Tłumacz

25 września 2020

Bałtyk

  Zły los (czyli decyzje rządzących – nie tylko w Polsce – oraz indolencja WHO związane z nowym koronawirusem) pchnął mnie w tym roku nad Bałtyk. Ponieważ nie jestem wielkim fanem morza (nie tylko w sumie naszego; generalnie wolę góry) gdyby nie azjatycka zaraza, z jakichś względów zwana pandemią, kolejne wakacje spędziłbym podróżując po Europie – zarówno tej zachodniej, jak i wschodniej (m.in ominęła mnie wizyta w Moskwie), o południowej nie wspominając. A tak – Bałtyk.
Plaża w Sopocie
  Nie to, żebym gardził, nie. Zwłaszcza, że dzięki temu zwiedziłem kilka naprawdę ciekawych miejsc naszego wybrzeża (jest takie rzadkie słowo: serendypność – kiedy niczego się człowiek nie spodziewa, a znajduje coś miłego; pewnie będę go teraz nadużywał) – od Słowińskiego Parku Narodowego po ujście Regi. Wstyd się przyznać, ale ten rejon Polski – choć już odwiedzany – był przeze mnie jeszcze niespenetrowany. A tak – mimo, że głównie pracowałem – udało się zebrać materiał na kilka nowych wpisów. Tak więc wkrótce będzie o Gotach (już gościli na blogu), soli (jak wyżej, i to kilkukrotnie przynajmniej) i jedzeniu chwastów (bo część pracy polegała na instruktażu survivalu). Może i o bursztynie, ale jeszcze zobaczymy.
  Sam Bałtyk budzi we mnie mieszane uczucia. Jako hydrobiologa fascynuje mnie unikalny – i bardzo wrażliwy – ekosystem tego akwenu. Jako turystę – mierzi tłok, poruta i wysokie ceny. Naprawdę, coś poszło nie tak, jeśli chińskie międzynarodowe pamiątki czy piwo obiady w knajpce są droższe u nas niż na przykład na Costa Brava. A przypominam, że jadąc nad Morze Śródziemne ma się gwarancję słonecznej pogody i możliwości notorycznych kąpieli. U nas? Podczas ostatniego dłuższego pobytu nad Bałtykiem – w Jastrzębiej Górze – przez dwa tygodnie tylko trzy razy była możliwość wejścia do morza. I to jaka! Cojones wnicowywały się do środka po króciutkim zaledwie kontakcie z lodowatą wodą. Nie ma to jak morsowanie w środku lata.
Plaża w Dźwirzynie
  Turystom jednak to nie przeszkadza. W okolicach Kołobrzegu, gdzie woda jest chyba najzimniejsza, plaże są totalnie zatłoczone (a jakie mają być swoją drogą – przecież do wody nie ma jak wejść) – chyba, że pada i wieje. Wtedy całe towarzystwo idzie do prowizorycznych knajp (tu jednak muszę zauważyć, że infrastruktura – i gastronomiczna, i hotelowa – wciąż się poprawia) i chleje na potęgę. I tak jest – cytując klasyka Kazika – w Sopocie nad ranem, po sobotnich balach chodniki zarzygane. Swoją drogą czasem pada całe lato. Sorry, taki mamy klimat.  Jeśli – bo i tak bywa – woda zacznie się w Bałtyku nagrzewać, też nie jest klawo. Pojawiają się toksyczne sinice i z kąpieli nici. Te morskie Protista nie są jakieś mocno toksyczne co prawda – kiedyś się zatrułem i żyję – ale morze przypomina wtedy zupę. A zupa to dobra, ale na talerzu.
  I jak już przy kulinariach jesteśmy: obowiązkowa wędzona rybka (nie jestem kulinarnym fanem tych stworzeń) też bywa różnej jakości – choć zdarzają się okazy przyrządzone przednio – i jest dosyć nudnym daniem. Mamy w naszej narodowej kuchni wspaniały korzenny sos piernikowy (aka szary) idealnie komponujący się z rybami – ale nie. Wszystko tu wędzone, niemal na jedno kopyto. Rozumiem, że w związku ze specyfiką bałtyckiego ekosystemu trudno się spodziewać jakichś frutti di mare, ale odrobina inwencji by nie zaszkodziła (dobra, pewnie zaszkodziłaby – w interesach; ludzie lubią dostawać to, co znają, niestety).
Wędzarnia na Helu
  I mógłbym tak narzekać na ten Bałtyk godzinami. I – tuszę – miałbym rację. Jest jednak pewne "ale". Oprócz bowiem chłamu, poruty, marnej pogody i drożyzny ma nasze wybrzeże kilka pozytywów. Jako przeciwnikowi wypoczynku nad morzem nie niwelują one oczywistych minusów Bałtyku, ale komuś mniej zakochanemu w górach pozwolą odnaleźć coś fajnego.
    Po pierwsze: historia. Myszkując po Pomorzu można natknąć się na prawdziwe perełki – od neolitycznych grobowców, dolmenów, poczynając. Co prawda większość miast naszego wybrzeża w 1945 roku miała spotkanie z kochaną Armią Czerwoną, więc próżno szukać wspaniałych średniowiecznych założeń urbanistycznych (okupanci z uporem godnym lepszej sprawy zabytkowe starówki zabudowywali blokami z wielkiej płyty – najdziwniejsze wrażenie robi na mnie chyba Goleniów, gdzie zachowane o dziwo średniowieczne mury okalają blokowisko), ale gdzieniegdzie coś się uchowało – a to baszta, a to olbrzymi kościół.
Goleniów
   Odbudowano Główne Miasto w Gdańsku i – w sposób nowoczesny, ale nie kłujący w oczy – Elbląg (niedługo znowu port morski). Zachowało się kilka zamków Gryfitów – najładniejszy chyba w Szczecinie. Jest skansen upamiętniający Wikingów w Wolinie i niezbyt eksponowane podelbląskie Turso. W okolicach Słupska zachowały się dość licznie gospodarstwa szachulcowe (tak zwana "Kraina w Kratę"), a Kołobrzeg i Świnoujście wracają do tradycji uzdrowiskowych. Po Słowińcach co prawda nie ma już niemal śladu, ale zostali i wciąż dobrze się mają Kaszubi.
Gdańsk - Główne Miasto
Wolin
  Po drugie: zachody słońca. Na całym Świecie – a przynajmniej w licznych miejscach w jakich byłem – nie ma tak pięknych końcówek dnia. Obserwacja słońca chowającego się za horyzont potrafi dostarczyć wspaniałych wrażeń – zwłaszcza jeśli siedzi się na klifie kilka – czy nawet kilkadziesiąt – metrów ponad taflą morza. Zachód trwa i trwa – i każdego dnia jest inny.
Zachód Słońca - Poddąbie
  Oczywiście jeśli nie pada. Albo nie ma pełnego zachmurzenia (choć niewielka ilość chmur dodaje do urody tego zjawiska jakieś tysiąc punktów). Czasem jest. Czasem też są komary.
Zachód Słońca - Jastrzębia Góra
  Jednak dla mnie najwspanialszą rzeczą nad Bałtykiem jest piasek. Wyjdę teraz na jakiegoś fetyszystę – ale stąpając po nadbałtyckiej plaży ten drobniutki, skalny pył dosłownie całuje w stopy. Wspaniałe uczucie. Polecam każdemu – nawet jeśli całowanie stóp nie sprawia mu przyjemności.   Z tym, że ten cudowny stan (piasku całującego, oczywiście) zdarza się dość... Rzadko. O ile do obserwacji zachodów słońca potrzebne jest zaledwie w miarę bezchmurne niebo to tu spełnionych musi być kilka warunków.
Rzadki widok pustej plaży
  Przede wszystkim dzień musi być słoneczny. Najlepiej upalny. Typowe sopockie lato ze średnią temperaturą 17 stopni w skali Celsjusza się nie nadaje. 30. Albo i lepiej. Nie może też wiać. To znaczy – lekka, orzeźwiająca bryza jest wskazana (ponieważ mamy upał), ale silniej? Tragedia. Drobniutki piasek zamiast grzecznie leżeć i całować stopy wciska się wtedy wszędzie – w oczy, miedzy zęby. Jest to cholernie nieprzyjemne – pewną osłonę dają słynne plażowe parawany. Na szczęście wydaje się, że moda na masowe ogradzanie plaży minęła już kilka lat temu (oby bezpowrotnie), ale parawany – ta osłona przed wiatrem i piaskiem – są stałym elementem bałtyckich plaż. Warto dodać, że niektórzy używają do tego celu namiotów – choć wtedy ciężej jest się opalić.
  Co jeszcze? Dzień (albo tydzień, albo miesiąc – w zależności od sezonu) wcześniej nie może padać. Deszcz ubija piasek, więc spacer po takim podłożu owszem, jest łatwiejszy, ale nie jest całuśny. Ach, i na plaży nie może być tłoku – bo wtedy zamiast rozkoszować się każdym krokiem musisz uważać, żeby kogoś nie opiaszczyć albo nie zdemontować parawanu.
  Ile dni spełniających te warunki może być w sezonie? Dziesięć? Trzy? Dwa? Żadnego? No właśnie.
  Ale jak już się trafi – cymes. I tego życzę za rok nad Bałtykiem.
Zachód Słońca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...