Znajomy zawołany palacz-nikotynista
podejrzliwie spojrzał na gruby, ręcznie robiony papieros. Mimo to
zapalił i porządnie się zaciągnął. Kiedy już przestał kaszleć
i wypluwać płuca zapytał:
- Coś ty mi dał?
- Mapacho –
odparłem – Papieros z mapacho, dżunglowego tytoniu.
- Ale
mocny.
Dżungla |
Cóż, rzeczywiście. Mapacho, dżunglowy tytoń, nie miał
w sobie nic ze szlachetności uprawianego również i u nas Nicotiana
tabacum, tytoniu szlachetnego. Jeśli chodzi o zawartość alkaloidu
– nikotyny – to jest ona dużo wyższa, coś jak u naszej
machorki (N. rustica). Możliwe nawet, że jest to ten sam gatunek
(albo N. sylvestris, tytoń leśny), bo również śmierdzi
przeokrutnie – choć oczywiście nie jest to chemiczny swąd
współcześnie wytwarzanych papierosów, pełnych chemii. Nie,
mapacho to naturalny odór palonych liści tytoniu. Swoją drogą
nazwa rośliny i alkaloidu pochodzi od nazwiska francuskiego
ambasadora w Portugalii, Jana Nicota – on to rozpropagował we
Francji popularny dymek. Polska nazwa pochodzi z tureckiego, co
jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że nasze mocarstwowe
ambicje powinniśmy kierować na Wschód.
Ratusz w Drohobyczu |
Tu też od razu zaznaczę, że
jestem przeciwnikiem palenia papierosów – wielką estymą cieszył
się u mnie załatwiony przez panikę koronawirusową kultowy łódzki
lokal Anna; w dawnych czasach było to jedne miejsce w centrum
miasta, gdzie nie palono – ale uważam, że nie powinno się tak
restrykcyjnie zabraniać i intensywnie tępić nikotynistów jak ma
to miejsce w Unii E***pejskiej. Ach – przeciwnikiem jestem głównie
dlatego, że tytoń śmierdzi, a pocałować palącą dziewoję to
jeszcze gorzej jak wylizać popielniczkę.
Ad rem jednak –
miało być o dżunglowych używkach, to lecimy do Pucallpy,
parchatego miasta nad Ukajali już przeze mnie opisywanego (ciekawostka - nazwę miasta powinno czytać się "Pukalpa", nie "Pukajpa"; jest to jeden z niewielu przypadków w języku hiszpańskim gdy "ll" czytamy jak "l" a nie jak "j" lup "ź"; w związku z tym czasem nazwę tą zapisuje się Pucal•lpa).
Ulica w Pucallpie |
Oto
krocząc zatłoczonymi ulicami spotkałem prawdziwą fabrykę
papierosów mapacho. Jak wyglądała? Cóż. Składała się z dwóch
części. Pierwsza to była rozłożona niedaleko rynsztoka plandeka,
na której suszył się rozdrobniony tytoń, Suszył, albo
fermentował. Jak wiadomo, liście tytoniowe, by były zdatne do
palenia należy wysuszyć a potem (albo odwrotnie, nie jest to
istotne) lekko podfermentować (znaczy, podgnić). Normalnie używa się odpowiednich
pomieszczeń, w których w odpowiedniej temperaturze i wilgotności
dojrzewają listki tytoniu szlachetnego. Tu, na ulicy w Pucallpie
nikt się tym nie przejmował: wilgotność sięgała 90%.
temperatura 30 stopni w skali Celsjusza, a i mapacho nie potrzebowało
specjalnych ceregieli.
Drugim etapem – właściwie całym
kilkuetapowym procesem – był pan Fabryka. W sporej metalowej misce
rozdrabniał przygotowany już tytoń, następnie nabijał nim
archaiczną ale diablo skuteczną blantmaszynę, a potem foliował po
sto sztuk. I sprzedawał bez akcyzy. Za jakieś 10 soli (czyli około dyszki
peelenów). Ot, wolność gospodarcza.
Fabryka papierosów |
Teraz gdy o tym napisałem
zastanawiam się, czy rzeczywiście te dżunglowe papierosy są bez
żadnej chemii. W końcu w okolicy brawurowo jeździły setki
kopcących mototaksówek.
Oczywiście, w dżungli – jak na
Kaszubach (nie oznacza to, że Kaszubi są Indianami) – częściej
używa się tytoniu jako tabaki. Co chwila pada, jest wilgotno, więc
i szlug ćmić się nie chce. A wdmuchiwany do nosa tytoń przekazuje
nikotynę prosto na śluzówkę, przez którą alkaloid ten szybko
jest wchłaniany do krwiobiegu (tak, żąchając tabaczki też można
zostać nikotynistą!). Szybko też – choć na chwilę – odurza.
Nic dziwnego, że Indianie stosują tabakę w różnych obrzędach.
Nie wnikając w ich sens – polega to na wdmuchnięciu silnie
rozdrobnionego proszku w nozdrza. W zależności od zwyczaju
wdmuchują go sobie nawzajem za pomocą długiej rurki, albo – to
ciekawy wynalazek, rurka w kształcie litery V – sami sobie do
nosa. I tabakę, tu zwaną rape, i utensylia doń potrzebne dostać można na każdym
stoisku u zielarki.
Sklepik z używkami |
Nabyłem, a jak.
- Chcesz taką słabszą,
czy męską rape? - zapytała indiańska ekspedientka.
Nie
odpowiedziałem, tylko znacząco chrząknąłem. Pani o
charakterystycznych rysach plemienia Shipibo-Conibo zmierzyła mnie
wzrokiem. Na wysokość byłem ze dwa razy wyższy od reszty jej
klientów, na objętość pewnie z pięć.
- Mocniejszą –
zadecydowała i wręczyła mi niewielki pojemniczek drobno zmielonej
tabaki.
Indianki z plemienia Shipibo-Conibo |
Cóż, każdy miłośnik tabaczenia wie, że najlepsza i
najszlachetniejsza odmiana tabaki pochodzi z Mongolii i jest
aromatyzowana zmielonymi kupami białych kóz żywiących się
pustynnymi suchoroślami. Nie wiem jak ona smakuje (czy raczej
pachnie) gdyż jeszcze w Mongolii nie byłem, ale ta z Pucallpy,
niezwykle drobno zmielona również miała ciekawy aromat – mam
nadzieję, że powstały w wyniku dodania jakichś lokalnych ziół,
a nie dajmy na to tapirzego stolca. Ale faktycznie w nosie kręciła.
Podsumowanie wpisów o dżunglowych używkach można znaleźć tutaj, na zewnętrznym portalu, choć ja nieodmiennie zapraszam do śledzenia bloga.
Podsumowanie wpisów o dżunglowych używkach można znaleźć tutaj, na zewnętrznym portalu, choć ja nieodmiennie zapraszam do śledzenia bloga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz