We wpisie o dżungli wspominałem o
tym, że – póki co – podróżując do i z selwy nie spotkała
mnie żadna przykra przygoda (swoją drogą to w Dzikich Krajach
ogólnie miałem szczęście; z przeciwności losu to chyba tylko
utkwiłem na kilkanaście godzin w Abancay w Peru oraz – kiedy już
sobie sprawiłem smartfona – zgubienie aparatu telefonicznego w
Boliwii), a za to jedna dość zabawna – bo szczęśliwie
zakończona. Nikt nie zginął.
Historia owa związana jest trochę z
panującym na drogach większości Świata – a zwłaszcza Świata
Trzeciego – chaosem. W Polsce toczy się dyskusja o zaostrzeniu kar
za wykroczenia drogowe (skądinąd takie zaostrzenie uważam za dość
słuszne – wysokie kary, ale brak domniemania winy, czy tam
prewencyjnych kontroli, ot co), ale wystarczy opuścić granice
naszego pięknego kraju, by zobaczyć, że w wielu miejscach przepisy
ruchu drogowego to właściwie tylko niewiążące wskazówki.
Owszem, są państwa, gdzie na drogach panuje straszny Ordnung reżym
– opisywałem zresztą je na blogu – ale generalnie to hulaj
dusza, piekła nie ma.
![]() |
Równoprawny uczestnik ruchu drogowego (Albania) |
O podróży greckim autobusem już pisałem, ale dla kogoś często odwiedzającego Bałkany nie jest to
nic dziwnego – prym w wyczynianiu hołubców na drodze wiodą tam
Albańczycy. Na jezdni obowiązuje jedna zasada: lepszy samochód ma
pierwszeństwo. Taka konwencja.
Cuda na drodze dzieją się też w
byłym ZSRS – w Kijowie miałem akcję rodem z gangsterskiego filmu, w Rosji napatrzyłem się na wielkie dziwy, a w Gruzji w
pewnym momencie skończyła mi się droga: akurat jechaliśmy z
Kutaisi do Cziatury, niezwykle zanieczyszczonego i wartego odwiedzenia
miasta, kiedy asfalt niemalże-autostrady (niby szeroka, ale trzeba
było uważać tak czy siak na zwierzęta gospodarskie) zamienił się
w coś na kształt szutru. Nasz kierowca nie trzymał się prawej
strony (choć miał prawostronnego mercedesa – na Zakaukaziu sporo
aut to lewostronne azjaty, sprowadzane głównie z Japonii i Korei),
tylko ciął środkiem tej, niech jej będzie, drogi niczym Szczakiel
na wirażu.
- Czemu jedziesz środkiem? -
zapytaliśmy po tym, jak nasz gospodarz nalał nam miejscowego
koniaku na odwagę.
- Tu jest równiej niż z boku –
objaśnił Gruzin – I mniej trzęsie. A przecież wiozę klientów.
Wyjaśnienie było dość
przekonujące, aż do chwili, kiedy z prawej i z lewej strony minęły
nas dwa samochody jadące z przeciwka. I nikt nie użył klaksonu.
Taka konwencja.
![]() |
Ja przechodzę (Gruzja) |
Sam klakson to osobna sprawa. W wielu
miejscach na Świecie sygnały dźwiękowe tworzą prawdziwy język
kierowców. Inaczej trąbi się pozdrawiając znajomego, inaczej
pospieszając innego użytkownika drogi. Inny jest sygnał
ostrzegawczy, inny – wyjaśniający oponentowi kim byli jego
rodzice i kim on sam jest. Na krętych drogach Południa jest też
klakson wyznacznikiem pierwszeństwa jazdy: kto szybciej trąbnie
przed górskim zakrętem, ten przejeżdża jako pierwszy. Taka
konwencja.
I ponieważ wszyscy użytkownicy drogi
konwencję ową znają – nie ma wypadków. Owszem, są stłuczki,
otarcia, ale przecież od tego są zderzaki, nie? Inostrańców
zawsze dziwi sposób parkowania "na gazetę", obowiązujący
chociażby we Włoszech. No przecież w centrach miast miejsca jest
mało, to trzeba się dopasować. A że się coś tam zadrapie?
Zderzak? Zderzak to furda. Auto ma służyć do jeżdżenia.
Przyznam się, że ja mam pewien
problem z tą konwencją, dlatego staram się jednak nie być
kierowcą w takich miejscach – choć nie zawsze się udaje.
No ale miała być anegdotka o
podróżowaniu do dżungli. Otóż wyjeżdżaliśmy z Pucallpy w
kierunku Tingo Maria – czyli z selva baja do selva alta. Kilku
Białasów zapakowanych do busika, bagaże przywiązane sznurkiem od
snopowiązałki (znaczy, miejscowym jego odpowiednikiem) do dachowego
bagażnika, cumbia w radio, spaliny w całej kabinie. A dookoła
typowy, chaotyczny ruch drogowy peruwiańskiego miasta. Z dużą
ilością mototaksówek.
![]() |
Mototaksówki w Tumbes |
Co to jest mototaksówka? Jak ktoś
był w Azji to wyjaśniam: tuk-tuk. Środek transportu oparty w dużej
mierze na motorowerze, do którego ktoś dospawał kanapę dla
pasażerów. Najprymitywniejsze widziałem – oczywiście – w dżungli: składały się z zespawanych gazrurek przykrytych
plandeką. W innych rejonach Peru były bardziej zaawansowane
technologicznie – w opisywanej przeze mnie Ice przypominały nawet
niewielkie samochodziki (i musiały konkurować z niewiele większym
Daewoo Tico; podejrzewam, że były trochę bezpieczniejsze i mniej
paliwożerne). Generalnie były wszędzie – poza centrum Limy,
gdzie miały zakaz wjazdu.
![]() |
Mototaksówki w Ice |
Typowy kierowca mototaksówki
charakteryzował się brawurą, odwagą graniczącą z szaleństwem,
szerokim uśmiechem i totalnym brakiem wyobraźni. Ale był za to
najłatwiejszym do znalezienia i najtańszym środkiem komunikacji.
Mototaksówki w Pucallpie |
Nasz busik wyjeżdżał właśnie z
Pucallpy, mknąc pomiędzy brzęczącymi mototaksówkami a ja
spokojnie wdychałem spaliny, słuchałem cumbii i przeglądałem
urządzenie GPS (nie napiszę jakiej marki, bo nikt mi za reklamę
nie płaci; ale to dobra marka, muszę przyznać). Nagle z tego
błogostanu wyrwał mnie klakson. Dźwięk był inny niż normalnie –
na zwyczajne trąbnięcie człowiek po jakimś czasie nie zwracał
już uwagi, traktował je jako element dźwiękowego tła – długi,
nerwowy, złowieszczy. Wręcz krzyczał. Po chwili poczułem, że
busik gwałtownie hamuje. Podniosłem głowę. Na przedniej szybie
samochodu widać było kawałek plandeki, koło mototaksówki oraz
mototaksiarza, kurczowo trzymającego się gazrurki tworzącej stelaż
pojazdu.
Zatrzymaliśmy się. Było jasne, że
dalsza podróż będzie bardzo utrudniona. Jak bardzo – zależało
to od stanu mototaksiarza. Który to, nie zważając na ruch uliczny,
postanowił ot tak zawrócić na trzypasmowej i dwujezdniowej drodze.
Wziął szeroki łuk i wjechał wprost na maskę naszego busa.
Zafrasowany kierowca szybko wyszedł z auta, nas zostawiając
zamkniętych wewnątrz. Na ulicy tymczasem w moment zgromadził się
nerwowy – żeby nie powiedzieć: wrogi – tłum. Pierwsi pojawili
się tłumnie mototaksówkarze. Zeskoczyli z siodełek swoich
pojazdów i zaczęli krzyczeć. Najgłośniej krzyczał ten
rozjechany. Lekko utykał, ale poza tym obyło się bez większych
obrażeń. Potem przyjechali kierowcy busików i colectivos (w Sowietach: marszrutki). Wzięli
oni w obronę naszego kierowcę i zaczęli również zaczęli
krzyczeć. W tym czasie kierowca wykonał kilka telefonów – z
powodu zgiełku krzycząc do słuchawki. Następnie pojawił się
cały tłum naocznych świadków i przypadkowych przechodniów –
również krzyczących – wszak musieli stanąć po którejś
stronie konfliktu. W końcu przyjechała policja. I zaczęła – a
jakże by inaczej – krzyczeć, żeby nie krzyczeć. W tym czasie na
dach busika weszło kilku ludzi i zaczęło zdejmować nasze bagaże
– część Białasów zaczęła krzyczeć, że odbywa się tu
kradzież (spokojnie, przekładali nasze torby na dach innego busa,
którym mieliśmy kontynuować podróż). Na to wszystko, w ten
rozkrzyczany tłum, wjechał Latynos na motorowerze. A właściwie
dwóch. Kierowca oraz pasażer. Zatrzymali się w samym środku tego
całego zamieszania, po czym pasażer – dodajmy: przebrany za
wielkiego, pluszowego psa – rozpoczął rozdawanie ulotek.
Nastąpiła chwila ciszy, kiedy
wszystkie strony konfliktu czytały ulotki – po czym rwetes zaczął
się na nowo. W tym czasie motorower z psem już odjechał, a my
cichcem opuściliśmy busika i skierowaliśmy się do nowego. Jak
długo trwała jeszcze dyskusja – nie wiem. Ale pewnie co niektórzy
stali tam i krzyczeli do nocy.
Taka konwencja.
Widok "z wnętrza" mototaksówki |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz