Tłumacz

21 stycznia 2022

Przedbobony

    W poprzednim wpisie – o Złej Czarownicy i Chatce na Kurzej Łapce, znaczy o wiatrakach – pojawiło się słowo: przedbobon (możliwe, że wymyślone przez wybitnego tłumacza pana Piotra W. Cholewę – o tym, że złe tłumaczenie jest złe i odbiera radość z czytania książki pisałem już przy okazji megalitycznych teorii spiskowych) – a oznaczające przesąd, który jest prawdziwy, w przeciwieństwie do zabobonu, czyli przesądu, który prawdziwy nie jest i który nie ma oparcia w naukowych faktach. Wbrew pozorom przedbobonów jest całkiem dużo – choć w powstawanie ich czasami wkład ma magia.
    Znaczy: nie taroty, zaklęcia i inne bzdety, a pewien proces kulturowy opisany przez nieocenionego Jakuba Jerzego Frazera jako "magia sympatyczna". Polega to na tym, że człowiek przypisuje podobne właściwości podobnym przedmiotom – często było to (i jest) wykorzystywane w medycynie ludowej. Najczęściej magia sympatyczna w medycynie działa na zasadzie efektu placebo (czyli wiary w to, że lek pomoże), bardzo rzadko faktycznie takie lekarstwa okazują się skuteczne. Najbardziej znanym efektem stosowania magii sympatycznej jest przetrzebienie stad nosorożców – ich "róg" znajduje bowiem zastosowanie w tradycyjnej medycynie Dalekiego Wschodu jako lek na potencję: skoro róg sterczy, to i rożek kuracjusza powinien po zażyciu sztywno stać... Frajerzy płacą grube miliony yuanów czy innych miejscowych walut za coś, co jest w uproszczeniu zmielonym naskórkiem, wzwód nie następuje, a nosorożce giną. Znaczy – w tym wypadku to zabobon jest.
    Ale wracajmy do przedbobonów. We wpisie będzie zaledwie o kilku, w końcu nie jestem jakimś pogromcą mitów, żeby tropić wszystkie przesądy i sprawdzać, czy są przed- czy zabobonami.
    Na początek pająki.

Pająk, niekoniecznie z Polski

    Dlaczego? No, lubię pająki (kiedyś nawet zjadłem – i to świadomie, a nie przez sen jak większość z nas; tak swoją drogą ciekawe, czy z tym jedzeniem pająków w czasie spania to przedbobon), poza tym na blogu już gościły, we wpisie o dżungli amazońskiej, więc i zdjęcia już są.
    Otóż znany przesąd dotyczący tych czarownych stworzeń brzmi: jak zabijesz pająka to będzie padać deszcz. Uwaga: jest to przedbobon. Znaczy się – prawda.
    Co prawda fizycznie niemożliwym jest, żeby śmierć niewielkiego stworzonka miała wpływ na ruch mas powietrza i układ frontów atmosferycznych, ale... W naszym klimacie pająki są stworzeniami niezbyt dużymi (największe polskie pająki to bagniki: żyją nad akwenami wodnymi i potrafią biegać po powierzchni wody, tak jak nartniki; wyglądają jak pospolite w domu kątniki, ale są większe – oraz gryzą; nie, oczywiście nie są jadowite, niemniej znajomy kiedyś usiadł na takim bagniku, i przez tydzień nie siadał potem wcale), więc nie zwracamy na nie uwagi. Ale gdy spada ciśnienie atmosferyczne te zwierzątka, podobnie jak muchy czy komary, są przez hektopaskale przygniatane (latające nisko jaskółki zwiastują deszcz bo ich ofiary, ów hmyz, w czasie niżu barycznego znajduje się bliżej gruntu) i pojawiają się w naszym najbliższym otoczeniu (tak, to siedzą sobie pod powałą – mit o pająkach sprowadzających deszcz powstał, gdy mieszkaliśmy w drewnianych domach pełnych pająków). A jak coś człowiekowi spadnie na głowę, to odruchowo robimy pac! Pająk ubity. Po chwili, w związku z nadciągającym frontem atmosferycznym, pojawiają się opady. Następnym razem to samo: pająk spadał, zostawał pacnięty, zaczynało padać. Z obserwacji można było wyciągnąć jeden logiczny wniosek: zabijanie pająków powodowało opady.

Skansen w Sanoku - miejska zabudowa drewniana

    Ogólnie pająki cieszą się u nas całkiem dobrą renomą – zwłaszcza, że nasze gatunki nie zabijają – wszak mówi się, że szczęśliwy ten dom, gdzie pająki są (chyba, że gospodarz albo gospodyni cierpią na arachnofobię). Podejrzewam, że chodzi tu o to, że na starych pajęczynach wiszących u sufitu wiejskiej chaty rozwijała się onegdaj pleśń – pędzlak – produkująca antybiotyki (penicylinę). Używanie takich zapleśniałych pajęczych sieci do robienia opatrunków wydatnie zwiększało szansę przeżycia delikwenta – czyli w domu rzadziej pojawiała się żałoba.
    Drewniane budynki (a w takich żyliśmy, kiedy pojawiały się najbardziej znane zabobony i przedbobony) pomimo wielu wspaniałych właściwości miały jedną dość nieprzyjemną cechę: były łatwopalne. Czy pański dwór, czy chłopska chata – płonęły.

Dwór szlachecki
Drewniany młyn z Ciechanowca
Zagroda szachulcowa z Pomorza Środkowego

    Owszem, można było się zabezpieczać, minimalizować prawdopodobieństwo zaprószenia ognia, ale (na przykład po zabiciu pająka) nadciągała burza. Taka z piorunami.
    Osobiście lubię burzę, opisywałem zresztą ją już na blogu, czy to w wysokich Andach, czy to powodującą powódź na Majorce, ale dla dawnych mieszkańców Polski/Europy/Świata burza była czasem niepewności – nigdy nie wiadomo było gdzie uderzy piorun.

Burza andyjska, niekoniecznie w Polsce

    A jak uderzy, to wiadomo, rozpocznie pożar. Najgorsze oczywiście były tak zwane suche burze, połączone z wiatrem. Podpalona strzecha w moment roznosiła płomienie we wszystkich kierunkach, na dodatek całkowicie bezładnie. Mój Dziadek – strażak za młodu – niemal stracił życie walcząc właśnie z płonącą wioską. Tak, ogień był jedną z najstraszniejszych plag aż do czasu zmiany zwyczajów budowlanych i wynalezienia piorunochronu.

Wieś w skansenie w Ciechanowcu

    Zanim to nastąpiło w czasie burzy w oknach zapalano gromnicę (dla osób nowoczesnych powiem: taką dużą świeczkę), która miała ochronić przed uderzeniem pioruna. Zabobon? Niekoniecznie. Wieloletnie obserwacje dowiodły, że piorun nigdy nie uderza w otwarty ogień – znaczy w ognisko. Więc skoro – tu wkracza magia sympatyczna cała na biało – nie uderza w duży płomień, to w mały płomyczek świecy też nie powinien. Proste. A czemu nie uderza, ktoś spyta. Tu przydadzą się wiadomości z dziedziny fizyki – nie jest to moja mocna strona, więc powiem w skrócie: piorun powstaje na powierzchni ziemi, kiedy zgromadzi się odpowiedni ładunek (cząsteczki – przynajmniej ich część, na przykład woda – tworzące powietrze są dipolami, mają ów ładunek elektryczny; są spolaryzowane). Ten ładunek tworzy połączenie ze spolaryzowanymi cząsteczkami w chmurze otwierając kanał, przez który wraca potężne wyładowanie elektryczne, błyskawica (przepraszam pana profesora od fizyki za ten opis; biedak kończył Uniwersytet Łomonosowa, a tu Jego uczeń takie rzeczy wypisuje). Płomień zmienia polaryzację powietrza, więc "wiadomość" do chmury z tego miejsca nie zostaje wysłana, więc "odpowiedź", błyskawica, także się nie zdarzy. System działa.
    Czy jednak niewielki płomień świecy rzeczywiście chronił przed piorunem – trudno powiedzieć. Raczej nie, niemniej jeśli jakaś chałupa spłonęła mogło nie być dowodów na to, że ktoś palił w środku gromnicę. W domach, które przetrwały świece płonęły na pewno – więc...
    Swoją drogą polaryzację powietrza zmieniało też bocianie gniazdo – chaty z tym olbrzymim ptasim domem paliły się dużo rzadziej. Może to jest przyczyną postrzegania bociana białego jako symbolu szczęścia oraz dostarczyciela dzieci – w chatach, które spłonęły siłą rzeczy dzieci być nie mogło. Możliwe jednak, że ten przesąd – o bocianie przynoszącym dzieci – związany był z cyklami życiowymi Człowieka i ptaka. Mimo, że nasz gatunek nie ma typowej rui (kobiety są płodne cały czas, na dodatek nie afiszują się tym zbytnio, podczas gdy u naszych krewnych czas owulacji zaznacza się bardzo wyraźnie – jest za to krótszy) najwyższe libido mamy pod koniec lata – najwięcej dzieci rodzi się więc wtedy kiedy bociany karmią także swoje pociechy. Ten przesąd może więc być przedbobonem.
    Bo dzieci znajdowane w kapuście to raczej zabobon.


EDIT: znajomy mi podpowiedział, że pojawiające się w książce "Bogowie, honor i Ankh-Morpork" słowo "przedbobon" mogło mieć trochę inne znaczenie - ale sprawdźcie sami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Jadłoszyn

     Do leżącego na pustyni miasteczka Nazca przyjechałem nad ranem – czyli właściwie w nocy: jesteśmy w tropikach, wschody i zachody Słońca...