Tłumacz

11 lipca 2025

Ser

    I trafiłem do niewielkiego holenderskiego (prowincja Holandia Południowa) miasteczka zwanego Gouda. Słynie ono z olbrzymiego gotyckiego kościoła ze wspaniałą kolekcją oryginalnych kilkusetletnich wiraży. I poza tym właściwie niczym się nie wyróżnia.
Kolekcja witraży in situ w kościele św Jana w Goudzie
    Przynajmniej na co dzień, bo od wiosny do jesieni co czwartek na głównym placu miasta, między ratuszem a miejską wagą, odbywa się słynny targ serowy. Sprzedaje się tu produkowany w okolicy ser zwany goudą. Zwany tak w Polsce, bo prawidłowa wymowa nazwy tego niderlandzkiego miasta to hałda – z takim h jakby się chciało kogoś opluć. Ale bądźmy szczerzy: gdy ktoś idzie u nas do gieesu powie "dziesięć plasterków goudy proszę", a nie "możecie mi ukroić dziesięć plastrów sera w typie hałdy". Ekspedientka pewnie popatrzyła by na takiego delikwenta, i rzekła, że hałdy to na Śląsku koło kopalni są (jeśli chodzi o homonimy, gołdą określana jest w Łodzi podła wódka kupowana na melinach).

Kanały Goudy, kiedyś służące do transportu mleka i serów
    Akurat traf chciał – i był to rzeczywiście przypadek – że trafiłem do Goudy w pierwszy kwietniowy czwartek, gdy akurat zaczynały się tegoroczne serowe targi. Ha! U mnie w mieście, we Warcie, równie wiekowe, jak nie starsze, targi (ogólne, nie tylko spożywcze, szwarc, mydło i powidło) odbywają się w każdy czwartek, bez względu na porę roku (wyjątkiem jest Boże Ciało i – co kilka lat – Boże Narodzenie).

Waga miejska w Goudzie
    Niemniej miasteczko na tych odbywających się od setek lat zgromadzeniach straszne zyskiwało. Zresztą W. Sz. Czytelnik wie, że lubię takie imprezy. Do tego można było zobaczyć metody dobijania targu między farmerem ser przywożącym a lokalnym sprzedawcą. Targowanie polega tu na głośnym przybijaniu piątek, i jest to proces dość sformalizowany (tak jak onegdaj opijanie transakcji na targach w Księstwie Sieradzkim; zwyczaj umarł, bo nikomu nie chce się od nowa wyrabiać prawa jazdy). Ale atrakcja jest.

Targowanie
    Zresztą Holandia – Niderlandy – znane są z produkcji sera. Podobnie jak Szwajcaria (emmentaler, gruyere), Włochy (grana padano, parmezan) czy Francja (comte), które to kraje wyprzedzają Polskę pod względem ilości produkowanego sera (nie wyprzedza Polski Norwegia, z tym genialnym karmelowym w smaku serze brunost; prawdziwy gastryczny orgazm). Pech chce, że tam nie było sowieckiej okupacji, można było rozwijać produkcję lokalną, do tego dochodzi brutalny marketing (wmawiający, że taka mozarella jest mimo gumiastej konsystencji smaczna) i mamy setki odmian gatunkowych sera. U nas takim serem jest słupski chłopczyk (Stolper Jungchen, taki w typie camemberta), produkowany do 1945 roku na Pomorzu. Powojenne próby wznowienia produkcji okazały się nieudane (tym bardziej, że prawo do technologii obecnie należy do bawarskich Niemców), i mimo ogromu produkcji wytwarzamy właściwie tylko kopie zachodnich typów sera (malkontenci wymienią pewnie gołkę, ser bałtycki albo – wysoce przereklamowany – oscypek; radamer jest klasa). A przecież – w ujęciu historycznym – najstarsze ślady produkcji sera (mające jakieś 7500 lat; pono był to gumiak w typie mozarelli, choć nie z bawolego pewnie mleka) znaleziono na Kujawach. O kwitnącej cywilizacji Kapeelów i ich żalkach pisałem na blogu wielokrotnie zresztą.

Gruyeres
Słupsk
Pozostałości po kujawskich serowarach sprzed 5500 lat
    Najstarszy ser natomiast znaleziono w Chinach – na mających jakieś trzy tysiące lat mumiach. Czemu zamiast zjeść ser posypywano nimi zwłoki nie wiem, może dlatego, że odmiana mongoloidalna Człowieka nie jest – w przeciwieństwie do europoidów – przystosowana do trawienia laktozy (nie wiem jak negroidzi i kromanioidzi). My wolimy ser jeść (mimo tego, że część serów pachnących zawiera te same drobnoustroje które odpowiadają za zapach stóp). W końcu nawiewającego z Paryża Ludwika XVI złapano, gdyż zamiast uciekać musiał dokończyć swój ser. Możliwe, że był to brie, zwany księciem serów (i którego to księcia, jako jedynego, miał nie zdradzić de Talleyrand, znana postać tej ohydnej Wielkiej Rewolucji Francuskiej i późniejszej Napoleoniady oraz Restauracji). Ja wolę te zakażone niebieską pleśnią, w stylu roqueforta (są i u nas - rokpol czy lazur).
Gdyby Ludwik XVI znał zapiekankę z serem mógłby nie stracić głowy
    Jako ciekawostkę można dodać, że Droga Krzyżowa wiodła przez Dolinę Tyropeonu (czyli Serowarów) – wychodząc ze starego miasta wprost w to obniżenie terenu Jezus upada po raz pierwszy, a rozpoczynając wdrapywanie się na Golgotę musi pomóc mu Szymon z Cyreny.
Via Dolorosa - pierwszy upadek, gdy Pan Jezus schodzi w Dolinę Tyropeonu
    Ser bowiem się warzy – czyli zsiadłe mleko (ten cudowny produkt nabiałowy, gdzie indziej zwany kefirem bądź jogurtem) trzeba z uczuciem podgrzać – wtedy skrzep oddziela się od serwatki i mamy twaróg. Albo biały ser - w zależności od regionu Polski.
Warsztat pracy serowara
    Kiedy dodamy doń podpuszki (czyli enzymu trawiennego z cielęcego żołądka) dostaniemy na przykład goudę – ale u mnie w domu konsumuje się go w formie pierwotnej. Na przykład jako gziczka – czyli coś, co w Wielkopolsce jest gzikiem (z pyrami czyli ziemniakami czyli kartoflami czyli grulami czyli bulwami) a gdzie indziej można nazwać twarożkiem: do sera dodaje się śmietany – może być zebrana z tego zsiadłego mleka które stać ma się serem – cebuli, soli, pieprzu i innych dodatków, jak szczypiorek czy rzodkiewka. Ja lubię. A jeszcze bardziej lubię serwatkę – strasznie mnie smuci, że u nas w sklepach praktycznie nie da się jej dostać, a w takiej Bośni (oraz Hercegownie) jest w każdym niemal gieesie. Nie wiem, czy to Unia E***pejska przypadkiem nie zakazuje. Będąc na Bałkanach korzystam z tamtejszej wolności pełnymi garściami. W Polsce spotykam serwatkę od wielkiego dzwonu, kiedy robię ser. I jeśli przypadkiem nie uda mi się całej wypić to służy do produkcji białej polewki – jednej z tradycyjnych polskich zup śniadaniowych (o biermuszce pisałem przy okazji historii o kanonizacji piwa). Oto serwatkę podgrzewa się, zagęszcza mąką (można i śmietany dodać), i konsumuje wraz z białym serem i ziemniakiem. To najprostsza wersja, są i bogatsze, ale taką robiło się u mnie w domu. Piękna sprawa.
Biała polewka na serwatce

4 lipca 2025

Bombardowanie

    Był 11. maja 1940 roku. Kilka dni wcześniej wojska niemieckie przekroczyły granice Królestwa Niderlandów i, choć Holendrzy próbowali stawiać opór, chwacko posuwały się naprzód. Niderlandzki rząd początkowo odmawiał jakichkolwiek negocjacji, ale po usłyszeniu komunikatu iż setka teutońskich bombowców leci na Rotterdam głośno zawołał: "Negocjujmy warunki kapitulacji". Niemieckie bombowce tym okrzykiem się nie przejęły (według legendy 2/3 floty nie zauważyło flary wzywającej do powrotu na lotnisko), Rotterdam został zniszczony (zginęło jakieś 1000 osób), a Niderlandy poddały się. Dziś, w centralnym punkcie miasta, podle Muzeum Morskiego, stoi statua upamiętniająca to tragiczne wydarzenie.

Pomnik Rozdarte Miasto
    Swoją drogą taka sobie, zresztą W. Sz. Czytelnik zna moje zapatrywanie na sztukę nowoczesną.
Dom z sześcianów
    W każdym razie Rotterdam – dziś największy w Europie i trzeci na Świecie port morski – został zrównany z ziemią. Bombardowanie i niszczenie miast nie jest oczywiście czymś nowym, w poprzednim wpisie było o Brukseli, której to centrum zaorane zostało swego czasu przez francuską artylerię. Pozostaje kwestia odbudowania tkanki miejskiej. Grote-Markt jest przepiękny i wpisany na Listę Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, Rotterdam zaś...
Port w Rotterdamie
Kanały w centrum miasta

Odbudowana Bruksela

    Na powyższych zdjęciach można sobie porównać. Ohydne blokowisko w stylu amerykańskich metropolii, całkiem bez duszy. Nawet te budynki, których stan zniszczenia pozwalał na odbudowę też są jakieś nie takie.

Szczątki rotterdamskiej starówki
    A reklamowana jako Kaplica Sykstyńska Holandii (bo Rotterdam leży zarówno w Niderlandach, jak i w Holandii, w przeciwieństwie do Amsterdamu, Południowej) hala targowa (spełnia także funkcje mieszkalne, taki postmodernizm) jest zwykłym centrum handlowym z bohomazem u sufitu. Pomysł przyrównania Wygnania z Raju pędzla Michała Anioła Buonarottiego do papryk, bakłażanów i gąsienicy pazia królowej mógł narodzić się tylko w społeczeństwie ograbionym z poczucia estetyki. Znaczy: nowoczesnym.
Hala targowa
    Bombardowanie Rotterdamu, tragiczne w skutkach, zmieniło także zapatrywania Aliantów na działania wojsk niemieckich. Do tego momentu brytyjskie (głównie) bombowce zrzucały na miasta Rzeszy ulotki propagandowe nawołujące do zaprzestania działań wojennych czy szkalujące przywódców zwycięskiego państwa. Naprawdę, musiało to mieć olbrzymi psychologiczny efekt. A przynajmniej wpływ na pękające ze śmiechu przepony Niemców, en masse stojących przy swoim zwycięskim Führerze i potężnym Wermachcie. Opowiastki o nazistowskim ruchu oporu to powojenna projekcja, mająca na celu wybielić Niemców – którzy przecież w latach II Wojny Światowej nic nie wiedzieli o własnych zbrodniach, pewnie byli na wakacjach.

Miejsce po Kancelarii Rzeszy w Berlinie

    Kumulacją alianckich bombardowań Rzeszy był chyba nalot na Drezno – niebronione miasto, dziś odbudowane, także zostało zniszczone. Ktoś powie, że była to zbrodnia wojenna. Cóż, może mieć rację, ale zapomina, że była to odpowiedź na niemieckie ataki na niebroniące się miasta. Zresztą Drezno nie było jedyne (z większych niemieckich miast tylko łużycki Zgorzelec przetrwał wojnę bez szwanku; ostatnio anonimowy darczyńca zafundował miastu rewitalizację starówki).

Drezno
    Zastanawia mnie – widząc reakcję po bombardowaniu Rotterdamu – co alianci robili kilka miesięcy wcześniej, kiedy Luftwaffe zrównało z ziemią Wieluń, miasto otwarte i niebronione (do dziś ta zbrodnia nie istnieje w świadomości Zachodu, nikt nie namalował wieluńskiej Guerniki).

Fundamenty wieluńskiej fary, zniszczonej w bombardowaniu 1. Września 1939

    Kilka tygodni krwawych bombardowań Warszawy zaowocowały konferencją w Abbeville i typową felonią – czyli zdradą sojusznika w obliczu agresji wspólnego wroga. Ucieczki z pola walki, znaczy się. Starówka warszawska wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO została jako przykład dokładnej odbudowy miasta. Nie byłoby tego wpisu, gdyby nie wspominana zdrada sojuszników.

Resztki Pałacu Saskiego w Warszawie - nieodbudowanego

    Co właściwie nie powinno dziwić. Każdy patrzy swego. I będzie patrzył. Zwłaszcza, że – w przeciwieństwie do państw wyrosłych na gruzach imperium Karola Wielkiego – nie mamy z Zachodem przesadnie wspólnej historii. Nadal jesteśmy dla nich miejscem ubi sunt leones. Do tego nie potrafimy pokazać im naszych zasług dla ochrony kontynentu, bo nie umiemy – mam nadzieję, że z głupoty, a nie z premedytacji – w politykę historyczną.

Okopy z czasów Bitwy Warszawskiej 1920 roku

    Czasy zdają się nadchodzić ciężkie, więc może warto się zastanowić, czy mądrym jest opierać się na krajach, które nami systemowo gardzą, i które już raz (ba, żeby tylko) nas zdradziły. Moim zdaniem owszem, wchodźmy w sojusze, ale nie ufajmy. I sami troszczmy się o siebie, bo nikt inny tego nie zrobi. Nie przejmujmy się też zapatrzonymi w Zachód ojkofobami.

Symbol okupacji Polski

    A. Jeszcze jedno. Arthur "Bombowiec" Harris, brytyjski wojskowy atakujący z powietrza niemieckie miasta, za cel wybrał akurat to związane z władcami Polski. Paranoik powiedziałby, że to nie przypadek.

27 czerwca 2025

Miara upadku

    Pierwszy raz w Brukseli byłem wiele lat temu, choć już po przystąpieniu (przy moim gorącym sprzeciwie wyrażonym w referendum akcesyjnym) Polski do tworu zwanego Unią E***pejską (netykieta wymaga, by wyrazy obelżywe wykropkowywać), powstającego właśnie z przekształcenia Wspólnoty Europejskiej. Spacerując po belgijskiej stolicy w końcu zadreptałem i pod Europarlament, przeniesiony tu ze Strasburga z powodu nadmiaru darmozjadów posłów.
Parlament Europejski
    Nie będę ukrywał, że architektura owego zgromadzenia mnie zachwyciła. Nie zrobiła tego. Ot, taka większa szklarnia. Dużo większe wrażenie zrobiły na mnie okoliczne dzielnice. Architektonicznie nieco przypominały Łódź (delikatnie skrzyżowaną z Gdańskiem) – w końcu oba miasta leżą na Europejskim Szlaku Architektury Secesyjnej (razem z takimi tuzami art-noveau jak Barcelona, Wiedeń czy Ryga), choć uczciwie trzeba przyznać, że dzieła Landau-Gutentegera i Landego, w przeciwieństwie do prac Victora Horty nie zostały docenione przez UNESCO. Trochę bardziej też się sypią.
Łódzka secesja
    W każdym razie oba miasta zanotowały gwałtowny rozwój w XIX wieku, jedno jako główny ośrodek przemysłowy Imperium Rosyjskiego, drugie jako stolica nowopowstałego Królestwa Belgii. Ale ad rem: wszedłem w te, zdawałoby się, leżące w sercu Europy dzielnice, i spotkał mnie szok kulturowy. Oto nagle – pomijając architekturę – przeniosłem się do Afryki Północnej. Albo na Bliski Wschód. Pojawiły się tamtejsze tradycyjne stroje, sklepiki z opisami w alfabecie arabskim (czasem też po francusku – oryginalnie leżąca w Brabancji Bruksela była niderlandzkojęzyczna, ale jako, że Belgia została krajem frankofońskim szybko zmienił się profil językowy stolicy; dwujęzyczne tablice w mieście to tylko kurtuazyjny układ w stronę mających silny ruch separatystyczny Flamandów). Byłem lekko skonsternowany – a było to prawie dwadzieścia lat temu. Dopiero po latach człowiek dowiedział się, że władze belgijskie pozwoliły na powstanie takich gett i nie ingerowały w ich życie – w zamian za co kraj miał być wolny od zamachów terrorystycznych. Międzykulturowe Gentelmens's agreement sprawdza się niezwykle rzadko (o ile w ogóle), więc i w Belgii wojna cywilizacji w końcu przyniosła ofiary (choćby zamach na lotnisku w Charleroi), i do imigranckich dzielnic, takich jak Molenbeek w końcu wkroczyły belgijskie służby. Było już jednak trochę za późno.
Bruksela
    I tak chodziłem sobie po tej Brukseli, zwiedzałem, podjechałem do przeuroczej Brugii, trafiłem na imprezę techno (nie to, żebym uznawał tego typu rozrywkę – po prostu bilet był tańszy niż jakikolwiek nocleg, a jako biedny student liczyłem wtedy każdy grosz; kolega zaproponował taką alternatywę; impreza była w starej fabryce, wzięto nas za dilerów, spotkaliśmy Belga z niemieckojęzycznej części kraju, którego babcia była Polką – umiem po polsku, chwalił się chłopak, Babcia woła do mnie: ty szwynio – długo by opowiadać, a jeszcze jakiś niepełnoletni przeczyta), zwiedziłem piękną gotycką katedrę (naprawdę, całkiem, całkiem – pod wezwaniem Michała Archanioła, patrona Brukseli, i świętej Guduli, średniowiecznej księżniczki) aż wreszcie trafiłem na główny plac starej Brukseli.

Katedra śś Michała Archanioła i Guduli
    Ów centralny plac zwie się, w zależności od języka La Grand-Place lub Grote Markt. Więc tak sobie szedłem, wyjrzałem zza węgła i stanąłem jak wryty. W słońcu kamienice (odbudowane po francuskim bombardowaniu w końcu XVII wieku) aż lśniły od złota, a cudowny ratusz – wzór dla XIX-wiecznej architektury neogotyckiej – onieśmielał. Zaprawdę, słusznie UNESCO uczyniło wpisując go na swoją Listę Dziedzictwa Ludzkości.

Wielki Plac z ratuszem
Dom Królewski
Pozłacane kamienice
   
Chociażby tylko po to warto było odwiedzić Brukselę (bo lepsze pralinki, wynalezione w Belgii przecież, jadłem w Brugii, a o flamandzkich frytkach już pisałem, że wolę je na sposób holenderski). Tamtego razu odwiedziłem także inną znaną z bedekerów atrakcję miasta – Manneken Pis, sikającego chłopca. I, jak każdy, rozczarowany zostałem rozmiarem owej niewielkiej fontanny. Wtedy posążek przebrany był za coś wyglądające na rycerza Jedi, gołego zobaczyłem wiele lat później.

Sikający Chłopczyk
    Modernizm i nowoczesność w Brukseli uderzyły znacznie wcześniej niż w Polsce, więc już w latach 80-tych zeszłego stulecia dobudowano także sikającą dziewczynkę (obecnie jest jeszcze pies), co chyba nie jest przesadnie udanym pomysłem. Sikający chłopiec jest bowiem zjawiskiem dość frywolnym, natomiast goła dziewczynka, cóż... Sami sobie dopowiedzcie.

Sikająca Dziewczynka
    Co zaś się tyczy rzeczy nieprzyjemnych – odwiedzając ostatnio Brukselę z grupą młodzieży także trafiłem pod Parlament Europejski (podjechaliśmy autokarem, nie trzeba było dreptać po ościennych ulicach). Wysiedliśmy. I w owo piękne przedpołudnie przywitał nas straszny swąd szamba. Ktoś powie: cóż, zdarza się, w każdym mieście może wywalić kanalizacja (a w Warszawie to nawet często – i nie mówię o zrzucie ścieków do Wisły), stąd ten zapach. I zapewne ten ktoś miałby rację. Widząc jednak kolejne skandale korupcyjne w Unii E***pejskiej, działania tamtejszych instytucji wymierzone w suwerenne państwa członkowskie, poziom intelektualny większości europosłów można było sobie pomyśleć: nie ma przypadków, są znaki.

Efekty wprowadzania socjalizmu - kościół farny w Kostrzynie nad Odrą
    W końcu musi to upaść.

20 czerwca 2025

Mała Francja

    Wyniosła wieża strasburskiej katedry, krajobrazowa dominanta północnej Alzacji zdaje się być axis mundi tej pogranicznej krainy. Wyrasta ona ponad uporządkowaną niemiecką starówką, taką jaką znamy z naszych, lokowanych na prawie magdeburskim średniowiecznych miast. Jest bowiem w swym początku Strasburg miastem na wskroś germańskim, choć niekoniecznie niemieckim.

Strasburska katedra
    Dobrze, zgadza się, ponad dwa tysiące lat temu było tu celtyckie oppidum (miasteczko, znaczy się; gród), zajęte następnie przez Rzymian i wcielone do potężnego Imperium. Nawet dzisiejsza nazwa, niemiecka, odnosi się do skrzyżowania rzymskich dróg przy których antyczne Argentoratum się bogaciło. Potem Strasburg znalazł się w samym sercu ziem Franków. Nie jest stąd daleko do Akwizgranu, do Reims także nie ma hektara. Kiedy Imperium Karola Wielkiego rozpadało się na trzy części właśnie tutaj dwóch młodszych wnuków – Karol Łysy i Ludwik Niemiecki – przysięgli pokonać Lotara, najstarszego z braci, dzierżącego tytuł cesarza Franków. Tekst owej przysięgi strasburskiej spisano w dwóch językach używanych w imperium: starofrancuskim i starowysokoniemieckim. Zarówno dla Francuzów, jak i dla Niemców jest więc Strasburg miejscem narodzin ich języków (dla tych pierwszych dodatkowo miejscem powstania Marsylianki – zwanej tak dla zmyły, oficjalna nazwa to Pieśń wojenna Armii Renu). Rok później w nieodległym Verdun (tym samym, gdzie ponad 1000 lat później toczyły się krwawe walki w czasie Wielkiej Wojny) bracia się dogadali, tworząc zalążki dzisiejszej Francji i Niemiec. Ziemia pomiędzy, Królestwo Lotara, Lotharii Regnum, Lotaryngia, pas ziemi od Lombardii po Fryzję przez następne jedenaście wieków było kością niezgody pomiędzy wyżej wymienionymi. Sama Alzacja przez ostatnie 150 lat zmieniała przynależność państwową co najmniej 4 razy.

Miejsce spoczynku Karola Wielkiego w Akwizgranie

    Sami Alzatczycy mieli z tego powodu trochę przegwizdane. Dla Francuzów byli Niemcami, dla Niemców ich dialekt/język był niezrozumiałym bełkotem. Taka dola pogranicza.

Ulice starego miasta
    Jedną z atrakcji Grande-Ile de Strasbourg, starego miasta, jest dzielnica Mała Francja. Starówka wpisana jest na List Światowego Dziedzictwa UNESCO, więc nie ma co ukrywać: gdy przybyłem do Strasburga od razu podreptałem w tamtą stronę. Cóż – czy ta część miasta wyglądała jakoś bardzo małofrancusko?
Mała Francja
    Nie powiedziałbym. Ot, typowe alzackie miasteczko, położone nad kanałami i zabudowane domkami z szachulca (nie mylić z murem pruskim – w murze pruskim drewniany szkielet wypełniają cegły, w szachulcu słoma i glina). Taka szkieletowa zabudowa jest urocza, ale żeby od razu małofrancuska, to bym nie powiedział. Obrazu Małej Francji dopełniały fortyfikacje Vaubana (Ludwik XIV zajął miasto w końcu XVII wieku i kazał fortyfikować; po Wielkiej Wojnie budowano tu słynną oraz horrendalnie drogą – i w końcowym rozrachunku nieużyteczną – Linię Maginota).
Colmar
Miluza
    W tej jakże uroczej nazwie La Petite France (po alzacku Französel) musi więc chodzić o coś innego. Zwłaszcza, że w oryginale była to dzielnica zamieszkana przez garbarzy – znaczy nie była to najlepsza część miasta.
Gildia Garbarzy
    Trochę człowiek poszperał, i okazało się, że winni tej nazwy są marynarze wraz z Kolumbem odkrywający Nowy Świat. Może i zarazili Indian ospą, ale w zamian dostali bladego krętka (zagadkowe zmiany kostne odkryte w jednym ze szkieletów w Pompejach mogą jednak sugerować, że bakteria nie była endemiczna dla Ameryki; albo że w Starożytności też pokonywano Atlantyk). Czyli zarazka powodującego kiłę. Ta przenoszona drogą płciową choroba w Europie znana była pod różnymi nazwami – pokazującymi drogę rozprzestrzeniania się mikroba po Starym Kontynencie. W Anglii nazywano ją hiszpańską chorobą. We Francji zwano angielskim przymiotem, w Rzeszy Niemieckiej (i u nas, choć spotykano też nazwę niemieckiej choroby) francą. Moskwiczanie mówili polska choroba. I właśnie forma franca, francuska choroba, dała obecną nazwę temu uroczemu zakątkowi starego Strasburga. Jako, że miejsce miało i tak słabą reputację właśnie tam umiejscowiono hospicjum dla osobników nieszanujących się seksualnie i zakażonych kiłą. Znaczy się: Mała Franca, a nie Mała Francja. Ale w bedekerach brzmiałoby to źle.
Mała Franca
    To jednak nie ta zakaźna choroba (można było ją dostać i od matki, jak cesarz Rudolf II, któremu kiła wrodzona nieźle gmatwała koromysły) a ta wspólna niemiecko-francuska historia sprawiła, że właśnie w Strasburgu umiejscowiono pierwszą siedzibę Parlamentu Europejskiego. Dla nas jest to miejsce jak miejsce, bo to nie nasza przeszłość, ale dla Francuzów, Niemców czy mieszkańców Beneluxu takie położenie narzucało się samo. Obecnie ta całkowicie zbędna i droga instytucja rozrosła się na tyle, że trzeba było przenieść ją w inne miejsce, do stolicy Brabancji (władcy której wcześniej tytułowali się książętami Dolnej Lotaryngii, wywodząc sukcesję od wnuka Karola Wielkiego; nasz Stanisław Leszczyński, ostatni król Lotaryngii to całkiem inna historia), i przy okazji Belgii, Brukseli. Nadal jednak pozostał w historycznej dzielnicy Lotara I.
Parlament Europejski w Brukseli
    Ku szkodzie i utrapieniu mieszkańcom Europy.

16 czerwca 2025

Coś ważniejszego

    Trener Bill Shankly zwykł mawiać, że piłka nożna nie jest kwestią życia i śmierci – że chodzi o coś więcej.

Stadion Narodowy w Warszawie

    Może dlatego kilka dni temu taką dyskusję w kraju wywołała decyzja największej gwiazdy reprezentacji o rezygnacji z gry dla Polski po tym, jak narodowy selekcjoner pozbawił go opaski kapitańskiej.
    O piłce nożnej (i o tym, co mi się w niej podoba i nie podoba) na blogu było już kilkukrotnie – wszak to najbardziej egalitarna z gier. A sam Robert Lewandowski to jeden z najlepszych graczy w historii tej dyscypliny. Duma.

Piłka nożna - gra egalitarna

    Jak wielka to jest postać, niech zaświadczy historyjka, kiedy pewnego razu poruszaliśmy się po bezdrożach wyżyn Paragwaju. Celem była – wspominana przecież na blogu – La Rosada, ruiny dawnego centrum przemysłowego tego dziś zapomnianego kraju, zniszczonego w wyniku krwawych południowoamerykańskich wojen (a konkretnie Wojny Trójprzymierza).

Ruiny zakładów przemysłowych La Rosady

    Niedaleko La Rosady znajdować się miały przepiękne wodospady (ogólnie progi rzeczne są często bardzo ładne – choć Paragwaj swoje najpiękniejsze zalał wodami zbiornika zaporowego Itaipu), więc ruszyliśmy w tamtą stronę. Próbowaliśmy na piechotę, ale w końcu złapaliśmy stopa – nie pierwszego tego dnia: po Paragwaju to częsty sposób podróżowania, aut jest mało, odległości spore, a transport publiczny, zwłaszcza lokalny, niezbyt mocno rozwinięty. Tym razem byli to pracownicy lokalnego parku narodowego (Parque Nacional Ybycui).

Droga przez Wschodni Paragwaj

    Nie byliśmy jedynymi ludźmi podróżującymi do owych wodospadów (w paragwajskiej odmianie hiszpańskiego zwanych salto - Salto Guarani). Przed nami po błotnistej, pokrytej rdzawym błotem gleb laterytowych toczył się autobus. Gimbus właściwie. Pełen paragwajskich dzieciaków wrzeszczących do siebie głównie języku guarani, w którym porozumiewa się większość mieszkańców.
   Jakie było nasze zaskoczenie – i radość – gdy któryś z dzieciaków (dziewczynka) biegała w koszulce FC Barcelona z nazwiskiem Lewandowski. W paragwajskiej głuszy. Wielka sprawa.

Salto Guarani w porze suchej
    Przypominam – w Ameryce Południowej, gdzie futbol ma zdecydowanie wyższy status niż w Europie – bo potrafi wyciągać z biedy. Kiedy później tego dnia łapaliśmy powrotny autostop zatrzymał się właśnie ów gimbus – i rozmowa w końcu zejść musiała na tematy piłki nożnej (oczywiście nie tylko – byliśmy taką samą atrakcją dla miejscowych, jak oni dla nas).
    - Jose Luis Chilavert – chciałem zabłysnąć znajomością paragwajskich piłkarzy, a do tego bramkostrzelnego golkipera miałem wielki sentyment, skoro oni znali Lewandowskiego.
    - Roque Santa Cruz! - dodał szybko jakiś chłystek, i rzeczywiście, ten genialny drybler do dziś cieszy się w kraju ogromnym mirem.
    Z klubami sportowymi nie poszło już tak dobrze – znałem tylko Olimpię Asuncion, ale szybko zostałem doinformowany, że Olimpia to w sumie jest be, i należy kibicować innemu stołecznemu zespołowi, Libertad (a jest jeszcze Guarani, też ze stolicy). Miejscowi nie znali niestety żadnego z polskich klubów, ani Legii, ani Lecha, ani nawet Jutrzenki Warta.

Stolica Paragwaju

    A Lewandowskiego znali. Zresztą gdzie bym się ostatnio nie odwrócił, to – zwłaszcza od czasu przejścia do FC Barcelony – na trykoty naszej gwiazdy i chyba najwybitniejszego piłkarza, natknąć się można wszędzie. Szkoda więc, że tak wielki zawodnik, u krańca przebogatej kariery, stroi fochy niczym jakaś pryszczata nastolatka z krzywymi zębami. Straszna rzecz się stała, trener pozbawia go opaski kapitańskiej (umiejętności przywódcze pana Roberta są równie miałkie jak stricte piłkarskie olbrzymie), a ten się obraża na reprezentację Polski. Polski! Tym bardziej pokazując, że na lidera nie daje się niczym dowolni przedstawiciele obecnego rządu na ministerialne stanowiska.

Cam Nou w Barcelonie

    Cóż, trener pewnie wybroniłby się ze swej słusznej decyzji, gdyby nie to, że w następnym meczu reprezentacja poległa z kretesem ze średniej jakości przeciwnikiem, a poziom gry przypominał te straszne dla Polski (we wszystkich dziedzinach) lata 90-te zeszłego stulecia. Różnica jest taka, że teraz mamy graczy klasy co najmniej europejskiej, którzy jakoś w kadrze wyłączają tryb "ambicja", a wtedy po prostu była bieda.
    Przez ten tydzień okazało się też, że trener Shankly nie miał racji. Oto bowiem Niemcy (jeden z urodzonych w Polsce Niemców podobno kandyduje na opróżnione po porażce z Finlandią stanowisko selekcjonera; nie wiem, czy mieszkańcy Wielunia, celnie zbombardowanego w 1939 dzięki pomocy miejscowych Niemców byliby zadowoleni) w ramach zadośćuczynienia za zbrodnie i wielomiliardowe grabieże stawiają w Berlinie ku pamięci pomordowanych Polaków... kamień z napisem loff. Cóż, widać nie zasługujemy na reperacje.

Wieluńska fara pw św. Michała Archanioła - stan obecny

    Na te z kolei – i to żądane od Polski i Polaków – chrapkę ma pewne leżące w Azji państwo, powstałe kilka lat po wojnie, które całe swoje jestestwo opiera na rasizmie, ksenofobii i polityce historycznej. O czym, zdaje się, niedawno na blogu pisałem. Teraz też: zadarli z silniejszym, i już zgrywają poszkodowanych, podczas gdy ofiary ich własnych zbrodni jeszcze nie ostygły.

Bliskowschodnia pustynia

    "Obyś żył w ciekawych czasach" głosi stara, chińska klątwa. I rzeczywiście – są ciekawe. Także u nas w kraju, i malizna reprezentacji Polski w piłkę nożną nie jest spośród nich najgorsza (kto mnie zna i czyta czasem bloga domyśla się o co mi chodzi, a kto nie – to nie, mam tu dużo więcej apolitycznych treści). Oczywiście – piłkę nożną męską, bo żeńska, trudna w odbiorze, żeby nie rzec nudna, właśnie awansowała po raz pierwszy na Mistrzostwa Europy, a gwiazda, Ewa Pajor (także rozkwitająca w FC Barcelonie) nie obraża się na nikogo tylko robi swoje.

Zegar Kwiatowy w Genewie przystrojony z okazji kobiecych ME w piłkę nożną
    Generalnie nie jest za ciekawie. Trzeba też pamiętać, że z fizyką jeszcze nikt nie wygrał, a każda akcja powoduje reakcję.
Fontanna Wielkoluda w Bernie
    O co chodzi z tą fontanną na zdjęciu będzie na blogu, ale za jakiś czas, bo teraz udaję się (blogowo) na ziemie dawnego Lotharii Regni, dziś – nieco gnijącego - jądra Unii E***pejskiej.

Najchętniej czytane

Ser

     I trafiłem do niewielkiego holenderskiego (prowincja Holandia Południowa ) miasteczka zwanego Gouda. Słynie ono z olbrzymiego gotyckieg...