Długo walczyłem ze sobą o to, jak
zatytułować ten wpis: czy "Zdradzieccy mnisi", bo wszak
fabuła od tego miałaby się zaczynać, czy może "Bez
imienia", bo aby współcześnie zakosztować efektów podbojów
owych zdradzieckich mnichów trzeba się właśnie swego miana wyrzec
(a stąd już niedaleko do tytułu nawiązującego do piosenki
Stanisława Staszewskiego o emigracji – "Bal Kreślarzy":
na całe życie bez adresu, ale z imieniem własnym żyć; bardzo
gorzki utwór, dziejący się we Francji). Jako, że osiołkowi w
żłobie dano oba tytuły są świetne, i można je będzie jeszcze
wykorzystać, postanowiłem stworzyć hybrydę – a że większość
hybryd jest nieudana, to i tytuł nie powala.
"Mnisi bez imienia".
Była ciemna, ponura noc 9-ego stycznia Roku Pańskiego
1297, rozjaśniana tylko błyskami piorunów (dobra, o burzy nic nie wiem - za to podobno było bardzo wietrznie) kiedy to pomiędzy
poszczególnymi grzmotami do bram zamku na Skale, trzymanego przez
genueńskich Gwelfów rozległo się pukanie.
- Kto tam, u czorta? - zaklął strażnik w miejscowym narzeczu, ni to włoskim (który to język miał powstać tak na prawdę za kilkaset lat), ni to prowansalskim (język francuski już istniał, ale daleko na północy), powiedzmy, że po genueńsku.
- Mnisi zakonu Braci Mniejszych od świętego Franciszka z Asyżu – padło zza grubej bramy w tym samym dialekcie – Przemoczeni mnisi.
- Co tu robicie, fratrzy? - zakony żebrzące, nowa moda zachodniego kościoła, szybko rosły w siłę, a pospolici braciszkowie byli dużo bardziej lubiani w społeczeństwie od nadętych mnichów poprzednich epok.
- O, signore! Podróżowaliśmy do naszego domu zakonnego w Nissie gdy zaskoczyła nas ta straszliwa burza. W imię Boże, użyczcie nam, bona fide wędrowcom, schronienia.
- Poczekajcie – odparł strażnik – Zapytam kapitana.
- Signore, my tu mokniemy...
- Poczekajcie.
Strażnik oddalił się, po chwili zaś wrócił i wpuścił dwóch gości do środka. Jak pokazała historia – był to straszny błąd. Chwilę później owi rzekomi mnisi, Franciszek Malizia (Złośliwy) i Rainier I skrzyknęli ukrytych niedaleko ludzi i wyrżnęli zaskoczoną załogę twierdzy, a na Skale, La Rocher de Monaco, po raz pierwszy zawisła flaga genueńskiego rodu Grimaldich.
Genua była jedną z czterech włoskich morskich republik
kupieckich – i podobnie jak największa z nich, Wenecja, rządzona
była przez dożę – tu wybieranego na okres dwu lat (w Wenecji –
dożywotnio). Jak każde miasto za fasadą demokracji zarządzane
przez klany oligarchów była (tu niedokładny cytat z Dantego o Florencji) pełna
jadu i nienawiści. Grimaldi byli jednym z takich rodów – wieża
genueńskiego Pałacu Dożów do dziś nosi ich miano – na tyle
nieszczęśliwym, że w końcu przegrali i wypędzono ich z miasta.
Znaleźli przystań w zamku na Skale – wparowali tam udając
mnichów w 1297, choć na stałe przejęli ten rejon kilka lat
później.
Zamek ów stał się prapoczątkiem jednego z
najmniejszych państw Świata – Księstwa Monako, w teorii od XIII
wieku rządzonego właśnie przez Grimaldich. I podczas gdy Genua
straciła niepodległość i dziś jest częścią Włoch potomkowie
wypędzonej kupieckiej rodziny cieszą się tytułem książęcym i
czymś na kształt niepodległości. A wraz z nimi około 3,5 tysiąca
Monegasków – rdzennych mieszkańców tego niewielkiego terenu,
bogatych i cieszących się ogromną wolnością podatkową. Ot, taka
historia.
Cóż – pomyśli ktoś – dobrze byłoby się wżenić
w taką książęcą rodzinę. Nie jest to niemożliwe, czego
dowiodła hollywodzka aktorka Grace Kelly, niemniej ja bym – jako
mężczyzna – nie chciał. Czemu? Nie dlatego oczywiście, że
początki dynastii w Monako to czas zwykłego bandyckiego napadu,
oszustwa i mordów – bo zaczynało tak wiele dostojnych włoskich
rodów (mediolańscy Sforzowie, żeby daleko nie szukać, pochodzą
od krwawego kondotiera), nie. Wżeniając się w dynastię Grimaldich
w myśl monegaskiej (nie monakijskiej – monegaskiej; tak się
mówi w miejscowym dialekcie, bardziej przypominającym włoski niż
francuski) konstytucji czy jak tam się to zowie mężczyzna musi
przyjąć rodowe miano miejscowych władców. Czyli chcąc zostać
następcą tronu należy się wyrzec własnych korzeni. Dla mnie jest
to warunek nie do spełnienia, ale na przestrzeni dziejów było
wielu chętnych – tak naprawdę w linii męskiej Grimaldi wymierali
już ze trzy razy – choć oczywiście Albert II nosi dumne
genueńskie nazwisko. Sam książę jest personą dość ciekawą:
olimpijczyk (bobsleje), fan motoryzacji – zresztą byłem świadkiem
kiedy zamiast korzystać z szoferów sam szalał po mieście
statecznym terenowym wozem. Akurat wracał z wręczenia nagród dla
zwycięzców jakiegoś kolarskiego kryterium ulicznego.
Ta motoryzacyjna pasja księcia jest też wodą na młyn jednego z najciekawszych wyścigów Formuły 1 – GP Monako. Bolidy F1 ścigają się (już od kilkudziesięciu lat) krętymi ulicami Monako, na ten czas zamienionego w prawdziwy tor wyścigowy.
Jest to jedna z
atrakcji niewielkiego księstwa – odwiedzanego właściwie przez
dwie grupy turystów: pierwsza to milionerzy pragnący pograć w
książęcym kasynie albo wyprać brudne pieniądze.
Druga, dużo
liczniejsza: ci, którzy sobie na kasyno czy marinę mogą najwyżej
popatrzeć z zazdrością – i ewentualnie pospacerować po Skale
czy słynnym Ogrodzie Egzotycznym.
A pomyślmy, że zaczęło się
to od dwóch morderczych przebierańców. Tak przynajmniej mówi legenda.
"Mnisi bez imienia".
Widok na Skałę |
- Kto tam, u czorta? - zaklął strażnik w miejscowym narzeczu, ni to włoskim (który to język miał powstać tak na prawdę za kilkaset lat), ni to prowansalskim (język francuski już istniał, ale daleko na północy), powiedzmy, że po genueńsku.
- Mnisi zakonu Braci Mniejszych od świętego Franciszka z Asyżu – padło zza grubej bramy w tym samym dialekcie – Przemoczeni mnisi.
- Co tu robicie, fratrzy? - zakony żebrzące, nowa moda zachodniego kościoła, szybko rosły w siłę, a pospolici braciszkowie byli dużo bardziej lubiani w społeczeństwie od nadętych mnichów poprzednich epok.
- O, signore! Podróżowaliśmy do naszego domu zakonnego w Nissie gdy zaskoczyła nas ta straszliwa burza. W imię Boże, użyczcie nam, bona fide wędrowcom, schronienia.
- Poczekajcie – odparł strażnik – Zapytam kapitana.
- Signore, my tu mokniemy...
- Poczekajcie.
Strażnik oddalił się, po chwili zaś wrócił i wpuścił dwóch gości do środka. Jak pokazała historia – był to straszny błąd. Chwilę później owi rzekomi mnisi, Franciszek Malizia (Złośliwy) i Rainier I skrzyknęli ukrytych niedaleko ludzi i wyrżnęli zaskoczoną załogę twierdzy, a na Skale, La Rocher de Monaco, po raz pierwszy zawisła flaga genueńskiego rodu Grimaldich.
Zamek na Skale |
Genueński Pałac Dożów z Wieżą Grimaldich |
Stare miasto na Skale |
Ta motoryzacyjna pasja księcia jest też wodą na młyn jednego z najciekawszych wyścigów Formuły 1 – GP Monako. Bolidy F1 ścigają się (już od kilkudziesięciu lat) krętymi ulicami Monako, na ten czas zamienionego w prawdziwy tor wyścigowy.
Uliczny tor wyścigowy |
Dzielnica Monte Carlo, słynna z kasyna |
Jaskinia w Ogrodzie Egzotycznym |
Pomnik Franciszka Grimaldiego |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz