Tłumacz

12 marca 2021

Kanion Zagubionych cz. 3

    Nic nie wskazywało, że po kilku godzinach jazdy naszym oczom ukaże się przeogromna rozpadlina, będąca efektem działania miejscowej okresowej rzeczki.

Kanion Zagubionych

    Kanion Zagubionych wyłonił się bowiem całkowicie z Nienacka znienacka (do dziś nie wiem, gdzie znajduje się ów Nienack; brzmi jak miasteczko na Mazurach). Najpierw jechaliśmy przez seriry i hamady (to typy pustyń – odpowiednio: żwirowa i kamienista; ergów, pustyń piaszczystych, po trasie nie było zbyt dużo) a potem nagle bęc. Kanion.

Kanion Zagubionych

    Zdjęcia chyba nie oddają wielkości i monumentalności tego nieznanego do niedawna dzieła przyrody – ale i tak wrzucę kilka, tak, żeby – kiedy/jeśli minie już panika koronawirusowa (która przecież dopadła mnie w Peru – dwa lata po tym jak my dopadliśmy kanion) – zachęcić do odwiedzenia Ameryki Łacińskiej.

Okresowa rzeka
Wieczór nad kanionem

    Zauroczeni – jako jedni z pierwszych Polaków – podziwialiśmy kanion. Podziwialiśmy też zachód słońca. A na tych szerokościach geograficznych wiecie – zachód słońca trwa dosłownie chwilę. I robi się ciemno – zwłaszcza w miejscach, gdzie nie ma cywilizacji. A muszę przypomnieć, że znajdowaliśmy się na środku pustyni. Co prawda brak zanieczyszczenia okolicy światłem sprawiał, że wspaniale można było obserwować gwiazdy – jakże inne niż nasze – południowego nieboskłonu, ale nie wszyscy współpasażerowie podzielali mój entuzjazm na widok Krzyża Południa (zwłaszcza, że zanim się pojawił w ostatnich promieniach słońca pojawiły się też urubu czarne – takie małe, bardzo popularne, sępy; przysiadły na pobliskiej skale jakby na coś czekały...).

Zachód słońca i urubu

    Wyszło bowiem na to, że miejscowi mieli – tu się nie ma co dziwić, byli w końcu miejscowymi – rację. Nie ma co ruszać do Kanionu Zagubionych koło południa (później – następnym razem – wyruszaliśmy już bardzo wczesnym rankiem), bo trudno będzie zdążyć z powrotem przed zapadnięciem ciemności.
    W końcu jednak wsiedliśmy do busika i ruszyliśmy w drogę powrotną – przez nocną pustynię (na szczęście nie zaczęliśmy jeszcze marznąć – kiedy wędrowałem po pustyni w Afryce miałem na sobie kurtkę i polarową czapkę, a mimo to nie było mi za gorąco; takie są uroki pustyń, nie ma co). Mimo to morale części grupy wyraźnie spadło. Bali się, że będziemy musieli nocować na bezludziu bądź – jak chciała nazwa kanionu – zgubimy się wracając. Dla rozładowania atmosfery opowiedziałem podróżniczą anegdotkę, zasłyszaną u pana Cejrowskiego: jak to pewnego razu musiał świecić latarką na drogę, bo samochód którym jechał nie miał świateł. Haha, hihi, atmosfera została rozładowana. Gdy nagle Javi – nasz peruwiański przyjaciel, osoba niewielkiego ciała i wielkiego serca, serdeczny borachito (pijaczynka - określenie to w Peru nie jest nacechowane tak negatywnie jak u nas) i szaman (albo chociaż preparator psychodelicznych napojów – terminowałem u niego, więc zwijcie mnie uczniem czarnoksiężnika) – który siedział obok kierowcy odwraca się i mówi:
    - Ej, nie macie może latarki? Bo trzeba świecić po okolicy, żeby kierowca nie zgubił drogi.
    Jak słusznie się domyślacie – dopiero co odbudowane morale upadło na łeb na szyję niczym gospodarka kraju socjalistycznego. Busik bowiem nie posiadał długich świateł – a poza tym pomysł, by za pomocą latarki wyszukiwać – na przykład na horyzoncie – charakterystycznych znaków terenowych był niczym rodem z dzieł Lenina. Średni.
    Wyglądało, że jednak się zgubimy i będziemy musieli spać w niewielkim busie na środku niczego (za to pod przepięknymi gwiazdami). Gdy wtem...
    - Adamas – zapytał Janek – Zaznaczałeś może trasę na GPS?
    - Zaznaczałem – odpowiedziałem.
    - Czyli możemy jechać po śladach na urządzeniu? - Janek szybko przekazał tą nowinę kierowcy.
    - Możemy – potwierdziłem – Chyba, że – tu dramatycznie zawiesiłem głos – Wyczerpią mi się baterie.
    W aucie znowu zapadło milczenie.
    - Nawet tak nie mów – warknął ktoś.
    Roześmiałem się, i ponury nastrój znowu minął.
    - Żartowałem. Zresztą i tak jakby co mam zapasowe.
    Dalsza droga przebiegała już w miarę sprawnie – co chwila rzucałem tylko "prawo, lewo, prosto". Raz tylko się lekko zakręciliśmy – kiedy kierowca (odezwał się latynoski maczoizm) stwierdził, że stąd to on już zna trasę, i nie muszę mu podpowiadać. Po kilku kilometrach, kiedy nasza trasa znacząco się już różniła od tej zapisanej na urządzeniu trafiliśmy na typowy pustynny most nad prawdopodobnie kolejną (albo tą samą) okresową rzeką. Wtedy kierowca zawrócił – i już do samego Ocucaje jechaliśmy "po GPS-ie".
    I dojechaliśmy – kierowca podrzucił nas nawet do samej Iki (czyli najbliższego miasta wojewódzkiego). Potem było wiele radości i klepania się po plecach – bo przecież przygoda skończyła się szczęśliwie.

Pustynne życie

    Wniosek – nie każda nowoczesna technologia jest zła (bądź służy do oglądania kotków w Internetach) – i mówię to ja, który jest wielkim przeciwnikiem nowoczesności.
    A sam Kanion Zagubionych, Canon de Los Perdidos, naprawdę warto odwiedzić – nawet z nami, bo, chociażby, wiemy jak się tam nie zgubić.

Poprzednie części przygody: pierwsza, druga.

A za tydzień wizyta w nieodległej pustynnej oazie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...