Tłumacz

25 sierpnia 2023

Fabryka tytoniu

    Znajomy zawołany palacz-nikotynista podejrzliwie spojrzał na gruby, ręcznie robiony papieros. Mimo to zapalił i porządnie się zaciągnął. Kiedy już przestał kaszleć i wypluwać płuca zapytał:
    - Coś ty mi dał?
    - Mapacho – odparłem – Papieros z mapacho, dżunglowego tytoniu.
    - Ale mocny.
Dżungla
    Cóż, rzeczywiście. Mapacho, dżunglowy tytoń, nie miał w sobie nic ze szlachetności uprawianego również i u nas Nicotiana tabacum, tytoniu szlachetnego. Jeśli chodzi o zawartość alkaloidu – nikotyny – to jest ona dużo wyższa, coś jak u naszej machorki (N. rustica). Możliwe nawet, że jest to ten sam gatunek (albo N. sylvestris, tytoń leśny), bo również śmierdzi przeokrutnie – choć oczywiście nie jest to chemiczny swąd współcześnie wytwarzanych papierosów, pełnych chemii. Nie, mapacho to naturalny odór palonych liści tytoniu. Swoją drogą nazwa rośliny i alkaloidu pochodzi od nazwiska francuskiego ambasadora w Portugalii, Jana Nicota – on to rozpropagował we Francji popularny dymek. Polska nazwa pochodzi z tureckiego, co jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że nasze mocarstwowe ambicje powinniśmy kierować na Wschód.
Ratusz w Drohobyczu
    Tu też od razu zaznaczę, że jestem przeciwnikiem palenia papierosów – wielką estymą cieszył się u mnie załatwiony przez panikę koronawirusową kultowy łódzki lokal Anna; w dawnych czasach było to jedne miejsce w centrum miasta, gdzie nie palono – ale uważam, że nie powinno się tak restrykcyjnie zabraniać i intensywnie tępić nikotynistów jak ma to miejsce w Unii E***pejskiej. Ach – przeciwnikiem jestem głównie dlatego, że tytoń śmierdzi, a pocałować palącą dziewoję to jeszcze gorzej jak wylizać popielniczkę.
    Ad rem jednak – miało być o dżunglowych używkach, to lecimy do Pucallpy, parchatego miasta nad Ukajali już przeze mnie opisywanego (ciekawostka - nazwę miasta powinno czytać się "Pukalpa", nie "Pukajpa"; jest to jeden z niewielu przypadków w języku hiszpańskim gdy "ll" czytamy jak "l" a nie jak "j" lup "ź"; w związku z tym czasem nazwę tą zapisuje się Pucal•lpa).
Ulica w Pucallpie
    Oto krocząc zatłoczonymi ulicami spotkałem prawdziwą fabrykę papierosów mapacho. Jak wyglądała? Cóż. Składała się z dwóch części. Pierwsza to była rozłożona niedaleko rynsztoka plandeka, na której suszył się rozdrobniony tytoń, Suszył, albo fermentował. Jak wiadomo, liście tytoniowe, by były zdatne do palenia należy wysuszyć a potem (albo odwrotnie, nie jest to istotne) lekko podfermentować (znaczy, podgnić). Normalnie używa się odpowiednich pomieszczeń, w których w odpowiedniej temperaturze i wilgotności dojrzewają listki tytoniu szlachetnego. Tu, na ulicy w Pucallpie nikt się tym nie przejmował: wilgotność sięgała 90%. temperatura 30 stopni w skali Celsjusza, a i mapacho nie potrzebowało specjalnych ceregieli.
    Drugim etapem – właściwie całym kilkuetapowym procesem – był pan Fabryka. W sporej metalowej misce rozdrabniał przygotowany już tytoń, następnie nabijał nim archaiczną ale diablo skuteczną blantmaszynę, a potem foliował po sto sztuk. I sprzedawał bez akcyzy. Za jakieś 10 soli (czyli około dyszki peelenów). Ot, wolność gospodarcza.
Fabryka papierosów
    Teraz gdy o tym napisałem zastanawiam się, czy rzeczywiście te dżunglowe papierosy są bez żadnej chemii. W końcu w okolicy brawurowo jeździły setki kopcących mototaksówek.
    Oczywiście, w dżungli – jak na Kaszubach (nie oznacza to, że Kaszubi są Indianami) – częściej używa się tytoniu jako tabaki. Co chwila pada, jest wilgotno, więc i szlug ćmić się nie chce. A wdmuchiwany do nosa tytoń przekazuje nikotynę prosto na śluzówkę, przez którą alkaloid ten szybko jest wchłaniany do krwiobiegu (tak, żąchając tabaczki też można zostać nikotynistą!). Szybko też – choć na chwilę – odurza. Nic dziwnego, że Indianie stosują tabakę w różnych obrzędach. Nie wnikając w ich sens – polega to na wdmuchnięciu silnie rozdrobnionego proszku w nozdrza. W zależności od zwyczaju wdmuchują go sobie nawzajem za pomocą długiej rurki, albo – to ciekawy wynalazek, rurka w kształcie litery V – sami sobie do nosa. I tabakę, tu zwaną rape, i utensylia doń potrzebne dostać można na każdym stoisku u zielarki.
Sklepik z używkami
     Nabyłem, a jak.
    - Chcesz taką słabszą, czy męską rape? - zapytała indiańska ekspedientka.
    Nie odpowiedziałem, tylko znacząco chrząknąłem. Pani o charakterystycznych rysach plemienia Shipibo-Conibo zmierzyła mnie wzrokiem. Na wysokość byłem ze dwa razy wyższy od reszty jej klientów, na objętość pewnie z pięć.
    - Mocniejszą – zadecydowała i wręczyła mi niewielki pojemniczek drobno zmielonej tabaki.
Indianki z plemienia Shipibo-Conibo
    Cóż, każdy miłośnik tabaczenia wie, że najlepsza i najszlachetniejsza odmiana tabaki pochodzi z Mongolii i jest aromatyzowana zmielonymi kupami białych kóz żywiących się pustynnymi suchoroślami. Nie wiem jak ona smakuje (czy raczej pachnie) gdyż jeszcze w Mongolii nie byłem, ale ta z Pucallpy, niezwykle drobno zmielona również miała ciekawy aromat – mam nadzieję, że powstały w wyniku dodania jakichś lokalnych ziół, a nie dajmy na to tapirzego stolca. Ale faktycznie w nosie kręciła.
    Podsumowanie wpisów o dżunglowych używkach można znaleźć tutaj, na zewnętrznym portalu, choć ja nieodmiennie zapraszam do śledzenia bloga.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najchętniej czytane

Cziatura

     Zostajemy na blogu na terenach byłego ZSRS, acz w miejscu o dużo dłuższej i jeszcze mniej znanej w Polsce historii . Choć także będą po...