Tłumacz

19 grudnia 2025

Wiliorze cz. 1

    Wydarzenie to w Polsce raczej przeszło bez echa, ale jak mieszkaniec obszarów dawnego Księstwa Sieradzkiego muszę wspomnieć – oto sztuka tworzenia haftu sieradzkiego wpisana została latoś na krajową listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego. Miła rzecz, zwłaszcza, że Mama została depozytariuszem tej tradycji (i rozpoczęły się wywiady, czerwone dywany, dzieci z kwiatami). Jest też wycinankarką, sieradzka wycinanka mniej znana od łowickiej, ale w przeciwieństwie do tamtej nie jest kolorowym małpim gajem (stara legenda mówi, że kiedyś położono kameleona na pasach łowickich, i biedak zmarł, bo nie wiedział jaki kolor ma przybrać) – ze swym geometrycznym minimalizmem pasuje do współczesnych ascetycznych wnętrz.

Przykład wycinanki sieradzkiej (fot. A. E. Adamas)
    W Sieradzu przy okazji ochrony dziedzictwa kulturowego regionu planowano stworzyć wojewódzkie centrum zajmujące się ochroną i promocją sztuki ludowej łódzkiego, ale po zmianie władzy projekt zarzucono. Monopol na sztukę ludową w łódzkiem – i w Polsce – mają mieć księżoki łowickie, a reszcie plebsu (w województwie oprócz sieradzkiego aktywny jest także region opoczyński, którego sztuka en masse wpisana jest na krajową listę dziedzictwa; w Kutnie na dworcu w nocy istnieje też ośrodek rzeźby ludowej, takoż zalistowany; w sieradzkiem ino haft; w regonie mamy też tradycję z listy UNESCO, ale o tym innym razem) wara. Centrum powstać miało vis-a-vis niewielkiego skansenu i Wzgórza Zamkowego – o którym wszak na blogu już było.
Sieradzki skansen - widok ze Wzgórza Zamkowego
    Oprócz haftu sieradzkiego (wyróżnia się trzy typy, najbardziej charakterystyczną figurą jest róża sieradzka) w Roku Pańskim 2025 na krajową listę dziedzictwa niematerialnego wpisano jeszcze kilka innych tradycji.
Róża sieradzka (fot. A. E, Adamas)
    Choćby polską Wigilię. Rzeczywiście, obchodzimy całkiem inaczej ów dzień poprzedzający Boże Narodzenie. Jest on niezwykle uroczysty, postny i zakończony Wieczerzą Wigilijną. W innych rejonach Świata to najczęściej zwykły dzień: co kraj to obyczaj, kiedyś na blogu opisywałem chociażby różnice w obchodach Dnia Zadusznego między Polską a Peru. Nawet prezenty dzieci dostają w bożonarodzeniowy poranek, nie wigilijny wieczór. Dzikie Kraje, normalnie.

Dzień Zaduszny w wysokich Andach

    Oczywiście, i u nas te tradycje się zmieniają, wiele zwyczajów, zwłaszcza związanych z życiem na wsi, odchodzi już do lamusa, nieraz pozostają tylko w formie szczątkowej. Na przykład nikt już chyba w kącie izby nie stawia snopka zbóż (bo i – w sumie – nie wiąże się już traw uprawnych w snopy). Czasem pod obrus trafi jeszcze siano. Swojską podłaźniczkę, zawieszaną na belkach u powały, z braku takowych, zastąpiła powszechnie choinka (wynaleziona w Rydze).

Smutna choinka w bezśnieżną zimę

    Znikają też powoli zawieszane na zielonym drzewku – jak i na podłaźniczce – różne frukta: ciastka, słodycze, jabłka, orzechy. Zastępują ją chińskie świecidełka i plastikowe bombki. Pamiętam za dzieciaka, że własnoręcznie robienie ozdób na choinkę było elementem przygotowań do Świąt. Tak zwanej magii. Tak jak Świętego Mikołaja zastąpił ten czerwony grubas od Coca-Coli.

Wszędzie Coca-Cola (tu w górach Atlas)

    I tu pojawia się pierwszy problem z tradycją polskiej Wigilii. U mnie prezenty przynosi Święty Mikołaj, ale w innych rejonach Polski mówią: jak to? Mikołaj to na 6. Grudnia. Na Wigilię to Gwiazdor. Albo Dzieciątko. Albo Aniołek. Śnieżynka. Dziadek Mróz. Swego czasu handlowałem choinkami w Wielkopolsce, i tam zachęcając do kupna niekłujących jodeł zamiast pachnących świerków zagadywałem:
    - No, Mikołaj się nie pokłuje, będzie więcej prezentów.

    - E? - padła odpowiedź.- No, Mikołaj. Prezenty przynosi...
    
- Chyba Gwiazdor?
    - Tak, właśnie! Gwiazdor się nie pokłuje!

    Ciężki zaiste jest los handlowca. Piękna jodła, Duńczyk płakał jak wycinał (Dania to europejski potentat w produkcji jodeł; kiedyś była też liderem produkcji futer, ale pseudoekolodzy sprawili, że branża przeniosła się do Rosji i Chin; teraz robią to u nas).

    Albo taka sprawa – ile potraw ma być tradycyjnie na Wieczerzy Wigilijnej? Dwanaście? Otóż w Księstwie Sieradzkim ma to być nieparzysta liczba dań. Pięć, siedem, dziewięć – w zależności od zasobności domu. Pewnie różnice regionalne są też z potrawami. Chyba w całym kraju mamy jedzony czerwony barszcz z uszkami. Uszka to takie lekko niekształtne pierogi z farszem z mielonych suszonych grzybów i kiszonej kapusty. Ależ twórczo wykorzystaliśmy ten chiński wynalazek. My w sieradzkiem wykorzystujemy też pozostałości z produkcji uszek – woda w której obgotowuje się suszone grzyby i kwas odciśnięty z kiszonej kapusty dają nam drugą z wigilijnych zup, charakterystyczną kwaśną grzybową. Zresztą owe grzyby – i kiszona kapusta – zesmażone stanowić mogą następne danie. Obok kapusty z grochem (uwaga: u nas ten wigilijny "groch" to nic innego jak fasola; dziwne, wiem, ale tak jest), pięknie zagotowanej. Co do ryb – owszem, może być karp po żydowsku, ale może być i szczupak w sosie szarym/polskim/piernikowym. Nawet i filet, ważne, żeby była jakaś.

Ryba w pierniku
    Musi być też coś z makiem – ciasto makowiec, albo makiełki (czyli kluski z makiem). No i kompot z suszu (podobno niektórzy robią z tego zupę) – jabłko, gruszka, śliwka. Nie mylmy suszu z bakaliami, bakalie to zamorskie frykasy, w sam raz do ryby w pierniku. Do kompotu idą tylko nasze ususzone owoce. Przyznam się, że bardzo nie lubię, ale tradycyjnie muszę spróbować. Takie są zasady. Swoją drogą kiedyś spotkałem taki kompot wysoko w boliwijskich Andach.
Kompot z suszu w La Paz
    A tytułowi Wiliorze? Cóż, post się przedłużył, więc będzie o nich w drugiej części.

12 grudnia 2025

Śledzik

    Określenie "śledzik" odnosić się w sumie powinno do imprez na zakończenie Karnawału – kiedy wchodzi Wielki Post to i ryby atakują menu na pełnej ośmiornicy, ale w związku z pauperyzacją ze zmianami w codziennym języku miano to przynależeć zaczęło także imprezom (głównie firmowym) na koniec Adwentu – znaczy się tuż przed Bożym Narodzeniem. Adwent, wiadomo, czas także postny, a i w naszej tradycji (bo nie w Kodeksie Kościoła Katolickiego, ten jako obowiązkowe dni postne wymienia dziś – o mores o tempora – zaledwie dwa dni, Popielec i Wielki Piątek) Wigilia Bożego Narodzenia także postna jest – i właściwie nikt (poza postaciami sportretowanymi w filmie "Rozmowy kontrolowane" i ich archetypami) nie wyobraża sobie tego dnia bez ryby.
Mroczny symbol władców PRL
    Niekoniecznie musi to być szczuka w sosie piernikowym, może przecież być także (co akurat dziwne, bo to mimo długiej tradycji jedzenia, średni w smaku mułożerca) karp. Albo śledź. Albo co.
Ryba w pierniku
    Cóż. Co do śledzia. Muszę się przyznać. Mam fobię spożywczą właśnie na śledzia. Fobia spożywcza nie jest niczym nowym, taki Władysław Jagiełło na przykład odczuwał wstręt do jabłek (albo do produkowanego przez te szupinki etylenu). Ja tak mam – po Ojcu – ze śledziem.
    Nie mówię, że śledź jest niedobry. Ponieważ jadłem go (i jego okolice) trzy razy w życiu. Trochę głupio, zwłaszcza, że W. Sz. Czytelnik wie, że nic co jadalne nie jest mi obce.

Suri - amazoński pędrak
    I tylko przypominam, że wszystkie ssaki są jadalne dla człowieka.
Mała lama
    A śledzia nie mogę (najgorszy – jak wspominałem nie smakowo, bo nie wiem – taki w śmietanie; wypłasza mnie od stołu niczym woda święcona komunistę). I nawet jak nie wiem, że to śledź to trudno przez gardło przechodzi. Pierwszy raz zacną tę rybę spróbowałem właściwie niechcący, gdzieś na Ukrainie (zdaje się, że w okupowanym Lwowie, choć Odessy, czy dawnego miasta królewskiego Rzeczypospolitej Kijowa też nie mogę wykluczać – zwyczajnie nie pamiętam; we Lwowie bywałem najczęściej). Oto w jednej sieciówce typu self-service (nie będę lokował produktu) w ramach deseru wziąłem coś lekko różowego, jako fan ćwikły (znaczy, buraka) nie mogłem się oprzeć. Deser bowiem nie musi być słodki. W każdym razie zjadłem clou, i wziąłem się za miseczkę z tym różowym. Wbiłem widelec, wziąłem kęs... I, dosłownie, zaczął mi rosnąć w buzi. Nie chcąc robić bardachy, ze łzami w oczach, ukrytego pod buraczkami śledzia przełknąłem byłem. Ale – co uważam za bardzo niesportowe – nie dojadłem. Wstyd normalnie.
    Za drugim razem z premedytacją nabyłem produkt śledziowy – mianowicie czerwony kawior. Był, jakby to ująć – nieciekawy. Nawet jak dodało się doń tonę gotowanych jajek, cebulę i szczypiorek. Innych kawiorów nie jadłem, podobno są lepsze, ale trącą rybą, a co sądzę o onych istotach zdaje się wspominałem we wpisie o ceviche.

Ceviche
    Za trzecim razem spróbowałem śledzia całkiem niedawno. W czasie moich peregrynacji znowu bowiem zawitałem do Amsterdamu.
Amsterdam w sylwestrowej odsłonie
    A w tej Wenecji Północy jednym z ulubionych street-foodów jest śledziowy hot dog. No właściwie to cold dog. Znaczy, bułka ze śledziowym płatem w towarzystwie – jakże by inaczej – cebuli i całkiem smacznych pikli ogórkowych. W Amsterdamie byłem, jak wspominałem, wielokrotnie, zazwyczaj z ulicznego żarcia preferuję tam wyśmienite flamandzkie frytki z majonezem, cebulą (znów; mój śp Brat miał fobię spożywczą właśnie na tą cudowną roślinę) i curry. Ale w końcu się przemogłem.
Flamandzkie frytki z curry
    Celem była buda podle Singela, najstarszego z amsterdamskich kanałów. Całkiem niedaleko słynnego Targu Kwiatowego.
Targ Kwiatowy
    Znając swoją niechęć do ulika zaproponowałem zjeść kanapkę na spółkę. Okazało się, że całkiem niepotrzebnie. Octowe pikle skutecznie dławiły smak marynowanej ryby (co znaczyło, że prawie nie dławiło mnie w gardle), cebula też robiła swoje.
Bułka ze śledziem
    Co nie znaczy, że ta śledziowa bułka była jakaś smaczna. Spodziewałem się dużej intensywności wrażeń, a całość okazała się dosyć miałka. Może jakbym musiał zjeść całą – niewielką dość przcież – porcję byłoby gorzej. A tak – do trzech razy sztuka, przełknąłem śledzia bez odruchu wymiotnego. No, prawie, lekkie dreszcze były.

Amsterdamski fast-food
    Teraz, w ramach eskalacji wrażeń smakowych wypadałoby dobrać się do słynnego szwedzkiego śledzia kiszonego surstromming. Próbowałem swego czasu dostać tę konserwę w Götteborgu – ale moje poszukiwania okazały się daremne. W końcu na targu rybnym jedna z ekspedientek wyjaśniła, że wcale ostatnimi czasy nie jest tak łatwo dostać ów przysmak. Oto, prawiła, z powodu słabszych ostatnio połowów śledzia w Bałtyku i Morzu Północnym produkcja tego specjału jest mniejsza.

Specjały Morza Północnego w Götteborgu
    W domyśle chodzić miało o zmiany klimatyczne, wszak to naturalny proces. Dobra, miało chodzić o antropogeniczne zmiany klimatu. Ale pamiętajmy, że wpływ człowieka na śledziowe populacje jest większy jeśli chodzi o przełowienie albo zanieczyszczanie niezwykle delikatnego ekosystemu Bałtyku przez ościenne kraje. Mówię to jako hydrobiolog. Swoją drogą w historii ławice śledziowe nieraz zmieniały miejsca pobytu, powodując ubożenie jednych rybackich wiosek, i wzrost dobrobytu innych.


Bałtyccy łowcy śledzi

5 grudnia 2025

Mikołaj

    Akurat wpis wypada w wigilię wspomnienia świętego biskupa Mikołaja z Miry. Znaczy się: dzień przed Mikołajkami. W rodzinnej mojej Warcie dzień odpustu, wszak najstarszy kościół jest pod wezwaniem tego świętego (był to też dzień, kiedy za dzieciaka znajdowaliśmy z Bratem prezenty w butach; nie wiem czy w innych regionach Święty Mikołaj też na 6. grudnia chował tak prezenty, ale u nas jeszcze raz na Wigilię przychodził, tym razem z workiem na plecach; zarobiony koleś).
Gotycka warcka fara pw św Mikołaja
    Wiem, wiem, pora na odpusty niby dobra, bo Adwent, ale pogoda? No ja Was proszę. Opisywałem kiedyś na blogu, jak to na Malcie spotkałem rozwiązanie tego problemu (na tym śródziemnomorskim archipelagu w grudniu – przynajmniej dla nas – jest ciepło, ale potrafi srogo przypadać): otóż w uroczym miasteczku Siggiewi (kiedyś Citta Ferdinand) po prostu przeniesiono obchody święta patrona na lipiec. Czy tam inny sierpień. U nas nie. U nas nie ma miękkiej gry.
Kościół w Is-Siggiewi na Malcie
    Traf chciał, że dopiero co byłem w miejscu, gdzie znów spotkałem kościół pod takimż wezwaniem. Och, wcale nie jest to dziwne, przez wieki czcigodny biskup Miry był jednym z najbardziej popularnych świętych. Za patrona wzięli go marynarze, panny na wydaniu, bednarze, piwowarzy, cukiernicy, gorzelnicy, kupcy, kanceliści - et cetera, et cetera - oraz miasto Bari, gdzie spoczywa (relikwie wykradziono w czasie krucjat – handel lewantyński miał najróżniejsze oblicza; w Bari spoczywa też nasza Bona Zygmuntowa; wredne babsko z kondotierskiego rodu Sforzów). Był też święty Mikołaj za jednego z silniejszych orędowników uważany, wedle powszechnych plotek modlitwa doń robiła więcej krzywdy Złemu niźli do pozostałych wspomożycieli. Dlatego też kościołów mikołajskich jest cała chmara (także w Prawosławiu, które poczciwego biskupa darzy jeszcze większą estymą niż my, ale o tym za chwilę).
Cerkiew św Mikołaja w Chanii na Krecie
Cerkiew św Mikołaja w Schei w Braszowie
   
Tym razem była to Istria – a raczej jej słoweńska nadmorska część, tuż podle dawnej stolicy prowincji dziś zwanej Koperem (a ongiś Capodistria). Konkretnie niewielkie miasteczko Ankaran (już w czasach rzymskich był tu posterunek drogowy), a sam kościół kościołem już nie był. Tak, wiem, stworzyłem już jeremiadę na ten temat po wizycie w dawnym klasztornym kościele w Maastricht, zamienionym na księgarnię i kawiarnię, ale tu wracam trochę do tematu. A o tamtym kto chce sobie przeczyta.
Księgarnia w Maastricht
    Kościół w Ankaranie był dużo mniejszy niż ten w Niderlandach, i niezbyt się wyróżniał z kwadratowej bryły hotelu. Wyjątkiem była charakterystyczna wenecka wieża z XVI wieku (Istria bowiem przez stulecia była częścią Najjaśniejszej Republiki Świętego Marka).
Wenecka wieża w Ankaran albo Ancarano
    - Co to za wieża? - zapytałem meldując się na ośrodku (oprócz hotelu były tu też bungalowy, kemping, dwa baseny i plaża: olbrzymi kompleks rekreacyjny) – Wygląda na kościelną.
    - Taka jest – potwierdził recepcjonista – Jesteśmy w dawnym klasztorze.
    Rzeczywiście, zaraz za recepcją znajdował się klasyczny kwadratowy wirydarz.
Dawny klasztorny dziedziniec
    Cóż, jak W. Sz. Czytelnik jednak kliknął w link te dwa akapity wcześniej będzie znał mój stosunek do desakralizacji świątyń, ale tu sprawa sięga jeszcze XVIII wieku. Otóż wtedy ten istniejący od kilkuset lat benedyktyński klasztor władze Wenecji zwyczajnie zlikwidowały. Pewnie żeby przejąć klasztorne dobra. Taka była moda, vide działający po sąsiedzku cesarz Józef II; w nieodległym Ptuju – dziś także słoweńskim – ostał się ino klasztor minorytów, ponieważ ci prowadzili szkołę.
Klasztor minorytów w Ptuju
    Ankarańscy benedyktyni żyli z upraw wina i oliwek – mieli zresztą sporo przywilejów, a ich produkty trafiały na stoły możnych. Do dziś zresztą na Istrii wytwarza się doskonałą oliwę.
Tłocznia istriańskiej (czy tam istrockiej) oliwy
    Dwadzieścia lat później Republika Wenecka przestałą istnieć (ktoś powie: karma), a Ankaran wraz z całą Istrią wszedł w skład Prowincji Iliryjskich ze stolicą w – także dzisiaj słoweńską, a jakże – Ljubljaną. Pełni oświeceniowych haseł zarządzający tym terytorium Francuzi utworzyli w klasztornych budynkach lazaret. Następni właściciel, Habsburgowie, utrzymali ten stan. Z początkiem XX wieku obiekt przekształcono na hotel, a po II wojnie światowej, gdy tereny te zajęła komunistyczna Jugosławia powstał cały – istniejący do dziś – kompleks. Nazwy nie będę zdradzał, ale skoro wiemy, że jesteśmy w Ankaranie, to kto chce to sobie znajdzie. Miejsce jest całkiem urocze, benedyktyni wiedzieli gdzie się urządzić.
Widok na Adriatyk
    Nie będę ukrywał, że desakralizacja tego obiektu mniej mnie zabolała niż inne, te współczesne. Nawet Reformacja nie niszczyła obiektów kultu tak jak komunizm i będący jego forpocztą modernizm. Takie prawdziwe bezczeszczenie rozpoczęło się w czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej (ha tfu) i trwa do dzisiaj.
Efekty każdej modernistycznej rewolucji
    Ale z drugiej strony: czy to kogoś dziwi? Skoro Kościół, zamiast dać odpór zagrożeniom sam stał się miękki. Jak ten Zły ma się przejmować, jeśli mędrcy podczas Vaticanum II orzekli, że właściwie to nie wiadomo jak to z tym biskupem Mikołajem z Miry było – może istniał, może nie istniał (a kto na soborze w małoazjatyckiej Nicei z Ariuszem się po pysku prał, co?), skoro tyle lat się ludzie doń modlą, to niech się modlą, ale wycofujemy go z pierwszego szeregu (zdaje się, że i Krzysztofa spotkał podobny los). Takie tam, plwanie na tradycję, ku uciesze Złego. Cóż. Trwa Adwent. Mimo wszystko przygotowujmy drogę Panu.

28 listopada 2025

Miasto rzeźb

    Tytuł wpisu mógłby odnosić się na przykład do setek posągów ustawionych w Skopje w wyniku budowania tożsamości narodowej Macedończyków (znaczy: megalomanii takiej trochę, o czym zresztą pisałem na blogu; pisałem też, że mały ów słowiański naród z każdej strony ma pod górkę, ale nie o tym teraz), ale jako, że cały listopad jest o Polsce, to i ten wpis będzie o własnym podwórku.
Najsłynniejszy z setek skopijskich pomników - Jeździec na koniu aka Aleksander Wielki
    Własnym, bo powiatowym (tak więc nie będzie o horrendalnie drogich "dziełach sztuki" stawianych ostatnio w wielu uszczęśliwionych miastach naszego uśmiechniętego udręczonego kraju). O Sieradz chodzi konkretnie. Miasto, o którym na blogu już było, wszak to miejsce nie tylko narodzin Antoine'a i Ari Szternfelda (o Lwie Starowiczu na blogu nie było, więc nie przytaczam tego akurat nazwiska) czy rozebranego zamku, ale i wielu plenerowych dzieł sztuki. Taka – moglibyśmy powiedzieć – galeria pod otwartym niebem. O niektórych z tych cudeniek zresztą też wspominałem.

Kubizm na pełnej
    Z tą galerią to tak troszkę żartowałem. Po prostu centrum miasta upstrzone jest wątpliwej urody monumentami, przedstawiającymi czasem nie wiadomo co i po co. Najwspanialszym – i wpisującym się w trend przepalania na głupoty publicznych (czyli naszych; niektórzy, pozostający pod mentalnym wpływem PRL myślą, że są to pieniądze niczyje, i można je dowolnie brać – znaczy kraść) jest słynny zegar słoneczny postawiony w cieniu.

Zegar słoneczny w Sieradzu, akurat w słońcu
    Najstarsze z owych rzeźb zdobią Plac Wojewódzki – pamiątkę po tej strasznej komunistycznej reformie administracyjnej niszczącej wielowiekowe powiązania między polskimi ziemiami i wprowadzającej te 49 w większości niezdatnych do funkcjonowania małych województw. Jedynym efektem było wykształcenie się miejscowej nomenklatury partyjnej. Oprócz wątpliwej urody gmachu dawnego urzędu wojewódzkiego, niewiele piękniejszego urzędu miasta i kompleksu gierkowskich domów towarowych (sąd jest ciut dalej) na tym parkingu stoi takie cuś:

Łokietek
    Władysławowi "Jestem Olbrzymim Trójkątem" Łokietkowi towarzyszy kilka abstrakcyjnych kształtów i klombów – także z betonu – oraz najstraszniejsza z sieradzkich rzeźb: Dzieci z fujarkami (czy tam inni Muzykanci, nigdy nie zastanawiałem się nad nazwą). Pomnik często jest upiększany wylewaniem nań kolorowych farb. Raczej nie pomaga, ale jest przynajmniej kolorowo, a w pobliskim dawnym domu towarowym Hermes (dobudowany obok starszej Warty) ktoś zrobił przedszkole. Fujarkarze stoją tuż obok placu zabaw. Dosyć makabryczne.

Muzykanci
    Jest niewiele polskich miast bez pomnika Jana Pawła II (na przykład moja rodzinna Warta – mamy za to pomnik nieistniejącego zamku; było na blogu, wrzucę go na koniec wpisu), Sieradz gorszy być nie chciał. Pomiędzy średniowiecznym klasztorem a dawnym carskimi stajniami przerobionymi na teatr w końcu postawiono i naszego papieża. Jedno trzeba przyznać – nie jest to sztampowy pomnik, tak jak te wszystkie robione seryjnie. To plus. Minus jest taki, że jest on paskudnie brzydki. Zrobiony z jakiegoś lastryko, Karol Wojtyła wygląda na nim na człowieka bardzo schorowanego. Gorszą statuę widziałem chyba li tylko w Augustowie nad Neckiem w białe dnie. Kiedyś zapytałem się lokalnych notabli dlaczego ktoś na to pozwolił. Odpowiedź, zaskakująco szczera, brzmiała: bo to darmowy dar od twórcy (chciałem napisać artysty rzeźbiarza, ale się powstrzymałem). Cóż, lepiej tak niż wydać dziesiątki tysięcy na ten wspominany wyżej zegar słoneczny w cieniu.

Papież
    Drugi z gotyckich kościołów miasta, sieradzka fara, także doceniona została pomnikiem. Tym razem smoleńskim. Czarny kamienny prostopadłościan został pod kątem wbity w chodnik. Plus jest taki, że monument jest naprawdę niewielki i niezbyt rzuca się w oczy. Do tego rewitalizując starówkę niedaleko postawiono cztery szare obeliski, żywcem wyjęte z Odysei Kosmicznej (albo Szninkla). Odwracają uwagę od nieudanego pomniczka, a symbolizują – co nie jest oczywiste – przebieg murów miejskich. Ot, taka licentia poetica.

Pomnik smoleński
Fara i tajemnicze monolity
   
Zrewitalizowane stare miasto dorobiło się kwadratowych baraków na rynku oraz pomnika najsłynniejszego Sieradzanina – wspomnianego już na początku wpisu Antoine'a. Przedstawia ona Mistrza przy pracy, a każdy może przysiąść na fryzjerskim fotelu. Ari Szternfeld dorobił się tylko tablicy pamiątkowej. Lew Starowicz jeszcze jej chyba nie ma.

Antoine w czasach zarazy
    Sam Cierplikowski ma jeszcze jeden pomnik – na Starym Cmentarzu. Otóż ufundowano mu tam rzeźbę projektu Dunikowskiego (albo i samego Antoine'a, różnie ludzie mówią) w teorii przedstawiającą duszę oddzielającą się od ciała. W praktyce ludzie różne rzeczy tam widzieć potrafią.

Grobowiec Antoine'a
    Jedynym chyba sensownym pomnikiem miasta jest upamiętnienie Józefa Piłsudskiego, dlatego nie będę go tu wrzucał. Ani lekko upośledzonych sów które zamontowano na takiejż gałązce przy wejściu do Biblioteki Powiatowej. Nie dość, że czytelnictwo leci, to jeszcze tak ludzi płoszą. U mnie w mieście, po sąsiedzku, tak nie robią. Bo i pomników mniej – acz porządniejsze takie.

Pomnik naszego warckiego bohatera
    Nawet jak upamiętniają nieistniejący zamek.
Pomnik warckiego zamku

21 listopada 2025

Filary świata

    W poprzednim wpisie zapowiedziałem, że ten ma być o tym jak to współczesny Świat został w dużej mierze stworzony przez Polaków. Cóż, chciałbym się skupić na rzeczach mniej oczywistych, więc nie będzie nic o Mikołaju Koperniku (ów urodzony w Toruniu poddany polskiego króla pochodził z niemieckiego mieszczaństwa które to nad Wisłę przybyło z czeskiego w dużej mierze ówcześnie Dolnego Śląska, więc dla Niemców to Niemiec, dla Czechów zaś Czech; nie dajmy się ogłupić, gdy było trzeba ten prawdziwy polihistor prał Krzyżaka ile wlezie) czy Witelonie Ślązaku (to jego prace były podstawą do prac Newtona o optyce; stworzyły też podwaliny nauki o perspektywie, tej obsesji renesansowych artystów). Może i powinno, ale to ja jestem Autorem i demokratycznie tak zadecydowałem.
Konkatedra we Fromborku - miejsce pracy i spoczynku Kopernika
    O Chopinie też nie będzie – mimo iż latoś rozgrywany był kolejny już Międzynarodowy Konkurs Chopinowski – bo mimo talentu nie odcisnął on wielkiego piętna na współczesności. Zresztą o panu Kompozytorze na blogu już było, jakieś dwa konkursy temu, AD 2020 (którego to roku kultura i sztuka przegrała z paniką koronawirusową).
Koncert pod pomnikiem Chopina
    Innych worldwide artystów chyba nie mamy – a przynajmniej ja nie kojarzę – choć rzeźby Mitoraja można spotkać na stanowisku archeologicznym w Pompejach (taki ten centaur bez prącia), a Chrystusa w Rio (i pomnik Reformacji w Genewie, na którym mamy Joachima Łaskiego) wyrzeźbił polskiego pochodzenia Paul Landowski.

Genewski Pomnik Reformacji
    Sportowcy – owszem – tworzą wizerunek kraju, ale cywilizacji nie zbudują. Choć miło się słyszy, że wszędzie znają Lewandowskiego. Albo – w ostateczności – Świątek. O Bońku i Kubicy powoli się zapomina.
Stadion Narodowy w Warszawie
    O Janie Pawle II też nie będzie, bo to zbyt oczywiste. Choć duchowego wpływu na światową historię nie można pomijać (na Kościół wpływ ten był chyba trochę słabszy, a efektem jego są te różne pachamamy).
Nie wszystkie pomniki naszego papieża chwytają za serce.
   O wycieraczce samochodowej i wykrywaczy min wiedzą wszyscy.
    Niewiele jednak osób wie, że wygląd wielu ludzi na całym Świecie (w mojej opinii jest to oczywiście wygląd nieestetyczny, umożliwiający promocję brzydoty – a przecież naturalnym dążeniem Człowieka jest marsz w stronę Piękna) to efekt inwencji prostego chłopaka z Sieradza, Antoniego Cierplikowskiego. Tak, wiem, o tym Dalim fryzjerstwa na blogu już było, ale zawsze warto się chwalić (choć – vide poprzedni nawias – w sumie nie powinniśmy być dumni).
Antoine w czasach zarazy na sieradzkim rynku
    Obcięcie długich, panieńskich włosów (jakby nie było, III-rzędowej cechy płciowej; tradycyjnie mężatki nie nosiły ponętnych fryzur czy innych warkoczy – właśnie by być mniej atrakcyjnymi dla postronnych samców; znacznie utrudniało to zdrady i rozpad rodziny) to właśnie dzieło Antoine'a. Podobnie jak farbowanie włosów na małpie kolory (artysta trenował wytrzymałość farb i kolorów na swoim psie – dzisiejsi "ekoaktywiści", tłumnie korzystający z pomysłu Mistrza i farbujący pecynę na owe chemiczne barwy pewnie podnieśliby kwik) – które dziś jest znakiem rozpoznawczym różnych Ludzi Alfabetu czy osób zaburzonych psychicznie (zabawne, w przyrodzie toksyczne zwierzęta też się oznaczają jaskrawą barwą). Tak zwana rewolucja seksualna z radością wykorzystała patenty Cierplikowskiego. Swoją drogą miał też swój wkład w popularyzację kosmetyków, ale ta dziedzina twórczości najsłynniejszego fryzjera wszech czasów została zbyta przez hippisów milczeniem.
Współczesna wioska hippisów, na szczęście w Australii.
    Na przełomie lat 50. i 60. XX wieku Ludzkość weszła w erę lotów kosmicznych. W ZSRS ojcem sukcesu sputników (i, prawdopodobnie, Gagarina) był Korolew i anonimowi niemieccy konstruktorzy, w USA zaś zasłużony nazista Werner von Braun, główny konstruktor rakiety V2, pramatki wszystkich rakiet kosmicznych, zaczynającej jako Wunderwaffe. Niewielu jednak wie, że koncepcję napędu rakietowego (i wodoru jako najlepszego paliwa) opracował mieszkający w ówczesnej Rosji (początek XX wieku, Polski nie ma, są tylko Polacy) Konstantyn Ciołkowski. A orbity wyliczył Ari Szternfeld – żydowskiego pochodzenia Polak z Sieradza.
Pamiątka po nalotach z II wojny światowej gdzieś w Londynie
    Pod koniec lat 40. XX wieku Ludzkość wkroczyła w erę atomową. Wszyscy znamy Oppenheimera (możliwe, że sowieckiego agenta), ale tego, że bombę termojądrową konstruował lwowski matematyk Stanisław Ulam to już niekoniecznie (ogólnie do matematyków mamy spore szczęście, inny Lwowianin, Stefan Banach to chyba najwybitniejszy umysł w tej dziedzinie, któremu Turing mógłby czyścić buty najwyżej (ale nie mógł - w czasie wojny Banach by przeżyć pracował jako karmiciel wszy, dostał tyfusu i zaraz po zdobyciu miasta przez komunistów zmarł); swoją drogą to nie Turing – także geniusz – złamał Enigmę, zrobili to nasi, tym razem poznańscy, matematycy; o tym też się nie wie na Świecie). Jak już przy atomie i radioaktywności mówimy, to Maria Skłodowska na Zachodzie zwana jest po mężu, Curie. Ich córka też dostała Nagrodę Nobla, tak przy okazji. To, że nie mamy w Polsce elektrowni atomowej i takiejż broni jest chichotem losu (i sąsiednich państw).

Polskie rudy uranowe
    Ale chyba najważniejszy wkład Polaków we współczesny Świat (no dobra, zniszczenie planety za pomocą bomb termojądrowych to nie w kij pierdział) to rozwój komputerów. Oczywiście działo się to na Zachodzie – w okupowanej przez Sowietów Polsce rozwój i odkrycia były nie możliwe (pytanie, kto okupuje nas dzisiaj, skoro zwija się na potęgę projekty badawcze i wstrzymuje dofinansowania, vide najnowsza sprawa radioteleskopu w Toruniu; co do astronomii to Aleksander Wolszczan odkrył pierwsze planety spoza Układu Słonecznego). I nie mówię tu o twórcy Apple Steve Wozniaku, bo choć ma polskie korzenie to naciąganym by było branie go za Polaka (Białorusini, Litwini czy Ukraińcy na potęgę kradną bohaterów innym narodom – głównie nam – więc my tak nie róbmy). Ale już taki założyciel Commodore (C64 to najpopularniejszy komputer wszech czasów) a potem właściciel Atari (Atari ST) to przecież żaden Jack Tramiel, tylko łódzki Żyd Jacek (Icek) Trzmiel. Nigdy o swoim pochodzeniu nie zapomniał – dzięki temu w Pewexach pojawiły się atarynki. Ja akurat miałem ZX Spectrum jako pierwszy komputer.
    Chwalmy się, bo nikt za nas tego nie zrobi.

A propos działalności Polaków za granicą (materiał na inne wpisy) - twórca peruwiańskich nauk technicznych.

Najchętniej czytane

Wiliorze cz. 1

     Wydarzenie to w Polsce raczej przeszło bez echa, ale jak mieszkaniec obszarów dawnego Księstwa Sieradzkiego muszę wspomnieć – oto sz...