Tłumacz

31 października 2025

Mons Pius

Lwowski rynek
   
Spacerując uliczkami naszego starego Lwowa prędzej czy później każdy natknie się na dziwny budynek o architekturze rodem z Kaukazu – na katedrę ormiańską.

Katedra ormiańska
    Leżące na Zakaukaziu Armenia i Gruzja to – tylko przypomnę – dwa najstarsze chrześcijańskie kraje na Świecie – jeszcze przed Etiopią i Imperium Rzymskim.

Krzyż świętej Niko z Gruzji
    Trafi też spacerowicz być może do pobliskiej restauracji, zwącej się Mons Pius – co dla każdego nieodciętego jeszcze przez modernizm od korzeni łacińskiej kultury europejskiej znaczyć będzie Czysta Góra. Nazwa w sam raz dla knajpy obok katedry, do tego może też chodzić o Ararat – świętą górę Ormian, dziś leżącą w Turcji. To tam – też przypomnę różnej maści nowocześniakom – osiąść miała Arka Noego. I tak, wiem, jest to też nazwa ormiańskiego koniaku. Podobno jednak – niestety nie znam żadnego z ormiańskich dialektów, nie jestem w stanie zweryfikować tej informacji; jako multilingwista płynnie – podkreślam: płynnie – milczę w siedemnastu językach – jest to kalambour. I znaczy w ichniej mowie Mięso i Piwo. Cóż. To na Kaukazie zacząć miała się produkcja wina, o czym pisze Dobra Księga (a Noe jako pierwszy w historii miał się owym winem urżnąć), więc ucztowanie i Ormianie jak najbardziej może iść w parze. Archeolodzy twierdzą podobnie – o tych początkach winiarstwa znaczy się.

Mons Pius
    Skąd jednak ci Ormianie we Lwowie? Na dodatek z własną katedrą – dziś ormiańską, kiedyś ormiańskokatolicką? Z handlu. Od czasów starożytnych Naród ten (archeolodzy i historycy spierają się, czy znane z babilońskich tabliczek klinowych państwo Urartu z IX wieku przed Chrystusem to kraj przodków Ormian; nazwa niepokojąco podobna do Araratu) zajmował kluczowe miejsce między Kaukazem, Międzyrzeczem, Persja i Anatolią. A kiedy jeszcze zaczął tamtędy przebiegać Jedwabny Szlak, to właściwie nic nie pozostało Ormianom, jak tylko się bogacić. Stare lwowskie przysłowie o armeńskich zdolnościach kupieckich mówiło tak: gdy jeden Ormianin się rodzi, dwóch Żydów płacze. Obie te nacje przybyły do Lwowa właśnie w celach handlowych (synagogi nie przetrwała wizyty Niemców nazistów niewiadomokogo w mieście).

Pozostałości jednej z lwowskich synagog
    Dzięki kontaktom ormiańskim Rzeczpospolita – w przeciwieństwie do Zachodniej Europy – miała dostęp do tanich przypraw w ilościach dla innych państw nieosiągalnych. Nasza staropolska kuchnia była tak korzenna, że dla gości z Zachodu właściwie niejadalna. Dla nas współczesnych pewnie zresztą też.

Słynna ryba w pierniku
    Ormianie tak pokochali Rzeczpospolitą, że nawet weszli w unię kościelną z Rzymem (stąd i katedra była ormiańskokatolicka). Echa tej decyzji szeroko rozeszły się po całym Wschodzie. Ormiański kronikarz w perskim państwie Abbasydów (szach Abbas Wielki umożliwił swym ormiańskim poddanym – mimo, że sam muzułmanin – odbudowę własnych centrów kościelnych i sanktuariów) Arakel z Tebryzu pisze o tym z niesmakiem i zgrozą. Dzieło to przetłumaczono na polski, można się samemu zapoznać. Pośrednim efektem tej kościelnej unii był śp ksiądz Isakowicz-Zalewski (obrońca pamięci ofiar Rzezi Wołyńskiej, jeden z najwspanialszych polskich kapłanów przełomu wieków) i secesyjny wystrój lwowskiej katedry (o ormiańskich przodkach Henryka Sienkiewicza nie wspominam, bo to za nudne; o innym Ormianinie, Ignacym Łukasiewiczu, który we Lwowie rozpoczął erę nafty i ropy naftowej też nie – może przy innej okazji się rozpiszę, bo wzmianki kiedyś na blogu były).

Prezbiterium z XIV wieku i freski Mehoffera
    Prezbiterium ozdobił sam wielki Mehoffer, ale mnie najbardziej urzekają freski w nawie, autorstwa Jana Henryka Rosena. A zwłaszcza – jako, że zbliża się Święto Zmarłych, a zaraz po nim Dzień Zaduszny – obraz zatytułowany Pogrzeb Świętego Odilona. W półmroku katedry, gdy rozbrzmiewa ormiański śpiew, prezentuje się on nad wyraz mistycznie, łącząc, jak i cała Rzeczpospolita, tradycje Wschodu i Zachodu. Odilon był jednym z pierwszych opatów kluniackich, zasłynął wprowadzeniem Dnia Zadusznego – czyli czasu w którym modlimy się za dusze wszystkich zmarłych, nie tylko tych zbawionych (wspaniale się to komponuje z tradycją słowiańskich dziadów – stąd może u nas taką estymą darzymy te święta). Świętego Odilona, leżącego na marach w pełnych szatach liturgicznych niosą tu pogrążeni w modlitwie mnisi. Ale zakonnicy nie są tu sami: towarzyszą im eteryczne kształty – duchy, dusze, ot Świętych obcowanie. Kroczący pierwszy, najmłodszy mnich, niewiele sobie z tego robi. Pochyla głowę, pogrążony jest w modlitwie, ale i w doczesności. Ten środkowy, w wieku dojrzałym, już wie, że Tamten Świat się zbliża. Unosi głowę, ale dalej kroczy przez ten żywot. Ostatni z tragarzy jest już u kresu ziemskiej podróży. Rozgląda się jakby wiedząc, że sam za chwilę stanie się jedną z owych eterycznych postaci. Wspaniały i poetycki to fresk, przedstawiający topos przemijania i przypominający, że wszyscy jesteśmy śmiertelni, i że też możemy potrzebować na Tamtym Świecie modlitw żyjących.

Katedra ormiańska i secesyjne freski
    W modlitwie warto – jeżeli jeszcze jesteśmy przy temacie Lwowa – wspomnieć też tych, dzięki którym miasto zostało polskie po I Wojnie Światowej. Ich kwatera znajduje się na tym cudownym Cmentarzu Łyczakowskim – jednej ze świętych metropolii Narodu Polskiego Nagromadzenie wielkich Rodaków jest tam przepotężne (Banach, Ordon, Konopnicka, Grottger, Baczewscy); groby mniej znanych znikają, niszczone przez czas i obecnych administratorów oraz użytkowników cmentarza. Zresztą sama część z pochówkami Orląt Lwowskich – bo o niej mówię – też miała zniknąć. Udało się jej przetrwać (monumentalnej kolumnadzie nie dały rady nawet sowieckie czołgi) i odnowiona została staraniami zwykłych Polaków (w latach 90-tych teren porządkować zaczęli pracownicy jednej z naszych firm). Zawsze gdy tam jestem ogarnia mnie potworne wzruszenie. Słowa grzęzną w ściśniętym gardle, oczy wilgotnieją. Oddali życie za Polskę, po śmierci zostali zdradzeni i tą Ojczyznę im – i nam – ukradziono. I dalej się ją kradnie i sprzedaje, często za garść szklanych paciorków czy dwie bele perkalu. Ot, efekt zniszczenia narodowych elit.

Cmentarz Orląt Lwowskich na Cmentarzu Łyczakowskim
    Jeden z Obrońców Lwowa, anonimowy, spoczywa w Warszawie, w Grobie Nieznanego Żołnierza.
Grób Nieznanego Zołnierza w Warszawie, resztki Pałacu Saskiego

24 października 2025

Semper fidelis

    Ostatni jak do tej pory najazd na Polskę hord ze Wschodu (początkowo we współpracy z hordami z Zachodu, ech, to nasze położenie geopolityczne) zakończył się zagładą elit Narodu, oktrojowaniem obcych kulturowo i cywilizacyjnie władz okupacyjnych i – w wyniku zdrady jałtańskiej – przesunięciem granic Polski daleko na Zachód.
Symbol zmian w Polsce po II wojnie światowej
    Didaskalia dla purystów językowych: powinno się chyba pisać Zdrada Jałtańska, bo to konkretne – i tragiczne – wydarzenie, a nie jakaś tam zdrada w kurorcie na Krymie (kurorty od tego są, vide Ciechocinek), ale ogrom żalu jaki pozostawiła ta kolejna w czasie II Wojny Światowej niesłowność "sojuszników" nie pozwala mi psychicznie pisać tego wielką literą (zwrot "z wielkiej litery" też chyba nie jest poprawny, trzeba by jakiegoś Profesora spytać, Miodka albo Bralczyka). Po didaskaliach.

Ciechocinek
    Ad rem – oprócz granic na Zachód przesunięto też część Polaków, przynajmniej fizycznie, bo mentalnie wspaniale oddaje to nasz tuz światowej literatury, Stanisław Lem, ze Lwowa rodem przecież, który swoją własną tułaczkę skomentował, że Naród to nie szafa, nie da się go z kąta w kąt przestawiać. Zabużanie trafili na tak zwane Ziemie Odzyskane, które były aktualnie przez Armię Czerwoną ogołocone do zera, i musieli rozpocząć egzystencję w nieznanym i niestabilnym miejscu (do dziś Niemcy niezbyt chętnie – o ile w ogóle – uznają granicę na Odrze i Nysie; o reperacjach nawet nie wspominam). Spacerując po post-PGR-owskich wioskach do dziś widać tam ślady po tym wyrwaniu z korzeniami. Nie, żebym coś miał do owych terenów, nie. Mimo, że często kontakt z Polską urwał się tam w XI wieku, to jednak spora ich część była polska dużo dłużej. A linia Odry i Nysy Łużyckiej czy Sudety łatwiejsze są do obrony niż pola Niziny Śląskiej i Wielkopolskiej (wzgórza i jeziora Pomorza nieźle zabezpieczał Wał Pomorski, ale kiedy już sojusznicy w niszczeniu Polski się pokłócili nie zapobiegł on najazdowi Armii Czerwonej na Berlin). Co to, to nie. Bardziej boli, że ukradziono nam centra kultury polskiej. Bo czy ktoś może sobie dziś wyobrazić Francję, której zabiera się Marsylię i Lyon, a w zamian daje Brukselę i Bilbao? Wszak miasta te miały w przeszłości kontakt z Najstarszą Córą Kościoła. Ktoś, coś?

Życie na Ziemiach Odzyskanych
    Właśnie. A my musimy żyć bez Wilna i Lwowa.

Polskie dziedzictwo w Wilnie
    I bez elit, wymordowanych w Katyniu, Dachau czy Palmirach.

Jeden z niemieckich obozów koncentracyjnych założony dla Polaków
    Ale wróćmy do tematu wpisu. Jak ktoś się po tytule nie zorientował, że chodzi o Lwów, ten dudek. Zawsze wierny – taką dewizę nosi to miasto, i rzeczywiście, zawsze takie było. W końcu za coś otrzymało order Virtuti Militari – ten prawdziwy, a nie komunistyczną podróbkę chętnie szafowaną zbrodniarzom w czasach PRL.

Lwowski rynek
    Mimo znacznego – bardziej niż w Wilnie – przetrzebienia polskiej ludności miasta (na sąsiednim Wołyniu kilkaset tysięcy ofiar Rzezi Wołyńskiej wciąż woła o prawdę i godne pochówki) dalej czuje się tu polskość. Główny rynek Starego Miasta, lokowanego w czasach Kazimierza Wielkiego, jest totalnie polski. W jednej z kamienic, należącej tradycyjnie do lwowskich arcybiskupów umierał król Michał I, potomek wareskich Rurykowiczów, założycieli państwowości na Rusi (w bliższej perspektywie był to syn Jeremiego Wiśniowieckiego, księcia – mimo równości szlachty wobec prawa w Rzeczypospolitej potomkowie rodów panujących, Giedyminowiczów czy Rurykowiczów właśnie, nosili dziedziczne tytuły książęce; nie zmieniało to statusu prawnego nosiciela, i taki Potocki, Wiśniowiecki czy Radziwiłł równy był choćby takiemu panu Piekłasiewiczowi z Koziej Górki). Po sąsiedzku budynek posiadali Sobiescy, w tym i król Jan III. Najbrzydszym budynkiem jest tu ratusz z czasów Habsburgów, przypominający swą koncepcją dzisiejsze udoskonalenia zabytkowej tkanki miejskiej. Znaczy jest to takie pudło nijak do całości nie pasujące.
Ratusz lwowski
Dziedziniec Włoski Kamienicy Królewskiej
    W pobliskiej katedrze rzymskokatolickiej (Lwów miał trzy katedry katolickie, to chyba ewenement na skalę światową: rzymską, grecką i ormiańską) król Jan Kazimierz składał Śluby Lwowskie, w których oddawał Rzeczpospolitą pod opiekę Jasnogórskiej Pani, naszej Czarnej Madonny. Tak pokrzepiony Naród pogonił szwedzkiego okupanta (a była to wizyta najbardziej niszcząca – biedni Szwedzi z bogatej Rzeczpospolitej wywozili to co się działo; Niemcy naziści nie wiadomo kto i Armia Czerwona rabujący II Rzeczpospolitą jawią się przy całej swej bezwzględności li tylko harcerzykami; mimo takich grabieży nadal jest u nas co kraść, co udowadniają nam kolejne rządy, ani chybi jesteśmy najbogatszym państwem Świata), choć zapewne talenty wojskowe króla (jako ostatni nasz władca regularnie spuszczał oklep Moskwiczanom), w przeciwieństwie do politycznych wysokie, oraz kadra dowódcza ze Stefanem "Wojna Partyzancka to to co lubię" Czarnieckiem też nie były bez znaczenia.
Archikatedra św Elżbiety
    Resztki murów miejskich i dwa arsenały dobitnie świadczą w jak niebezpiecznym rejonie miasto powstało – tatarskie zagony nieraz podchodziły pod Lwów.
Mury miejskie
    A powstał trochę wcześniej niż miasto Kazimierza Wielkiego. Jeden z wybitniejszych Rurykowiczów, Daniel Halicki (jedyny w historii halicki król, nie kniaź), założył Lwów w XIII wieku – i nazwał go na sześć swojego syna i następy – Lwa Danielowicza. Rychło przeniesiono tu z Halicza ośrodek władzy Rusi Czerwonej (po wspominanym chyba kiedyś na blogu Jarosławie Mądrym Ruś popadła w rozbicie dzielnicowe, zakończone najazdem mongolskim i owym strasznym w skutkach jarzmem; tylko tereny które zajęła Litwa i Polska uniknęły strasznego losu tatarskich – a potem moskiewskich – niewolników) – resztki Wysokiego Zamku nadal spoglądają na miasto. Zachował się do dziś plac centralny tego pierwszego Lwowa. Dziś to Stary Rynek, całkiem niedaleko potężnej lwowskiej starówki. Kiedy byłem tam ostatni raz – długo przed paniką koronawirusową – był to zaniedbany i ponury placyk. Zamiast odrestaurować miejsce ważne dla ruskich początków miasta obecni włodarze miasta wolą podkreślać zasługi współpracujących z Niemcami ukraińskich kolaborantów, odpowiadających nie tylko za polskie ludobójstwo na Kresach ale za inne zbrodnie i pogromy – także na Żydach.
Stary Rynek we Lwowie
    Trochę głupio wchodzić w zażyłe relacje z kimś takim, prawda? Swoją drogą – był ktoś ostatnio we Wschodniej Małopolsce? Remontują zamek w Żółkwi może? Uzdrowisko w Truskawcu kwitnie? Może jakieś drogi porobili przez Starą Sól czy Sambor? Albo chociaż ten Stary Rynek lwowski? Coś? W końcu mają tam jakieś 90% zabytków całego państwa.
Nieco zaniedbane podwórko na lwowskiej starówce
Niszczejące żupy solne Drohobycza

17 października 2025

Horda

    Oprócz pierogów pierwszy najazd mongolski na Polskę przyniósł generalnie pożogę, śmierć i zniszczenie. Możliwe, że dla smakosza to niewielka cena, ale warto pamiętać, że wojska azjatyckich hord wybitnie przeszkodziły w dziele jednoczenia ziem polskich szybkim cięciem szabli kończąc żywot tak zwanej monarchii Henryków Śląskich.
Głowa Mongoła - rzeźba na kościele w dolnośląskim Miłkowie
    Zdarzyło się to – co wiedzą prawdopodobnie wszyscy poza ojkofobicznymi fajnopolakami – w roku 1241 w czasie bitwy (lub krótko po niej) pod Legnicą – gdzie konkretnie owo miejsce się znajdowało do dziś nie ma pewności, ale pewnie nie była to współczesna wieś Legnickie Pole.
    O samej Legnicy tym razem nie będzie, choć to gród starożytny, jeszcze z Lugiami łączony, siedziba główna Bolesława Kędzierzawego i Jerzego Wilhelma (jakby miał przydomek, brzmiałby on Ostatni) oraz matecznik niejakiego Witelona, twórcy podstaw nauki o optyce i perspektywie. W każdym razie efektem potyczki była dekapitacja księcia Henryka Pobożnego, kontynuatora dzieła Henryka Brodatego i szczęśliwego ojca pięciu synów, pośród których rozdzielono henrykowe władztwo. Pech chciał, że najstarszym z nich był Bolesław Łysy, zwany też Cudakiem czy Rogatką, który nadawał się może na błędnego rycerza, ale do rządzenia plenipotencji miał nawet mniej niż nasi współcześni politycy.

Wrocław - główny ośrodek państwa Henryków śląskich
    W każdym razie mongolska inwazja na Polskę (i, o czym zapominamy, na Węgry; właściwie to głównie na Węgry) Roku Pańskiego 1241 była pierwszą w naszych dziejach pełnoskalową inwazją ze Wschodu. Wcześniejszych najeźdźców, Hunów, Gotów, Bułgarów, Awarów, Węgrów z uporem godnym lepszej sprawy plądrujących Europę nie mieliśmy jak doświadczyć (a Goci to nawet z naszych in spe ziem wzięli byli ruszyli). Ze wszystkimi następnymi falami radziliśmy sobie nadspodziewanie dobrze, chroniąc przez kilkaset lat Europę przed hordami.

Gockie cmentarzysko na Pomorzu
    W zamian za to oczywiście Europa miała nas głęboko w nosie, a jak przyszło co do czego oddała nas za bezcen ostatniej do tej pory fali wschodnich najeźdźców (i do tej pory odbija nam się to czkawką).

Symbol sowieckiej okupacji Polski
    Ale zostawmy zdradę jałtańską (przynajmniej na chwilę), i wróćmy do tych hord. Przed pierwszym najazdem mongolskim Europy nie obroniliśmy. Zresztą trzeba pamiętać, że główne zagony ordyńców pojechały na Węgry i wyrżnęły tam madziarską elitę w czasie bitwy na równinie Mohi. Król Bela IV tak zwiewał, że zatrzymał się dopiero w dalmatyńskim Trogirze. Uderzenie na polskie księstwa miało tylko zabezpieczyć mongolską flankę i zablokować pomoc polskich i czeskich władców dla Węgier (pod Legnicę Czesi nie dotarli, król Wacław I wstrzymał swoje zagony i zrejterował, pozwalając Mongołom spalić Morawy). Europę uratował zgon Wielkiego Chana – mongolska elita tłumnie zawróciła do Karakorum na kurułtaj – mongolski sejm mający wybrać następnego władcę.

Trogir, gdzie przed Mongołami umknął król Bela IV
    Potem Mongołowie wracali jeszcze kilkukrotnie, ale bez takiej swady jak w latach 40-tych XIII wieku. Energii starczyło im tylko na zajęcie Rusi. Zresztą przy wpisach o Kijowie coś tam o tym wspominałem. Miasto puszczono z dymem w 1240, a ziemie Słowian wschodnich wpadło w tak zwane jarzmo tatarskie. Ich samych zamieniono w niewolników. Kiedy już Azjatów przegoniono system został: chanów zastąpili władcy Moskwy, co sporo nam mówi o psychicznej kondycji dzisiejszych Rosjan. History matters.

Replika kijowskiej Złotej Bramy, zniszczonej w 1240 roku
    Tak na marginesie, po drodze spustoszyli Kaukaz, kończąc Złoty Wiek w historii Gruzji (i zostawiając im pierogi w spadku). Oczywiście Mongołowie nie robili tego na złość. Ot po prostu na Kaukazie ukryli się pokonani wcześniej przeciwnicy Mongołów z Azji Środkowej. Władca Gruzji nie chciał ich wydać – w ramach reperkusji zamiast noty dyplomatycznej wysłali armię. Ocaleni Gruzini schowali się na Rusi. Rusini wydać ich nie chcieli, więc zamiast noty dyplomatycznej... I tak dalej. Kniaziowie po bitwie nad rzeką Sit (w tymże Roku Pańskim 1238 z dymem poszła też Moskwa) przekroczyli Karpaty i schronili się w Panonii w Królestwie Arpadów...

Brama do klasztoru Gelati, kulturowego centrum Gruzji Złotego Wieku, zniszczonego znacznie przez Mongołów
    Poza tym we wschodniej Europie powstało kilka państw koczowniczych – już niekoniecznie mongolskich, wszak do armii Wielkich Chanów poprzyłączało się wiele innych plemion, czy tureckich czy tam jeszcze innych. Na naszej historii najsilniejsze piętno wywarli Tatarzy Krymscy – z którymi, sponsorowanymi przez Osmanów, przez kilkaset lat barowaliśmy się na Dzikich Polach – tej części średniowiecznej Rusi która odbita została spod opresyjnych mongolskich rządów przez litewskich Giedyminowiczów. Potem ziemie te przypadły Koronie Królestwa Polskiego. Najważniejszym tam miastem okazał się relokowany przez Kazimierza Wielkiego Lwów, wielokrotnie stawiający opór wschodnim hordom. Nieraz przy pomocy nadprzyrodzonej: wedle legendy święty Jacek Odrowąż (na Zachodzie zwany, słusznie, Hiacyntem), który w owym 1240 roku uratował z Kijowa słynny maryjny posąg, wyżywił głodujących obrońców Rusi Czerwonej pierogami. Jacek od Pierogów jest jedynym Polakiem stojącym na kolumnadzie otaczającej Plac Świętego Piotra w Rzymie.

Fragment watykańskiej kolumnady otaczającej Plac św. Piotra
    Co zaś się tyczy Tatarów – nim Moskwa zlikwidowała Chanat Krymski nie tylko się z nimi nawojowaliśmy (o Dzikich Polach opowiada wspaniale Henryk Sienkiewicz w Panu Wołodyjowskim – a i inne części Trylogii nie są wątków tatarskich pozbawione; ulubiona żona Sulejmana Wspaniałego Hürem/Roksolana, była tatarską branką znad Dniepru). Rzeczpospolita była także miejscem azylu dla członków tatarskich elit, które przegrywały krwawą nieraz walkę o tron w Bachczysaraju, Ich potomkowie do dziś zresztą żyją na Podlasiu, stanowiąc dowód na nieznaną na Zachodzie tolerancję i multikulturowość. Są też wspomnieniem czasów imperialnej świetności Rzeczypospolitej.
Tatarski meczet na Podlasiu

10 października 2025

Pyzy

    Pozostając jeszcze przez chwilę (przynajmniej na początku wpisu) przy Republice Czeskiej (uwaga: ostatnio Czesi na skróconą nazwę swojego państwa wybrali średniowieczne określenie Czechia, żeby się nie myliły Czechy jako nazwa kraju i jako krainy historycznej, w skład państwa wchodzącej) to wcale nie kojarzy nam się ona ani z dolarem ani z golemem (a o obu tych czeskich wynalazkach na blogu wspominałem przecież). Słyszysz Czechy, myślisz knedliki. Proste.
Złota Praga, czeska stolica
    Nie knedle – które w zależności od regionu dawnej Monarchii Habsburskiej są czymś za każdym razem innym (w Austrii zrobione z chleba kule podobne do dżunglowego tacacho; u nas w niehabsburskiej Kongresówce jest to jeszcze całkiem co innego, kluska ze śliwką) – knedliki. Czyli po prostu pyzy. Tak, wiem, dla większości Polaków są to pampuchy, kluski na parze czy tam na łachu robione (albo jeszcze inne buchty). Ale u nas w Księstwie Sieradzkim to pyzy. Nazwę tę zgapiły te chytre bambry z Wielkopolski, i tam też tak mówią. Dla reszty naszych Rodaków pyza na talerzu to coś innego – o Polskiej Pyzie Wędrowniczce nie wspominam nawet.
Tacacho, czyli coś w podobie knedla z Amazonii; to obok to suri.
    Jak można się tymi czeskimi knedlikami zachwycać to ja prywatnie nie wiem. Fakt, że podaje się tam to pokrojone w plastry, więc średni smak kluchy maskowany jest smacznym zazwyczaj sosem (lepszym niż te nasze gulasze z pampuchami podawane), ale szanujmy się.
Knedliki z czeskim gulaszem
    A może to ja mam uraz po przedszkolu czy podstawówce, gdzie na stołówce trafiały się pampuchy z takim średnim gulaszem, albo – i to już jest autentyczna trauma – z różową truskawkowo-śmietanową maziają (czasem dodawali to do ryżu). Nieważne. Fanem nie jestem, choć oczywiście jak podadzą, to zjem.
    Jakież było moje zdziwienie (dobrze, to tylko zabieg stylistyczny, byłem tylko lekko zaskoczony, ale w miarę, bez jakichś dramatów) kiedy będąc w Limie zaszedłem do jeden z restauracji chifa (kuchnia chińsko-peruwiańska, skąd tam Chińczycy kiedyś wspominałem na blogu), a mając dość kurczaka z ryżem (standardowe peruwiańskie jadło) zamówiłem takie inne cuś. Kiedy dania znalazły się na talerzu okazało się, że kulinarnie znalazłem się niemal w Polsce.

A takiego cusia u nas zbyt często nie uświadczysz - ceviche
    Małe didaskalia: krytycy kulinarni jakiś czas temu obwieścili, że kuchnia Peru należy do jednych z najlepszych na Świecie. Wielokrotnie przebywając w tym kraju dochodzę do wniosku, że owi eksperci najprawdopodobniej nigdy nie byli w Peru dłużej niż tydzień. Na pewno zaś nigdy nie odwiedzili Polski, bo nie opowiadaliby takich kocopołów. Nasza jest dużo bogatsza w smaki i tradycje. Choć oczywiście w tak olbrzymim państwie jak ta południowoamerykańska republika każdy znajdzie coś dla siebie, mieszają się tu wpływy indiańskie, hiszpańskie i właśnie azjatyckie.
Chifa - azjatyckie wpływy w kuchni Peru (ta maca to wantan, o czym poniżej)
    I te wpływy azjatyckie, chińskie, sprawiły, że tak polsko się w restauracji poczułem. Oto bowiem miałem przed sobą nadziewane pyzy/pampuchy/kluski na parze oraz pierożki. Te ostatnie w swojej oryginalnej wersji, pokrewnej chińskim jiaozi (te pierwsze zaś w formie zwanej baozi).

Pierożki i pampuszki w Ameryce Południowej
    Tak, Chiny od tysięcy lat wpływały kulinarnie (no, nie tylko, ale skupmy się na tym najsmakowitszym aspekcie chińskiej influencji) na okoliczne kultury. Ot, koreańskie mandu czy japońskie gyoza pierogi to nic innego jak kopie, względnie potomki, jiaozi. A kiedy do chińskiego gara zajrzą Mongołowie, pierogi rozejdą się wraz z ich dzikimi hordami po całym olbrzymim stepowym imperium. O Attyli mówiono, że tam, gdzie przejdzie jego koń pozostają ino zgliszcza, o Temudżynie, Czyngis-Chanie, i jego potomkach można dowcipnie rzec, że tam, dokąd docierają ichnie zagony pozostają kluski.

Chiński fast-food w... Australii
    Wszak pierogi to takie kluski z nadzieniem, prawda? W Peru każda zupa (znaczy rosół; w restauracji chifa nie ma innych) zaopatrzona jest w wantan, właśnie takie pierogi zrobione ze sporych plastrów makaronu. Za dzieciaka takie plastry na piecu wypiekałem na macę, tu czasem smaży się je w głębokim oleju i podaje także jako zakąskę.
Wantany w chińsko-peruwiańskim rosole
    Co do nadzienia pierogi można zrobić ze wszystkim. W Azji Środkowej będzie to baranina czy warzywa, w Gruzji chinkali wypełnia miłość wino mielonka, na Rusi biały ser z cebulą (tak, to nasze pierogi ruskie)... Trudno wyobrazić sobie Wieczerzę Wigilijną bez barszczu z uszkami nadzianymi grzybem i kiszoną kapustą, prawda? Do tego pierogi przyjmą także owoce (to dalekie echo makaronu z truskawkami). Piękna sprawa.
    Tak, można w środek włożyć także szpinak – niech i wegetarianie skorzystają z bogactwa polskiego (oraz chińskiego) dziedzictwa kulinarnego.

Przykładowy makaron w wersji jarskiej
    A na historii uczą nas, że Mongołowie to ino zgliszcza i pożogę zostawiali (zresztą to wspaniały temat na wpis, w końcu w tym roku przypadała okrągła 784 rocznica bitwy pod Legnicą). No może i pozostawili, ale zostawili pierogi. To uczciwa cena. Właściwie potrawa ta znana jest w Europie tylko tam, dokąd doszli.
Głowa Mongoła wbudowana w ścianę jednego z dolnośląskich kościołów
    Wyjątek stanowią Włochy, zwane krajem makaronu. Jak wspominałem, kuchnia tamtejsza jest niezwykle prymitywna – samo przygotowanie klusek też do najtrudniejszych nie należy, więc jak ulał tam pasują. Pytanie tylko, czy włoskie pierożki ravioli to lokalny wynalazek, bo w końcu ile można jeść papkę zwaną polentą i postne placki później udoskonalone do pizzy, czy może przynieśli je kupcy Jedwabnego Szlaku.

Wielki Kanał w Wenecji - kraniec Jedwabnego Szlaku
    Wszak ta ohydna Najjaśniejsza Republika Świętego Marka była ostatnim punktem na tym olbrzymim handlowym szlaku, łączącym Chiny z Zachodem. Pomysł na spaghetti czy inne targiatelle mógł do Wenecji przywieźć Marco Polo – albo jeden z jego konfratrów w kupieckim interesie.
    Jakieś pyzy też chyba zdaje się mają. Nie wiem.

3 października 2025

Robot

    Nim mechanizacja rolnictwa wprowadziła kopaczki i kombajny do ziemniaków wykopki były dość żmudną kampanią zajmującą całe rodziny (bardzo często długotrwała nieobecność dzieci w szkołach na przełomie września i października tłumaczona była właśnie udziałem w tym wydarzeniu; tak, na wsi dziecko od małego uczyło się pracy i odpowiedzialności). Kopano pyrki – u nas – dziabkami, ale w zależności od regionu skomplikowane to urządzenie zwie się inaczej (chodzi tu o osadzone na stylku dwa – trzy zagięte metalowe zęby). Nie ważne. Istotne jest, że każdy pewnie marzył, by – przed mechanizacją – ktoś za nas tą robotę wykonał. Niekoniecznie musiał to być parobek przecież. Może jakiś (zaczynała się w PRL przecież literatura science-fiction, mieliśmy patrzeć w kosmos i na dniach zakładać kolonie na Księżycu czy Marsie; dziś mamy Astrosławosza co je na orbicie pierogi, o mores o tempora) syntetyczny, mechaniczny człowiek?
Pomnik astronauty w Vaduz
Pomnik ziemniaka w Biesiekierzu
    A sztuczny człowiek do pracy, do roboty, to oczywiście robot. Słowo brzmiące niezwykle zachodnio, angielsko niemal, w każdym filmie z laserkami są roboty (z racji pewnych braków Anglosasów w dźwięcznych głoskach na robota mówią tam – proszę powiedzieć to głosem astrosławoszowej atencyjnej małżonki – łobot; oczywiście, niektórzy mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa umieją wymawiać r, choć trochę inne niż nasze – taki Szkot, chcąc pochwalić swoją stolicę powie wszak: Edinbrra is a krrejt tałn) – a przecież słowiańskie na wskroś. Jaki inostraniec połączy robota z pracą? No żaden. Wszak wymyślił je brat czeskiego pisarza Karela Čapka, a ten użył go w powieści R.U.R. (Uniwersalne Roboty Rossuma) A.D. 1920.
    Może nie był to wielki prozaik (kilka jego opowiadań czytałem, więc też mogę nie mieć pełnego obrazu twórczości - R.U.R. to jego największe dzieło), ale co robota rozpropagował, to jego. Nie wiem, czy jakieś polskie słowo zrobiło tak międzynarodową karierę. Zdaje mi się, że nie (witamina, wprowadzona przez Kazimierza Funka, ma swój źródłosłów w łacinie). Jeśli chodzi o określenie "wódka", to nie mam pojęcia z którego ze słowiańskich języków pochodzi. Mniemam, że to nasze wspólne dziedzictwo.
Alembik do produkcji pisco czyli winiaka czyli bimbru; technicznie to też wódka
    Kiedyś może zrobię wpis o tym, jak Polacy ukształtowali współczesny Świat (i nie chodzi tylko o modę), ale teraz o robocie. Ciekawe, czy pan Čapek koncepcję owego mechanicznego urządzenia zastępującego człowieka wziął z dawnych praskich legend. Oto bowiem – jak wieść gminna niesie – w Pradze – Złotej Pradze XVI wieku – tamtejszy uczony rabin, urodzony w Poznaniu, Jehuda Löw ben Becalel zwany Maharal stworzył był pierwszego androida (czyli maszynę – nie chcę napisać robota – kształtem swym przypominającą człowieka; cyborg z kolei to połączenie człowieka i maszyny – każdy mający implant słuchowy jest volens nolens cyborgiem) – golema. Ulepił go z wydobytej z Wełtawy gliny i natchnął do życia (czy też egzystencji) świętymi zwojami Tory. Ktoś powie: gdzie tu science-fiction, ale przypominam, że zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii.
Wełtawa i Most Karola
Praska Staronowa Synagoga
    W każdym razie golem miał pracować i ochraniać praskich Żydów – ale w końcu się zbiesił (co jest lejtmotywem setek dzieł science-fiction i podobnych; weźmy taki Skynet z Terminatora czy Groka z Twittera) i trzeba go było wyłączyć. Podobno jednak do dziś stoi na jakimś strychu Starej Pragi, oblepiony pajęczynami czeka, aż ktoś go znajdzie i będzie umiał ponownie wzbudzić do życia.
Praga
    U nas jakoś silne społeczności żydowskie golema budować nie musiały – a stołeczny Kraków żydowskiego miasta, Kazimierza, dorobił się już w XV wieku. Prascy Starozakonni czekać musieli Józefowa w XVIII wieku, ale cóż. Mimo geograficznej bliskości losy Polaków i Czechów potoczyły się zgoła inaczej. Myśmy zdołali utrzymać niezależność, Królestwo Czeskie stało się częścią Rzeszy Niemieckiej (przez jakiś czas Praga była nawet cesarską siedzibą; o jej przepychu niech zaświadczy chociaż Most Karola na Wełtawie), a Czesi dostali Zachód wraz z całym dorobkiem kulturowym. Także z pogromami.
Pamiątka jednego z berneńskich pogromów - Fontanna Pożeracza Dzieci
    Ech, i tak od robota niechcący przeszedłem do Starozakonnych. Może trochę bez sensu, może nie – wszak we wczesnym Średniowieczu w Pradze, podobnie jak i na Wolinie, istniał olbrzymi targ niewolników. Czyli ludzi służących – pro maior pars – do robienia za kogoś jego pracy. Towaru dostarczały słowiańskie rody znajdujące się poza chrześcijańską ekumeną (sami Czesi schrystianizowani byli tylko pozornie – stąd walki biskupa Wojciecha z pogańskimi obyczajami swych praskich parafian), odbiorcami były głównie muzułmańskie kraje Islamu – od Bagdadu po Andaluzję. To prawdopodobnie w Pradze pewien żydowski kupiec, a pewnie i szpieg, 
Ibrahim ibn Jakub (swoją drogą z handlem ludźmi było u Starozakonnych jak z lichwą: mogli, jeśli dotyczyło to gojów; stąd byli takimi świetnymi pośrednikami w całym niewolniczym przemyśle) z Hiszpanii usłyszał o najpotężniejszym z owych słowiańskich watażków. Możliwe, że dopiero co ochrzczonego Mieszka tytułuje on Królem Północy.
Siedziba Mieszka, Króla Północy, i jego czeskiej małżonki
    Rychło jednak – w związku z postępami chrześcijaństwa – niewolnicze eldorado się skończyło, i na następny pik trzeba było poczekać do rozkwitu Imperium Osmańskiego. A później na rozkwit handlu transatlantyckiego. Kto przejął rynki w Stambule, czy był właścicielami niewolniczych statków, może się tylko Szanowny Czytelnik domyślać.

Stara Synagoga w Krakowie
    Dziś niewolnictwo niestety dalej istnieje, głównie w muzułmańskim Sahelu i Azji, a co do robotów – jeżeli całkowicie zastąpią człowieka w pracy, ten z nudów na pewno zacznie wymyślać jakieś bezeceństwa.

Najchętniej czytane

Mons Pius

Lwowski rynek     Spacerując uliczkami naszego starego Lwowa prędzej czy później każdy natknie się na dziwny budynek o architekturze rodem ...