Tłumacz

25 października 2024

Rzymska mamałyga

    Dawno nie było o Imperium Rzymskim (a nawet bardzo dawno), to warto coś o nim napisać – zwłaszcza, że znów na godnym polecenia portalu Imperium Romanum pojawił się mój artykuł (także w wersji angielskojęzycznej) – którego treść postanowiłem z kilkumiesięczną obsuwą (bo wiadomo, Ameryka Południowa) wrzucić także na blog.

Rzymski amfiteatr w Puli

    Tym razem o terytorium leżącym między Panonią (podobnie jak dwa ostatnie wpisy, ten też luźno o Węgrzech będzie) a Morzem Czarnym (o krainach nad nim leżących będzie kilka następnych wpisów) – a mianowicie o Rumunii, zresztą też nie pierwszy raz. A konkretniej o najbardziej znanym daniu tamtejszej kuchni, mogącym mieć rzymskie korzenie (może nawet bardziej niż sami Rumuni, o czym poniżej). Nie chodzi niestety o przesmaczną ciorba di burta, zupę z brzucha (ciorba to słowo pochodzenia tureckiego, na niemal Bałkanach znaczy "zupa"), rumuńską wersję flaków, ani o stek z karpackiego niedźwiedzia.

Ciorba di burta
    Tą potrawą jest mamałyga.

Rzymska mamałyga

    Jednym z mitów założycielskich narodu Rumunów jest pochodzenie go bezpośrednio od podbitych przez Rzymian w I wieku po Chr. Daków. Na ile jest to prawda – alternatywną teorią jest pochodzenie Wołochów, przodków Rumunów, od romańskojęzycznych społeczności z terenów dzisiejszej Albanii, którzy przed tureckim zagrożeniem uciekli na północ, w Karpaty (uczestnicząc w etnogenezie naszych Bojków, Łemków i Hucułów) i na naddunajskie niziny – niech rozstrzygają sobie specjaliści lingwiści czy genetycy. Fakt jest taki, że do dziś tylko w Rumunii przyjść może do głowy rodzicom dać dziecku na imię Decebal, Hadrian, Trajan czy Owidiusz (słynny poeta pochowany jest przecież w nadczarnomorskiej Konstancy).

Pomnik Owidiusza w Konstancy

    Będąc w Rumunii, poza zabytkami z czasów rzymskiej Dacji można natknąć się na jeszcze jeden – prawdopodobny – ślad rzymskiej obecności w tym rejonie Europy. Do poszukiwań go nie trzeba jednak wykrywaczy metali, georadarów i łopat – wystarczy restauracja serwująca najsłynniejsze rumuńskie danie, znane obecnie nie tylko w dawnej Dacji, ale i na terenie Panonii, Mezji czy Tracji (oraz w naszej Małopolsce) – mamałygę.

Mamałyga z bałkańskimi gołąbkami
    Nazwa nie brzmi rzymsko, pierwsze wzmianki o niej pochodzą ze Średniowiecza (do Małopolski przynieśli ją prawdopodobnie wołoscy pasterze – bądź jest efektem późniejszych wpływów austro-węgierskich), ale jest niemal dokładnie tym samym, czym włoska polenta, wywodząca swą nazwę z łacińskiej pollenta: kaszka (dziś najczęściej kukurydziana), gotowana w mleku rozcieńczonym wodą na jednolitą papkę (i tu nie wiem – kuchnia włoska opiera się głównie na makaronie, możliwe, że pochodzącym z Azji, podobnie jak i pierogi; generalnie te italskie kluski są nudne, ale chyba ciekawsze od polenty).
    Straciliśmy przez te setki lat najważniejszą rzymską przyprawę – garum (wróciło do Europy wraz z dalekowschodnimi fermentowanymi sosami rybnymi), czy tradycję fast-foodu ulicznego (amerykanizacja stylu życia sprawia, że znów możemy korzystać z barów szybkiej obsługi), a polenta przetrwała. Nie był to jednak rdzennie rzymski wynalazek. Danie to jedzono w całym Śródziemiomorzu. Pliniusz Starszy, nim zginął u stóp Wezuwiusza, pisał o wielkiej popularności tej potrawy w jego czasach, lecz przodkom pisarza nieznanej. Jak owe danie przygotowywano? Niezastąpiony Apicjusz pisze o tym. Z kasz wszelakich. Kukurydzianej oczywiście nie znano, ale była prażona kasza jęczmienna, było proso, siemię lniane i wciąż popularne w śródziemnomorskiej kuchni nasiona kolendry (i oczywiście sól). Pliniusz był bogatym człowiekiem, stąd może te różnorodne składniki – ale najważniejszy był oczywiście prażony i tłuczony bądź grubo mielony jęczmień. Wszystko to smażono, ucierano i zalewano wodą. I redukowano.

Fabryka garum w Barcino - czyli współczesnej Barcelonie

    Pliniusz zaznacza w swoich dziełach, że Grecy w nieco inny niż Rzymianie przygotowywali potrawę. Na przykład słodowali jęczmień – grecka wersja polenty była więc słodsza niż italska, i rzadziej zawierała proso.
    Dzisiejsza włoska polenta przez setki lat nieco się spauperyzowała – w czasach głodu i nieurodzaju mąki i kasze ze zbóż zastąpiono chociażby mąką kasztanową – a dziś, jak w mamałydze, używana jest kukurydza. I podobnie jak jej bałkański odpowiednik została, z racji łatwości w przygotowaniu i taniości, potrawą biedniejszych warstw społecznych.
    Pozostaje też pytanie czy mamałyga i polenta muszą być kulinarnym potomkiem pollenty. Niekoniecznie – obie te znane w Średniowieczu potrawy mogły powstać całkowicie od nowa, jako, że nie są skomplikowane. Niemniej skoro spożywane są tam, gdzie dwa tysiące lat temu pollenta, mogą być rzeczywistym rzymskim wkładem w kulturę kulinarną Włoch, Rumunii, Węgier czy Bułgarii. Temat musieliby zbadać historycy sztuki kulinarnej.

Rzymski talizman - niech przyniesie szczęście w poszukiwaniach


Link do artykułu na stronie Imperium Romanum znaleźć można TUTAJ. Or HERE.

18 października 2024

Tunera

    Skoro już zawitaliśmy na blogu do Panonii i na tereny dawnego Księstwa Błatneńskiego to głupio by było nie wspomnieć o Jeziorze Błatneńskim – czyli Balatonie. Co prawda tuńczyków, które pośrednio dały swą nazwę temu wpisowi tu nie ma, ale są inne ryby – oraz słowiańskie ślady, a po tym rejonie Europy teraz się blogowo poruszam.

Słowiańskie grodzisko nad Balatonem

    Jest Balaton, zwany Węgierskim Morzem (do 1918 Królestwo Węgier miało dostęp do prawdziwego morza, główny port znajdował się w Puli – chyba; na pewno wojenny, nie wiem, czy Fiume/Rijeka nie była większa - o ile nie pomyliłem, i Pola/Pula należała do części austriackiej habsburskiego państwa) całkiem udatnym akwenem, otoczonym polami lawendy, papryki i licznymi uzdrowiskami.
    O węgierskiej lawendzie zresztą już na blogu kiedyś było – oraz o lawendowych lodach, których nie polecam jeszcze bardziej niż także nad Balatonem spotykanym lawendowym piwem. Mydlina, ot co. Zresztą i tak nikt mi nie wierzy, póki sam nie spróbuje.

Lawendowe lody

    Gdzie takie cuda można nabyć? Na tym jedynym balatońskim cyplu – Półwyspie Tihany. Nazwa, jak widać, słowiańska – Cichań (nawet bardziej niż myślimy – ortografia węgierska głoskę ń zapisuje jako ny; najsłynniejszy węgierski rockowy utwór, Dziewczyna o perłowych włosach, Gyöngyháju lány, czyta się dziuńdźhaju lań – przynajmniej mniej więcej, języki ugryjskie mają zbyt dużo samogłosek o różnych brzmieniach i długościach). Nad wioską o tej samej nazwie, pełnej domów na których ścianach suszy się papryka, do dziś góruje średniowieczne opactwo (mocno przebudowane).

Półwysep Tihany

    Kiedyś górowały także wieże obserwacyjne służące do wypatrywania ławic miejscowych ryb. Zapewne obserwowano ruchy ptactwa – i tam mieszkańcy Tihany kierowali swe łodzie. Była to spora przewaga nad pozostałymi nadbalatońskimi rybakami, tak duża, że pojawiały się głosy, że pewnie tihańczykom ciemne moce pomagają.
    No ale jak ciemne moce, jak obok opactwo? Ot, doskonałe wykorzystanie warunków terenowych.

Opactwo Tihany

    Nad Balatonem stawiano także specjalne konstrukcje by jeszcze dokładniej ryb wypatrywać, ale na półwyspie ich nie widziałem. Musiałem pojechać do Dalmacji, wyspiarskiej krainy na obrzeżach Słowiańszczyzny, dziś należącej do trzech państw – oprócz Chorwacji jest to też kilka kilometrów Bośni i Hercegowiny (w Średniowieczu Republika Dubrownicka, czyli Raguza, sprzedała ten fragment wybrzeża z miejscowością Neum banowi Bośni, by odgrodzić się od posiadłości agresywnej Najjaśniejszej Republiki Świętego Marka – znaczy Wenecji) i Boka Kotorska, ten udający fjord przyrodniczy cud w dzisiejszej Czarnogórze.

Boka Kotorska

    Przez wieki co prawda Dalmacja była bliżej Półwyspu Apenińskiego niż bałkańskiego kotła, i choć romański język dalmatyński wymarł (kosztem włoskiego i chorwackiego), to w okolicy, zwłaszcza na Istrii, dalej mówi się po swojemu. W przeciwieństwie do interioru, prawosławno-muzułmańskiego, wybrzeże pozostało katolickie. Jako ciekawostkę mogę jeszcze dorzucić, że miejscowi Słowianie, Chorwaci, w XIII wieku dostali od papieża niezwykły prezent – oto biskup Rzymu zezwolił dwóm narodom na korzystanie w liturgii z własnego pisma i języka. Jednym z nich byli Chińczycy ze swoimi piktogramami, a drugim właśnie Chorwaci, z wynalezioną przez św. Konstantyna-Cyryla głagolicą (czy też usprawnioną przez św. Klemensa cyrylicą). Pisma tego używano na dalmackich wyspach aż do czasów nowożytnych, kiedy to przyjęto łacinkę (a prawosławni Serbowie grażdankę, pochodzącą od głagolicy).

Chorwacka głagolica w Vrbniku
    Dobra, ale w sumie o setkach chorwackich wysp, zabytkach z czasów rzymskich czy średniowiecznych można przeczytać w każdym bedekerze albo na setkach stron internetowych czy blogów. A skoro nie spotkały mnie tam jakieś mrożące krew w żyłach przygody, to bez sensu jest przepiękną Dalmację opisywać. No, chyba, że skończą mi się tematy – to Trogir, Split, Dubrownik czy Kotor tylko czekają.

Podziemia pałacu Dioklecjana w Splicie

    Szkoda tylko, że Chorwacja zrezygnowała ostatnio z własnej waluty na rzecz tych śmiesznych pieniędzy z oknami – wszystko poszło tam bardzo w górę, nic więc dziwnego, że miejscowe riwiery przegrywają z Albanią, posiadającą plaże piaszczyste, w Chorwacji rzadsze niż uczciwy polityk w Unii E***pejskiej.

Albańska plaża

    Ale wróćmy do ryb – będących obok owoców morza kulinarnym wyznacznikiem Dalmacji. Któregoś razu – wiele lat temu, nawet na blogu się opowieść pojawiła, przy okazji soli i wiatru bora – wylądowałem na wyspie Krk. W jednej z wiosek, Šilo, poza wyżartymi przez słony wiatr jałowymi skałami moją uwagę zwróciła dziwna metalowa konstrukcja. Za nic mając padający deszcz (alternatywą była lampka miejscowego wina w lokalnej restauracji – to miara mojego zaciekawienia, prawda?) udałem się na cypel ozdobiony tą wieżą.

Tajemnicza konstrukcja
Šilo na Krku
   
- To tunera – wyjaśnił mi znajomy Chorwat.
    - Tunera?
    - Tak. Obserwator właził do tego gniazda na szczycie i wypatrywał ławic tuńczyków. Dzisiaj jest już nie czynna. Mamy radary.
    - Można wejść?
    - Jest w słabej kondycji – pokręcił głową Chorwat – Nikt się nią nie zajmuje, a sól swoje robi...

Wypalone solą brzegi Krku

    Szkoda, że rozwój technologii niszczy takie rzeczy (i pewnie powoduje przełowienie, i kwoty połowowe, i inne restrykcje; socjalistom w to graj). Nie, żebym był jakimś luddystą (informacja dla młodszych Czytelników bloga: oddolny ruch ludowy w Wielkiej Brytanii na początku rewolucji przemysłowej – byli to rzemieślnicy wywaleni na bruk i niszczący nowoczesne maszyny, które pozbawiły ich zarobków; miano od niejakiego Ludda, pierwszego, bądź najbardziej znanego, psuja), ale jakiś taki żal pozostaje. Pewnie zresztą tunery niedługo całkiem znikną z dalmatyńskiego krajobrazu, i zostaną tam tylko cudowne wyspy, świetna kuchnia i światowej klasy zabytki.

Tunera
    Zresztą może już ich nie ma. Był ktoś ostatnio na Krku? Widział? Niech da znać.

11 października 2024

Panońscy Słowianie

    Przed Nowym Rokiem było o wizycie w pierwszej stolicy (no, właściwie to w stołecznym koczowisku) bułgarskich chanów (no, właściwie to protobułgarskich kaganów) – i wspominałem tam o dawnej słowiańskiej stolicy leżącej u wrót Bałkanów. Obiecałem też zrobić o tym wpis – więc i jest. Owszem, z delikatną, kilkumiesięczną, obsuwą – ale tylko dlatego, że akurat wpadło kilka wpisów o podróży po Ameryce Południowej.
    Więc wracamy do Europy.
    Oto ruszyliśmy na wyprawę do dawnej Jugosławii, celem były głownie zimnowojenne pozostałości po marszałku Tito – opisywane zresztą na blogu podziemna baza lotnicza Żeljawa i jedna z willi Józefa Broza (oczywiście, nie dało się przy tym nie wspominać o wojnach z końca XX wieku, lecz to inna historia), ale po drodze mieliśmy Węgry z Niziną Panońską i dawnym sowieckim lotniskiem podle Balatonu, gdzie zrobiliśmy sobie urbexowy nocleg tranzytowy. Dość deszczowy, trzeba przyznać, ale udało się natrafić na nieprzeciekający budynek.

Urbex po węgiersku
    Rankiem droga do Chorwacji biegła przez miejscowość Zalavar, leżącą pomiędzy Małym a normalnym Balatonem. Dziś to niewielka wioska nad rzeką Zala (nazwa po węgiersku, Zalavar, znaczy właściwie Gród nad Zalą, Zalawski Gród, coś takiego) – ale dla wtajemniczonych była to właśnie dawna stolica Słowian pannońskich – Blatnohrad (Błotny Gród; rzeka Zala w IX i X wieku zwała się Błotna, całkiem słusznie, ale o tym później; po węgiersku błoto to sar). Władało z niej kilku władców będących zasadniczo lennikami Państwa Wschodniofrankijskiego (właściwie to cesarstwa Karolingów), z których najbardziej znany jest pierwszy, Pribina, uznawany za twórcę Księstwa Błatneńskiego.
Blatnohrad
    Jesteśmy w IX wieku, więc niewiele wiemy o tym władcy. Słowacy uważają, że przybył do Panonii z Nitry, gdzie wcześniej był udzielnym księciem pokonanym przez Wielkie Morawy, ale inni historycy i archeolodzy nie potwierdzają istnienia Księstwa Nitrzańskiego, czyniąc tym Słowakom wielki despekt – bo ci budują na tym tworze politycznym podstawy swojego bytu narodowego (po Wielkich Morawach i Czechach tereny te opanowali Piastowie, a potem Węgrzy – i siedzieli tam do początków XX wieku). W każdym razie Pribina lawirował między sąsiednimi potęgami, przekazał swe władztwo (cesarskie lenno) synowi, ale potem Frankowie zajęli księstwo. Na chwilę jeszcze uzyskuje niepodległość, by zostać podbite przez Węgrów. Ot, jedno z wielu efemerycznych państw w Europie Środkowej, powstających i ginących jeszcze w XX wieku. Wszak niedaleko Banat, usiłujący wybić się na niepodległość w 1918 roku (moje ulubione to Republika Świętnańska, dziś w Polsce – była jednym z najmniejszych państw uznawanych na arenie międzynarodowej).
    A Zalavar był właśnie stolicą Księstwa Błatneńskiego. Byliśmy w pobliżu, grzechem byłoby więc nie odwiedzić pozostałości Blatnohradu. Zdołałem namówić kilku współtowarzyszy podróży – i w padającym deszczu ruszyliśmy ku przygodzie: to znaczy podjechaliśmy nad rzeczkę Zala, po wielu dniach wiosennych opadów mocno przybrałej i ruszyliśmy przez łąkę ku grodzisku.
    Ha. Nie bez przyczyny Słowianie zwać musieli ją Błotna. Łąka okazała się być podmokłą młaką z wodą po kolana. Gdy rzeka była jeszcze nieuregulowana – dziś to właściwie smutny kanał – gród (prawdopodobnie wyspa przerobiona na obronne wzgórze; takie konstrukcje stawiano przez kilkaset lat, poszukiwanie jednej z nich, tożsamej z zamkiem w mojej rodzinnej Warcie na blogu już opisywałem) musiał być naprawdę trudny do zdobycia, choć zapewne także niemiły do zamieszkania. Kiedy znowu spłonął przeniesiono osadę dalej od rzeki i komarów.
Grodzisko i młaka
    Nam się jednak udało. Brodząc niczym czaple w zimnej, sięgającej kolan wodzie, oczywiście. Wiosna tamecznego roku była bowiem na południu Węgier dość chłodna i bardzo deszczowa (a jechaliśmy w rewir dużo brutalniejszego klimatu Góry Dynarskie przecież). Po przebrnięciu przez młakę (to podmokła łąka, terminologia biologiczna) pozostało nam jeszcze wdrapać się na całkiem strome zbocza fortyfikacji. Gdy była to siedziba księcia Pribiny musiało być jeszcze bardziej strome, dodatkowo wzmocnione drewnianą palisadą – zresztą doskonale znamy to z naszego podwórka (a kto nie zna, bo chodził do gimnazjum czy coś, to niech jedzie do Poznania na Ostrów Tumski i zobaczy pozostałości najpotężniejszej twierdzy X-wiecznej Europy).
Podziemna baza lotnicza w Górach Dynarskich
    W każdym razie – zdobyliśmy Blatnohrad, dzielnie walcząc z zarastającymi powoli stanowisko pokrzywami. Dla kogoś, kto nie wiedział, gdzie się znalazł grodzisko mogło być lekko rozczarowujące – choć w centralnym punkcie znajdowały się pozostałości całkiem sporego kościoła – także średniowiecznego, choć już z czasów gdy tereny te włączono do Węgier. Ale była to ostatnia faza zasiedlenia grodziska (podobnie jak kaliskie Zawodzie – spłonęło, i pozostały resztki grodowego kościoła – też polecam odwiedzić).
Resztki kościoła
    Kościół w Zalavarze był jednakowoż dużo potężniejszą konstrukcją niż ten na Zawodziu. A wybudowany został dokładnie w miejscu, gdzie stało kamienne palatium książąt błatneńskich – tak jak na poznańskim Ostrowie Tumskim, gdzie pod kościołem Wniebowzięcia NMP odkryto pozostałości piastowskiego pałacu (właściwie to palatium, ale nie chcę używać tego słowa w kolejnych zdaniach; ot, jest to niegodne stylistycznie, a poza tym w Poznaniu znaleziono szczątki bogato, po bizantyjsku, zdobionej kaplicy i resztki warsztatów jubilerskich, więc nie przekreślajmy słowa pałac).
Kaliskie Zawodzie współcześnie
    Kiedy już nacieszyliśmy się Blatnohrodem okazało się, że na teren grodziska wiodła dużo lepsza – i niezbyt mocno podtopiona – droga. I właściwie głupotą było przedzieranie się przez młakę. Cóż, może i tak, ale co to za przyjemność iść łatwiejszą drogą. I tak zresztą bylibyśmy przemoczeni, bo deszcz nie ustawał, a tak, to zawsze jakaś przygoda, rekompensująca może trochę niedostatki siedziby księcia Prbiny. Buty wysuszyliśmy na samochodowym silniku.
    A co zostało po Słowianach pannońskich? Ano, wraz z Awarami (od słowa Awar podobno pochodzi nasze określenie "olbrzym") zostawili współczesnym Węgrom trochę DNA (są więc Madziarzy w jakimś procencie Słowianami, choć słynne Lengyel as Magyar ket jo barat powstało dużo później). Do dziś w Panonii istnieje też sporo słowiańskich toponimów – chociażby najważniejszy węgierski dopływ Dunaju Cisa czy nieodległy od Zalavaru Balaton.

Balaton

    Także wioska Tihany, o której wspominałem przy okazji ohydnych lawendowych lodów to przecież słowiańskie Cichań, miejsce gdzie jest cicho.

Tihany i jego paprykowe domy

   Taka to historia – ale przypomnę, że nasze wczesnopiastowskie grodziska bardziej imponujące są. Giecz, Grzybowo, Ostrów Lednicki. Ba, nawet wspaniały rezerwat archeologiczny w Poznaniu. Szkoda tylko, że na miejscu grodu na Górze Lecha w Gnieźnie wyrosło współczesne miasto.

Giecz - fundamenty wczesnopiastowskiego palatium
    Szkoda dla archeologów, oczywiście.
Widok na Górę Lecha w Gnieźnie

4 października 2024

Rio de Świebodzineiro

    Najbardziej emblematycznym landszaftem w Brazylii – oraz jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych w tym kraju jest bez wątpienia olbrzymia statua Cristo Redentor, Chrystusa Odkupiciela.
Cristo Redentor
    Pomysł na pomnik narodził się na początku XX wieku, a śmiały jak na ówczesne standardy projekt stworzył brazylijski architekt Hector da Silva Costa. Nie jestem inżynierem, ale podejrzewam, że trzeba było się mocno nagłowić, by Pan Jezus rozkładał ręce w geście mówiącym – przyjdźcie do Mnie, do Mojego Kościoła, Ja jestem Odkupieniem. Do tego taki kształt statuy przypomina nieco krzyż, ten prześladowany od wieków symbol chrześcijaństwa. Co zaś się tyczy walorów artystycznych – za nie odpowiada nasz rodak, rzeźbiarz tworzący we Francji (gdzie Cristo powstał) Paul Landowski. Cóż, mniej jest znany od Mitoraja czy Stacha z Warty.
    Czy mi się podoba? Trudne pytanie. Na pewno jest imponujący i mniej sztampowy od innych wielkich figur Świętych jakie widziałem. A i modernizm który zeń bije nie przekracza tej cienkiej granicy, za którą wszystkie bez mała nowoczesne kościoły przypominają kwokę na jajach.

Rzadki przypadek, gdy nowy kościół jest ładny
    Do tego dodajmy wspaniałą panoramę rozpościerającą się z Corcovado. Rio i Atlantyk widać wspaniale.
Widok ze wzgórza Corcovado
    Do tego samo wzgórze położone jest na terenie parku (podobno zasadzonego – lata użytkowania wzgórz wylesiły okolicę, w porę jednak ją zrekultywowano, z niezłym efektem), zresztą, przyjedźcie sami i zobaczcie.
    Albo i nie. Miejsce jest bowiem totalnie zdeptane przez turystów. I są to niewyobrażalne wręcz tłumy. Może powodem tego był weekend (odwiedzałem Cristo Redentora w Niedzielę) – ale w tygodniu jest tylko trochę luźniej. Już od wejścia na teren postumentu trzeba swoje odstać – bilet też nie jest jakoś super tani – potem jest jeszcze gorzej. Wszędzie panuje południowoamerykański chaos (choć strażnicy i obsługa to dumna latynoamerykańska żandarmeria) i ścisk. Po jakiejś godzinie, może półtorej, stania w kolejce udało dostać się do busików jadących na szczyt. Oprócz busików jedyną legalną drogą wjazdu jest droższa kolejka – piechotą wdrapywać się nie wolno, choć oczywiście jest to możliwe.
    Na szczycie (jest tam kilka punktów widokowych) jest jeszcze gorzej. Powierzchnia wzgórza jest przecież ograniczona, a turyści przybywają niepowstrzymanym strumieniem. Nie ma szans na zadumę czy delektowanie się przepięknymi krajobrazami. Najlepiej zresztą jak najszybciej stamtąd uciekać – co też wiąże się z odstaniem swojego w kolejkach – normalnie jak za komuny albo wczesnej III RP (ciekawe jakim szokiem jest to dla ludzi z Zachodu, komunizm znających tylko ze szczytnych ideałów).

Tłumy na punkcie widokowym pod statuą
    Patrząc na te tłumy radowałem się w duszy, że było dżdżysto i chłodno (25 stopni Celsjusza) – nie wyobrażam sobie jak może Corcovado wyglądać w słońcu i upale. Swoją drogą dzięki temu pustawe były też miejscowe plaże, z Copacabaną na czele. Pełen komfort – choć spotkani turyści z Polski skupiali się na drinkach w plażowych barach a nie na kąpielach, niczym w nadbałtyckim naszym Kołobrzegu w sierpniu.

Bezludna Copacabana
    Generalnie takie posągi górujące nad miastem to standard w Ameryce Południowej. Cochabamba (miasto rozwinięte za prezydentury Evo Moralesa) słynie z największej w Boliwii statuy Chrystusa, a zdjęcie posągu Matki Boskiej z Socavon stojącego ponad górniczym Oruro na Altiplano jakiś czas temu wrzucałem na blog. Można tam dojechać specjalną kolejką, działającą dwa dni w tygodniu.

Virgen del Socavon w Oruro
    Był też – o ile mnie pamięć nie myli – spoglądający na Cuzco Cristo Blanco. Lima i La Paz też mają swoje statuy. Największa tego typu figura na Świecie także jest w Ameryce Południowej – to pomnik Chrystusa Króla Morza.

Cristo Blanco w Cusco
    Złośliwi mówią, że wybudowano ją w ramach rekontry za powstanie pomnika w Świebodzinie – przez jakiś czas najwyższego Jezusa na Ziemi.

Chrystus w Świebodzinie
    Faktycznie, posąg widać z daleka, cudownie błyszczy się w słońcu. U stóp byłem tylko raz, wiele lat temu. Pomnik przez lata był obiektem drwin i żartów (mnie najbardziej podobał się ten o najstarszym markecie Tesco na Świecie, wybudowanym pięć lat przed Chrystusem), podobnie jak gargantuiczna bazylika w Licheniu.

Bazylika w Licheniu Starym
    Przyznam się, że i ja miałem nieco mieszane odczucia – czy to potrzebne. Jednak podróżując po wielu zakątkach naszego globu stwierdziłem, że tak. Że jest potrzebne. Co zabawne: gros ludzi którzy z pomnika Chrystusa Króla Wszechświata w – jak to się zwykło mówić – Rio de Świebodzineiro szydzą i zarzucają mu megalomanię mają taki sam stosunek do wielkich inwestycji które próbowano stworzyć w Polsce by wyrwać nas z gospodarczego zaścianka, takich jak Centralny Port Komunikacyjny, terminale w Świnoujściu czy przywrócenie żeglugi na Odrze. Czasem jeszcze dochodzi do tego elektrownia atomowa, rzecz przecież niezbędna w dobie tak zwanego zielonego szaleństwa eurosocjalistów.
    Taka bowiem figura (albo Krzyż jak na Giewoncie) – widoczna z daleka – jest symbolem pewnych wartości, na których zbudowana jest europejska (w tym i polska przecież) cywilizacja. Negowanie owych pryncypiów jest bardzo charakterystyczne dla niektórych tak zwanych postępowych środowisk – i widocznie, wiedząc, że źle czynią, taki symbol im o tych wartościach przypomina, najwyraźniej gryząc resztki sumienia. Stąd i taki bezpardonowy atak: należy wyszydzić, zohydzić i na koniec zniszczyć.

Zderzenie kultur
    Dzieje się tak wszędzie, gdzie jakaś inna kultura atakuje tą chrześcijańską. Opisywałem na blogu historię Krzyża Milenijnego górującego nad Skopje, prawda?
Krzyż Milenijny w Skopje
    No właśnie.
    I na koniec podróży po Ameryce Łacińskiej wyszedł wpis bardzo europejski (boć i wracam na blogu na Słowiańszczyznę, ważną część historii i kultury Europy), ale tworzę go w pierwszym kwartale Roku Pańskiego (czyli jakieś pół roku od publikacji, mam nadzieję, że się coś zmieni EDIT: otóż zmieniło, na jeszcze gorsze) 2024, kiedy akurat w Polsce jest smutno. Mimo, że uśmiechnięto.
W drogę

30 września 2024

Miasto kontrastów cz. 2

Samolot nad zatoką w Rio
   
Rio de Janeiro nieodmiennie kojarzy się z sambą i karnawałem. I o ile karnawał jest charakterystyczny dla całej Ameryki Południowej (o Oruro pisałem, a w Manaus musiałem długo tłumaczyć, że u nas w Polsce nie tańczy się wtedy na golasa na ulicy, bo jest zimno; i to zimno normalnie, nie amazońskie 20 stopni, tylko poniżej zera; towarzyszyły historii westchnienia grozy pełne), to samba już niekoniecznie. Powstała tu, na wzgórzach Rio de Janeiro, światowego centrum handlu niewolnikami.
    To centrum odkopano kilka lat temu, w Cais do Valongo. Pozostałości nabrzeży do których przybijały niegdyś statki niewolnicze zostały wpisane przez UNESCO na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości (podobnie jak cariocas, dzielnice miasta rozrzucona na wzgórzach w dolinie rzeki Cariocy; carioca jest też określeniem mieszkańca Rio).

Panorama miasta
    Po sąsiedzku znajduje się dzielnica Gamboa – królestwo szkół samby, które rywalizują między sobą w trakcie karnawału. Nie jest to najpiękniejsza część Rio, mnie mocno przypomina Łódź (zapuszczone kiedyś przepiękne kamienice, przerobiona na hotel fabryka, leży na wzgórzach – no i po co do Ameryki Południowej latać?), ale właśnie tutaj wykwitła ta kultura.

Gamboa
    I nie jest to jakaś cepelia – ot, na główny placu dzielnicy odbywał się niewielki festyn. Oczywiście z obowiązkową orkiestrą i grupą tancerzy samby. Widownia też podrygiwała w rytm muzyki. Żadni turyści, sami miejscowi.

Potańcówka w dzielnicy Gamboa
    Grupę muzyków zajadle ćwiczących spotkaliśmy także w Cais do Valonga.

Cais do Valonga - pozostałości nabrzeży i portu niewolniczego
    To emblematyczne, że samba powstała właśnie w tym miejscu – jej bazą były tańce, śpiewy i ogólnie kultura niematerialna przywożone tu przez pochodzących głównie z Afryki Zachodniej czarnych niewolników. Podobnie jak żyjący w okolicach marokańskiej As-Suwairy, dawnego portugalskiego Mogadoru Gnawa, którzy także wnieśli swe muzyczne tradycje w nowe otoczenie (zaprawdę dobrze prawił któryś ze średniowiecznych arabskich podróżników, że nawet spadając z nieba na ziemię Murzyn robiłby to w rytmie muzyki).

Mogador
    Bardzo interesującym – i zwyczajnie ładnym – miejscem jest sąsiadujący od drugiej strony rejon Pedra do Sal.

Pedra do Sal
    Nazwa oznacza Słony Kamień – było to bowiem jałowe i nieurodzajne wzgórze, na którym mieszkali uwolnieni niewolnicy oraz gdzie ukrywali się uciekinierzy z plantacji.

Dawna osada wyzwoleńców
    Dzisiaj to miejsce pełne knajpek, bazarków i innych takich codziennych sprawek (oraz samby), nadal zamieszkana przez potomków byłych niewolników.

Targ przy Pedra do Sal
    Nad zaś okolicą góruje dawny portugalski fort strzegący miasta (zbudowany po drugim ataku Francuzów w 1711 roku; o wojnach kolonialnych w Ameryce Południowej wiemy jeszcze mniej niż o tych pomiędzy niepodległymi już tamtejszymi państwami), Fortaleza de Conceicao – leży on już w dzielnicy Saude, i jest przykładem kolonialnego baroku, troszkę innego niż nieco geometryczny mestizo w peruwiańskich i boliwijskich Andach. Choć oczywiście Indianie także uczestniczyli w rozwoju tego stylu w Brazylii – najsłynniejsze chyba są rzeźby w kościołach pierwszej stolicy kraju, leżącym bliżej równika Salvador de Bahia.

Portugalski fort
    Nie będę ukrywał, że jako Polakowi styl barokowy jest bardzo bliski, w końcu właściwie wszystko u nas w kraju jest barokowe, albo zbarokizowane – po prostu po Potopie jeszcze mieliśmy dość pieniędzy, by totalnie zniszczony kraj odbudować.

Brazylijski barok
Polski barok
   
Każda z tych dzielnic jest inna, w każdej niemal jest stadion, siedziba któregoś z najlepszych brazylijskich klubów piłkarskich. Piłka nożna jest tu bowiem bardzo ważna – i ona, i samba, są często jedyną szansą dla mieszkańców faweli na godne życie. Albo po prostu na życie – oprócz zabłąkanej kuli podczas strzelaniny (w pierwszej części wspominałem – w dzielnicach biedy toczą się nieraz prawdziwe bitwy, i nikt nie patrzy gdzie strzela) łatwo można wpaść w szpony jakiegoś nałogu, z których alkoholizm wydaje się jednym z bezpieczniejszych (oczywiście wyjście z biedy niczego nie gwarantuje – każdy fan futbolu zna tragiczną historię jednego z poetów tej dyscypliny, Garrinchy). Do gry – jak i do tańca – wystarczy miejscowym chociażby kawałek plaży (ale każdy marzy o występie na Maracanie lub Sambodromie).

Copacabana
    Jak nie lubię dużych, nowoczesnych miast, tak Rio de Janeiro chyba warto odwiedzić – a kończąc moją blogową podróż po Ameryce Południowej udam się w jeszcze jedno miejsce, jakże emblematyczne dla miasta – zalesione wzgórze Corcovado. Nazwa nie tak znana jak inna z miejscowych gór, Pan de Azucar, Głowa Cukru, ale jeśli powiem, że na szczycie postawiono te sto lat temu olbrzymią figurę Chrystusa Odkupiciela, to już będziemy wiedzieć o co chodzi.
    Ktoś mógłby jeszcze zapytać, dlaczego – skoro Brazylia jest krajem kawy – nie było nic o tym napoju. Wyjaśniam – nie lubię. Nie smakuje mi. Nie dość, że gorzkie (można osłodzić, wiem, ale to nie sportowo; Brazylia jest olbrzymim producentem cukru – choć część przeznacza się na alkohol dodawany do paliwa, powietrze w brazylijskich miastach wonieje lekko gorzałą) to jeszcze ohydnie pachnie. Czasem tą zieloną, nieprażoną wypiję, ma smak pestek słonecznika. Albo taką z kupy wygrzebywaną, kopi luwak. W Ameryce Południowej też robią. Lekko kwaskowata w smaku.

Dojrzewające jagody kawowca

Najchętniej czytane

Rzymska mamałyga

     Dawno nie było o Imperium Rzymskim (a nawet bardzo dawno ), to warto coś o nim napisać – zwłaszcza, że znów na godnym polecenia porta...