Nic nie wskazywało, że po kilku godzinach jazdy naszym oczom ukaże się przeogromna rozpadlina,
będąca efektem działania miejscowej okresowej rzeczki.
Kanion Zagubionych |
Kanion Zagubionych wyłonił się
bowiem całkowicie z Nienacka znienacka (do dziś nie wiem, gdzie znajduje się
ów Nienack; brzmi jak miasteczko na Mazurach). Najpierw jechaliśmy
przez seriry i hamady (to typy pustyń – odpowiednio: żwirowa i
kamienista; ergów, pustyń piaszczystych, po trasie nie było zbyt
dużo) a potem nagle bęc. Kanion.
Kanion Zagubionych |
Zdjęcia chyba nie oddają wielkości
i monumentalności tego nieznanego do niedawna dzieła przyrody –
ale i tak wrzucę kilka, tak, żeby – kiedy/jeśli minie już
panika koronawirusowa (która przecież dopadła mnie w Peru – dwa
lata po tym jak my dopadliśmy kanion) – zachęcić do odwiedzenia
Ameryki Łacińskiej.
Okresowa rzeka |
Wieczór nad kanionem |
Zauroczeni – jako jedni z pierwszych
Polaków – podziwialiśmy kanion. Podziwialiśmy też zachód
słońca. A na tych szerokościach geograficznych wiecie – zachód
słońca trwa dosłownie chwilę. I robi się ciemno – zwłaszcza w
miejscach, gdzie nie ma cywilizacji. A muszę przypomnieć, że
znajdowaliśmy się na środku pustyni. Co prawda brak
zanieczyszczenia okolicy światłem sprawiał, że wspaniale można
było obserwować gwiazdy – jakże inne niż nasze – południowego
nieboskłonu, ale nie wszyscy współpasażerowie podzielali mój
entuzjazm na widok Krzyża Południa (zwłaszcza, że zanim się
pojawił w ostatnich promieniach słońca pojawiły się też
urubu czarne – takie małe, bardzo popularne, sępy; przysiadły na
pobliskiej skale jakby na coś czekały...).
Zachód słońca i urubu |
Wyszło bowiem na to, że miejscowi
mieli – tu się nie ma co dziwić, byli w końcu miejscowymi –
rację. Nie ma co ruszać do Kanionu Zagubionych koło południa
(później – następnym razem – wyruszaliśmy już bardzo
wczesnym rankiem), bo trudno będzie zdążyć z powrotem przed
zapadnięciem ciemności.
W końcu jednak wsiedliśmy do busika
i ruszyliśmy w drogę powrotną – przez nocną pustynię (na
szczęście nie zaczęliśmy jeszcze marznąć – kiedy wędrowałem po pustyni w Afryce miałem na sobie kurtkę i polarową czapkę, a
mimo to nie było mi za gorąco; takie są uroki pustyń, nie ma co).
Mimo to morale części grupy wyraźnie spadło. Bali się, że
będziemy musieli nocować na bezludziu bądź – jak chciała nazwa
kanionu – zgubimy się wracając. Dla rozładowania atmosfery
opowiedziałem podróżniczą anegdotkę, zasłyszaną u pana
Cejrowskiego: jak to pewnego razu musiał świecić latarką na
drogę, bo samochód którym jechał nie miał świateł. Haha, hihi,
atmosfera została rozładowana. Gdy nagle Javi – nasz peruwiański
przyjaciel, osoba niewielkiego ciała i wielkiego serca, serdeczny
borachito (pijaczynka - określenie to w Peru nie jest nacechowane tak negatywnie jak u nas) i szaman (albo chociaż preparator
psychodelicznych napojów – terminowałem u niego, więc zwijcie
mnie uczniem czarnoksiężnika) – który siedział obok kierowcy
odwraca się i mówi:
- Ej, nie macie może latarki? Bo
trzeba świecić po okolicy, żeby kierowca nie zgubił drogi.
Jak słusznie się domyślacie –
dopiero co odbudowane morale upadło na łeb na szyję niczym
gospodarka kraju socjalistycznego. Busik bowiem nie posiadał długich
świateł – a poza tym pomysł, by za pomocą latarki wyszukiwać –
na przykład na horyzoncie – charakterystycznych znaków terenowych
był niczym rodem z dzieł Lenina. Średni.
Wyglądało, że jednak się zgubimy i
będziemy musieli spać w niewielkim busie na środku niczego (za to
pod przepięknymi gwiazdami). Gdy wtem...
- Adamas – zapytał Janek –
Zaznaczałeś może trasę na GPS?
- Zaznaczałem – odpowiedziałem.
- Czyli możemy jechać po śladach na
urządzeniu? - Janek szybko przekazał tą nowinę kierowcy.
- Możemy – potwierdziłem –
Chyba, że – tu dramatycznie zawiesiłem głos – Wyczerpią mi
się baterie.
W aucie znowu zapadło milczenie.
- Nawet tak nie mów – warknął
ktoś.
Roześmiałem się, i ponury nastrój
znowu minął.
- Żartowałem. Zresztą i tak jakby
co mam zapasowe.
Dalsza droga przebiegała już w miarę
sprawnie – co chwila rzucałem tylko "prawo, lewo, prosto".
Raz tylko się lekko zakręciliśmy – kiedy kierowca (odezwał się
latynoski maczoizm) stwierdził, że stąd to on już zna trasę, i
nie muszę mu podpowiadać. Po kilku kilometrach, kiedy nasza trasa
znacząco się już różniła od tej zapisanej na urządzeniu
trafiliśmy na typowy pustynny most nad prawdopodobnie kolejną (albo
tą samą) okresową rzeką. Wtedy kierowca zawrócił – i już do
samego Ocucaje jechaliśmy "po GPS-ie".
I dojechaliśmy – kierowca podrzucił
nas nawet do samej Iki (czyli najbliższego miasta wojewódzkiego).
Potem było wiele radości i klepania się po plecach – bo przecież
przygoda skończyła się szczęśliwie.
Pustynne życie |
Wniosek – nie każda nowoczesna
technologia jest zła (bądź służy do oglądania kotków w
Internetach) – i mówię to ja, który jest wielkim przeciwnikiem
nowoczesności.
A sam Kanion Zagubionych, Canon de Los
Perdidos, naprawdę warto odwiedzić – nawet z nami, bo, chociażby,
wiemy jak się tam nie zgubić.
Poprzednie części przygody: pierwsza, druga.
A za tydzień wizyta w nieodległej pustynnej oazie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz