natknąć się na prawdziwe perełki – od neolitycznych grobowców, dolmenów, poczynając. Co prawda większość miast naszego wybrzeża w 1945 roku miała spotkanie z kochaną Armią Czerwoną, więc próżno szukać wspaniałych średniowiecznych założeń urbanistycznych (okupanci z uporem godnym lepszej sprawy zabytkowe starówki zabudowywali blokami z wielkiej płyty – najdziwniejsze wrażenie robi na mnie chyba Goleniów, gdzie zachowane o dziwo średniowieczne mury okalają blokowisko), ale gdzieniegdzie coś się uchowało – a to baszta, a to olbrzymi kościół.
Po pierwsze: historia. Myszkując po Pomorzu można natknąć się na prawdziwe perełki – od neolitycznych grobowców, dolmenów, poczynając. Co prawda większość miast naszego wybrzeża w 1945 roku miała spotkanie z kochaną Armią Czerwoną, więc próżno szukać wspaniałych średniowiecznych założeń urbanistycznych (okupanci z uporem godnym lepszej sprawy zabytkowe starówki zabudowywali blokami z wielkiej płyty – najdziwniejsze wrażenie robi na mnie chyba Goleniów, gdzie zachowane o dziwo średniowieczne mury okalają blokowisko), ale gdzieniegdzie coś się uchowało – a to baszta, a to olbrzymi kościół.
Goleniów |
Odbudowano Główne Miasto w Gdańsku i – w sposób
nowoczesny, ale nie kłujący w oczy – Elbląg (niedługo znowu
port morski). Zachowało się kilka zamków Gryfitów –
najładniejszy chyba w Szczecinie. Jest skansen upamiętniający Wikingów w Wolinie i niezbyt eksponowane podelbląskie Turso. W
okolicach Słupska zachowały się dość licznie gospodarstwa
szachulcowe (tak zwana "Kraina w Kratę"), a Kołobrzeg i
Świnoujście wracają do tradycji uzdrowiskowych. Po Słowińcach co
prawda nie ma już niemal śladu, ale zostali i wciąż dobrze się
mają Kaszubi.
Gdańsk - Główne Miasto |
Wolin |
Zachód Słońca - Poddąbie |
Oczywiście jeśli nie pada. Albo nie
ma pełnego zachmurzenia (choć niewielka ilość chmur dodaje do
urody tego zjawiska jakieś tysiąc punktów). Czasem jest. Czasem
też są komary.
Zachód Słońca - Jastrzębia Góra |
Jednak dla mnie najwspanialszą rzeczą
nad Bałtykiem jest piasek. Wyjdę teraz na jakiegoś fetyszystę –
ale stąpając po nadbałtyckiej plaży ten drobniutki, skalny pył
dosłownie całuje w stopy. Wspaniałe uczucie. Polecam każdemu –
nawet jeśli całowanie stóp nie sprawia mu przyjemności.
Z tym, że ten cudowny stan (piasku
całującego, oczywiście) zdarza się dość... Rzadko. O ile do
obserwacji zachodów słońca potrzebne jest zaledwie w miarę
bezchmurne niebo to tu spełnionych musi być kilka warunków.
Rzadki widok pustej plaży |
Przede wszystkim dzień musi być
słoneczny. Najlepiej upalny. Typowe sopockie lato ze średnią
temperaturą 17 stopni w skali Celsjusza się nie nadaje. 30. Albo i
lepiej. Nie może też wiać. To znaczy – lekka, orzeźwiająca
bryza jest wskazana (ponieważ mamy upał), ale silniej? Tragedia.
Drobniutki piasek zamiast grzecznie leżeć i całować stopy wciska
się wtedy wszędzie – w oczy, miedzy zęby. Jest to cholernie
nieprzyjemne – pewną osłonę dają słynne plażowe parawany. Na
szczęście wydaje się, że moda na masowe ogradzanie plaży minęła
już kilka lat temu (oby bezpowrotnie), ale parawany – ta osłona
przed wiatrem i piaskiem – są stałym elementem bałtyckich plaż.
Warto dodać, że niektórzy używają do tego celu namiotów –
choć wtedy ciężej jest się opalić.
Co jeszcze? Dzień (albo tydzień,
albo miesiąc – w zależności od sezonu) wcześniej nie może
padać. Deszcz ubija piasek, więc spacer po takim podłożu owszem,
jest łatwiejszy, ale nie jest całuśny. Ach, i na plaży nie może
być tłoku – bo wtedy zamiast rozkoszować się każdym krokiem
musisz uważać, żeby kogoś nie opiaszczyć albo nie zdemontować
parawanu.
Ile dni spełniających te warunki
może być w sezonie? Dziesięć? Trzy? Dwa? Żadnego? No właśnie.
Ale jak już się trafi – cymes. I
tego życzę za rok nad Bałtykiem.
Zachód Słońca |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz