O używkach na blogu było już
kilkukrotnie – a zapewne będzie jeszcze nie raz, bo stanowią one
nieodłączną część życia, podróżowania oraz zdobywania nowych
doświadczeń.
Hm. Niezbyt dobrze to zabrzmiało. Używki są,
drogie dzieci, złe. Bardzo złe. Prawie tak niedobre jak socjalizm
(żartuję, nic nie jest tak niedobre jak socjalizm). I jak
dorośniecie, to będziecie mogły się dowolnie tymi używkami
niszczyć i umierać w boleściach. Tak, że ten.
Oczywiście
używki to nie tylko narkotyki, tytoń czy alkohol – jedną z
najpopularniejszych używek na Świecie jest – różnią się tylko
miejscem występowania – kofeina/teina/mateina. Związek ten
chemiczny znajdujemy w nasionach krzewów kawowca (kofeina), liściach
roślin z rodzaju kamelia (teina) czy ostrokrzewu paragwajskiego (mateina). Z tych trzech najmniejszą sympatią darzę
oczywiście kawę – która jest gorzka, niesmaczna i odrzucająco
pachnie. Na drugim miejscu listy nienawiści jest yerba mate –
napar z suszu ostrokrzewu paragwajskiego smakuje jak woda w której
ktoś odgasił papierosa (nie pytajcie). Na ostatnim zaś miejscu
(czyli, że uwielbiam) jest, metodą eliminacji, herbata. Wspaniały
aromat, smak, właściwości orzeźwiające i pobudzające... Każdy
powinien pić, kto nie lubi ten dudek.
Ale – skoro poprzednie
kilka wpisów było o Maroku, a tam herbata jest ważnym elementem
kultury – to nie będę rozwodził się nad produkcją, typami,
właściwościami tego cudownego pochodzącego z Chin naparu, tylko
zajmę się herbatą przyrządzaną na sposób marokański.
Marokańska herbata |
Bo
oczywiście w krajach islamskich, gdzie chłop z chłopem nie może
sobie przy piwku posiedzieć herbata (kawa też, ale nawet w miejscu
swojego pochodzenia mała czarna musiała przełamywać niechęć
co niektórych bardziej światłych mułłów) jest takim właśnie
spoiwem rozmów o interesach/polityce/kobietach (niepotrzebne
skreślić). W przeciwieństwie zaś do alkoholu umysł – nawet w
dużej ilości – wyostrza i otrzeźwia.
I tu mógłbym
rozpisywać się o wyższości herbaty nad kawą, albo o herbacianych
przygodach w byłym Imperium Osmańskim, ale myślę sobie, że na to
jeszcze przyjdzie czas. Kiedyś. W przyszłości.
Herbata na Bałkanach |
Pierwszą
herbatę w Maroku wypiłem kilka godzin po wylądowaniu – czekałem
na dworcu autobusowym w Agadirze na rejs do Marrakeszu, a mój kasjer-bileter
poczuł się w obowiązku poczęstować mnie tym, chyba narodowym,
trunkiem Marokańczyków. Na tacy podał mi metalowy imbryk, dwie
szklanki (jedną pełną mięty) i dwie olbrzymie (wielkości, bo ja
wiem, kilku zwykłych; właściwie to nie wiem, bo nie słodzę)
kostki cukru. Ponieważ nie bardzo wiedziałem co z tym zestawem
zrobić zostałem też od razu poinstruowany – i bardzo dobrze, bo
picie herbaty na sposób marokański jest dość widowiskowe. To
znaczy, nadal pije się ustami, ale samo przygotowanie finalnej
wersji napoju jest właśnie zaskakujące i energiczne.
Zestaw herbaciany |
Ale o tym
za chwilę. Najpierw cukier. W marokańskiej herbacie jest go tyle,
że zabija całkowicie smak suszu herbacianego. Po prostu. Miejscowi
gdyby mogli piliby sam cukier. Wrzątek, herbata i mięta są tylko
dodatkami – tak spreparowany napój jest właściwie
pełnokalorycznym posiłkiem, widać potrzebnym w pustynnym klimacie.
Swoją drogą wspominani przeze mnie Gnawa zostali do Maroka
sprowadzeni przez Portugalczyków właśnie do uprawy trzciny
cukrowej. Wcześniej jedynymi słodkościami były – oprócz owoców
– miód dzikich pszczół i korzenie lukrecji.
Ceremoniał picia herbaty |
Mamy więc w
zestawie metalowy imbryk z wrzącym naparem z herbaty, dwie szklanki
(jedna wypełniona świeżo zerwanymi gałązkami mięty) oraz
galantą kopę cukru. Co dalej? Łapiemy miętę oraz cukier i
wrzucamy je do czajniczka, dbając, żeby się nie poparzyć. Teraz
wypadałoby to wszystko wymieszać, niech cukier się rozpuści by w
całości mógł oddziaływać na nasze zęby. Sęk w tym, że w
zestawie nie ma łyżeczki. To może spróbować delikatnie
potrząsnąć (wiecie, takie koliste ruchy) gorącym imbrykiem? Tak,
żeby poparzyć siebie i otoczenie? Otóż nie. Stosujemy najstarszą
sztuczkę Świata, która nie dość, że dokładnie wymiesza nam
cukier i miętowe olejki eteryczne z herbatą, ale także delikatnie
wystudzi cały napój by nadawał się do spożycia. Używała tej metody
moja śp Babcia, używał pan w Cerro Azul przygotowujący ponche de
herbes, użył pan na dworcu w Agadirze, używałem i używam ja.
Przelewamy. Z imbryka do szklanki, najlepiej z wysoka – bo nie
dość, że ciecz się chłodzi, to jeszcze jest to widowiskowe; nie
potrzeba wielkiej wprawy, czajnik jest stworzony do takiego
przelewania – potem płyn curik (fonetycznie z niemieckiego i z jidysz: z
powrotem) do imbryka, a potem od nowa. I jeszcze raz. Po kilku
przelaniach płyn jest już silnie miętowym ulepkiem w kolorze
herbaty (bo przecież nie o smaku) i nadaje się do wypicia bez
narażania się na poparzenia warg.
Mieszanie ponche de herbes |
No i zawsze można się taką
umiejętnością pochwalić przed płcią piękną. Na przykład we
wspaniałych okolicznościach jakim jest zachód słońca nad
Atlantykiem w Mogadorze (alias As-Suwajra). Można go obserwować z i
spod murów obronnych na samym brzegu oceanu, w otoczeniu setek
morskich ptaków wracających do swoich gniazd, z panoramą na Wyspy Purpurowe. Można też robić temu cudowi natury zdjęcia – i
akurat jedynie dwójka Białasów była tym zaabsorbowana, ja i
dziewczyna z Rosji (było to w czasach, kiedy rosyjskich turystów
było wszędzie pełno – czyli przed paniką koronawirusową i
inwazją na Ukrainę). Śliskie nadmorskie skały nie sprzyjały co
prawda zbyt wielkiej ekwilibrystyce w szukaniu ujęć zachodzącego –
dość szybko, bo międzyzwrotnikowo – Słońca, na szczęście
wspólnie daliśmy radę nie spaść i nie rozbić głowy lub w
ostateczności aparatów fotograficznych. Po chwili widowisko się
skończyło, zrobiło się dość zimno, więc poszliśmy na gorącą
marokańską herbatę – człowiek wypije ją nawet z gargantuiczną
ilością cukru, żeby tylko się popisać.
Zachód słońca w Mogadorze |
Mimo,
że tak naprawdę wolę niesłodzoną.
Wyspy Purpurowe |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz